Rzecz nie była tak prosta. Co prawda Petersburg miał ogromne doświadczenie w zarządzaniu elitami politycznymi Rzeczypospolitej, wodzeniu ich za nos i stawianiu pod ścianą: przypomnijmy, zainicjował tę praktykę sam Piotr I Wielki, rozstrzygając spór opozycji z dworem saskim i narzucając się jako gwarant postanowień tzw. Sejmu Niemego w roku 1717. Odtąd to Rosja odpowiadała za kształt ustroju (wolna elekcja, liberum veto) oraz liczebność i formułę działania sił zbrojnych (maksymalna liczebność – 10 tysięcy, przy 145 tys. wojsk pruskich, 140 tys. austriackich i 330 tys. rosyjskich), zarazem występując w obronie praw zagrożonych przez polską nietolerancję mniejszości (w wieku XVIII szło o tzw. dysydentów i dyzunitów, czyli wyznawców luteranizmu, kalwinizmu i prawosławia).
Ludzkie oblicze Sejmu
Te doświadczenia ogromnie przydały się w pół wieku później, podczas procedury rozbiorów. „Pozornie mniej ważna, mieszcząca się w formalnej warstwie problemu zniewolenia Polaków, formuła rozbiorów dotykała głębszych treści: moralnych pryncypiów ówczesnej polityki europejskiej. Chodzi tu o wymuszenie zgody parlamentu polskiego na wcześniej zawarte traktaty rozbiorowe. Interes państw rozbiorczych był w takim rozwiązaniu oczywisty: I Prusy, i Rosja unikały w ten sposób jawnej manifestacji zarówno swojej siły jak ekspansjonistycznych intencji, co mogłoby zaalarmować opinię Zachodu i spowodować mediację. Co więcej – obyczaj moralny władców oświeconych wymagał, by każdej agresji nadać status misji, zgodnej z zasadami prawa narodów i prawami człowieka” – piszą o tym znawcy epoki i wydawcy dokumentów Sieversa, Barbara Grochulska i Piotr Ugniewski.
Badacze ci mają rację, twierdząc, że ratyfikacja rozbiorów przez polski parlament stanowiła rękojmię nieingerencji Zachodu. Jak to mówią –
volenti non fit iniuria. Skoro sam sejm i senat zatwierdzą rozbiór, czym byłyby ewentualne pretensje, jak nie protestami garstki frustratów, zacofanych „suwerenistów”?
Stworzona przez Piotra I metoda wymagała jeszcze udoskonalenia: dokonał go ambasador Nikołaj Repnin, wymyślając i wprowadzając w życie instytucję tzw. delegacji sejmowej: węższej reprezentacji, która byłaby upoważniona do podejmowania decyzji w imieniu sejmu. Delegacji takiej nie obowiązywała już formuła
liberum veto; mógł sobie coś wykrzykiwać szalony Rejtan. Jest delegacja, są procedury, „a politycznych obyczajów trzeba strzec”! Co prawda nie od razu sejm rozbiorowy zgodził się na uznanie nowej instytucji, trzeba było, dla uspokojenia nastrojów, uprowadzić w środku dnia i zesłać do Kaługi kilku najkrzykliwszych posłów i senatorów, w tym dwóch biskupów (Sołtyka i Załuskiego), ale potem już nic nie stało na przeszkodzie nadaniu bardziej ludzkiego oblicza sejmowi.
Nie znaczy to jednak, że Jakob Johann (Jakow Jefimowicz) Sievers przyjeżdżał do Polski na gotowe. Nic dwa razy się nie zdarza. W roku 1773 nietrudno było oświeconym z Petersburga i Berlina ukazać Rzeczpospolitą jako ostoję zacofania, nierządu, ciemnoty i nietolerancji, w której trzeba podjąć interwencję w imię humanitaryzmu, praw człowieka i chłopa oraz tolerancji. Dwadzieścia lat później sytuacja nieco się zmieniła: trzy lata po zburzeniu Bastylii oświecony absolutyzm nie był już tak
en vogue, gwiazda Semiramidy Północy nieco przyblakła, a co gorsza – tu i ówdzie słyszano o Konstytucji 3 Maja jako o rozwiązaniu nie najgorszym, wręcz zdumiewająco dobrym jak na kraj warchołów i dewotów.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
A po wtóre – sami ci warcholi i dewoci nabrali jakby nieco inicjatywy, by nie rzec – zadufania w to, że mogą sami o sobie stanowić. Po prostu – chciałoby się powiedzieć, jeśli nie byłoby to zbyt obraźliwe pod adresem naszych przodków – suwerencjoniści!
Oczywiście, od czasu majowej jutrzenki trochę im przytarto nosa. Trochę ich przetrzebiono podczas interwencji humanitarnej trzech mocarstw w 1792, trochę rozproszyło się na emigracji, sporej części skonfiskowano majątki lub puszczono je z dymem, żeby odechciało im się politykowania, a reszta, złamana moralnie, siedziała w swoich grochowinach i klepała pacierze. Jak z tego zbiorowiska wyłonić rzutki, sprawny, młody sejm, który przegłosuje niezbędne reformy graniczne i ustrojowe?
Cóż, konieczne okazały się bodźce materialne. „Przyszło mu kuć groty z każdego żelaza, jakie miał pod ręką” – wyraził się metaforycznie inny biegły w sprawach polskich dyplomata carski, Osip Igelström.
Toasty za carycę
Zaczął Sievers, po przybyciu do Warszawy 10 lutego 1793, od nakłonienia króla do zwołania sejmu w Grodnie. Było z tym trochę kłopotu – zawiodła w zimowym czasie koordynacja, wojska pruskie wkroczyły do Wielkopolski dwa tygodnie wcześniej – ale ambasador zapewniał, że w żadnym razie nie chodzi o cesje graniczne, wszystko zresztą da się jeszcze naprawić: sejm służyć ma jedynie uporządkowaniu spraw administracyjnych, przywróceniu porządku po awanturze trzeciomajowej.
W maju zmobilizowano wojska rosyjskie, stacjonujące w całym kraju, które obstawiały sejmiki. Zmobilizowano sygnatariuszy konfederacji targowickiej. Władze konfederacji z kolei wydały dekrety, na mocy których zakazano udziału w wyborach członkom „stronnictwa trzeciomajowego”, tym, którzy przyjęli prawo miejskie lub po prostu nie zgłosili akcesu do konfederacji.