Ponadto czasem – jak np. w przypadku Mariusza Waltera, redaktora naczelnego Naczelnej Redakcji Widowisk Publicystycznych i Form Dokumentalnych Telewizji oraz twórcy „Studia 2” – decyzja w sprawie weryfikacji zapadała na zdecydowanie wyższym szczeblu. Jego „głowy” domagała się „odnowiona” zakładowa organizacja partyjna w Komitecie ds. Radia i Telewizji. Przed wyrzuceniem z pracy – ostatecznie zresztą odszedł sam – uratowała go współpraca z Urbanem i Rakowskim, którym miał po 13 grudnia 1981 r. przedstawiać „sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych”. I to na tyle cennych, że ten pierwszy proponował go na szefa pionu czarnej propagandy (posługującej się świadomie kłamstwem) w MSW, którego utworzenie rzecznik prasowy rządu sugerował…
Zajęli ich miejsca i zrobili imponujące kariery…
Wyrzuceni z mediów z „wilczym biletem” znaleźli się w trudnej sytuacji. Świetnie oddaje ją ogłoszenie z „Życia Warszawy” – które notabene ukazało się albo przez niedopatrzenie, albo, co bardziej prawdopodobne, w wyniku „sabotażu” – o treści: „Poszukuję uczciwej pracy. Jacek Maziarski”. Do nielicznych szczęśliwców należeli trzej dziennikarze „Życia Warszawy” (Jacek Poprzeczko, Wojciech Markiewicz i Leszek Będkowski), którzy otrzymali propozycję pracy w „Polityce”. Przyjęli ją pierwsi dwaj. Większość ich kolegów musiała sobie radzić inaczej. Wielu z nich było zmuszonych do podejmowania najrozmaitszych zajęć dla zdobycia środków na utrzymanie. Jak to opisywał – niezwykle zresztą plastycznie – Jacek Snopkiewicz (negatywnie zweryfikowany kierownik redakcji w Naczelnej Redakcji Widowisk Publicystycznych i Form Dokumentalnych TVP), spotkał Krystynę Mokrosińską (dziennikarkę i dokumentalistkę telewizyjną) „w siarczysty mróz, w budce z kwiatami na rogu Świerczewskiego i Marchlewskiego. Okutana w serdaki, w filcowych butach trzęsła się z zimna, dodając do bukietu gerber
asparagus plumous”…
W miejsce wyrzuconych dziennikarzy oraz innych pracowników mediów przyszli inni (najczęściej zresztą młodzi i niedoświadczeni), a część z nich dzięki temu rozpoczęła swoją – nieraz imponującą – karierę. I tak np. do Programu III Polskiego Radia, który został „oczyszczony” szczególnie starannie jako siedlisko „Solidarności”, trafili m.in. Marek Niedźwiecki czy Monika Olejnik.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
W akcji weryfikacyjnej, jak wspomniałem, brało udział spore grono osób: oprócz kadry kierowniczej mediów, członkowie partii, funkcjonariusze SB czy żołnierze ludowego Wojska Polskiego. Praktycznie nie poniosły one żadnych konsekwencji, wręcz przeciwnie – zrobiły kariery. Zdarzało się, że w 1989 r., kiedy do pracy w mediach wracali wyrzuceni siedem lat wcześniej, przyjmowały ich te same osoby, które je wcześniej wyrzucały, tyle że zatrudnione już na wyższych stanowiskach. Tym bardziej, że nowe władze (np. nowy, solidarnościowy prezes Komitetu ds. Radia i Telewizji Andrzej Drawicz) opowiedziały się stanowczo przeciwko bardziej zdecydowanemu rozliczeniu dziennikarzy zasłużonych dla peerelowskiej władzy. Drawicz nazwał to „nową weryfikacją” czy też „rodzajem czystki” w stosunku do ludzi, „którzy po prostu wiernie służyli władzy sprawowanej, tak jak ona była wówczas sprawowana”… Tak na marginesie, te słowa wypowiedział podczas spotkania z pracownikami radia i telewizji w Katowicach, gdzie doszło do kuriozalnej, wręcz szokującej sytuacji. Otóż komisja w tym ośrodku – z udziałem weryfikatorów z 1982 r. – odmówiła przyjęcia do pracy osoby negatywnie wówczas zweryfikowanej i to bynajmniej – jak stwierdzał cytowany przez „Gazetę Wyborczą” poseł Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Jerzy Wuttke – „nie ze względu na brak fachowości”.
Chodzą, mają się nieźle, ubiegają się o zaszczyty
Co prawda weryfikacja dziennikarzy w stanie wojennym była przedmiotem śledztw prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej, ale nawet, jeśli udało się winnych (jak np. w Łodzi) postawić przed sądem, a ten ich uznał za winnych, to jednocześnie – na mocy amnestii z 1989 r. – postępowania karne wobec tych osób były umarzane. Mało tego, niektórych weryfikatorów, jak np. Ryszarda Ulickiego (w 2003 r.) czy Ryszarda Sławińskiego (rok później) polski parlament wybierał do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji do nadzorowania mediów. Niestety nadal w znacznej mierze aktualne pozostają słowa posłanki Platformy Obywatelskiej i przewodniczącej sejmowej komisji kultury i środków masowego przekazu Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej z 2004 r.: „Mimo że od czasów stanu wojennego minęło tyle lat, to weryfikatorzy chodzą, żyją, mają się nieźle, ubiegają się o publiczne stanowiska i zaszczyty. Są wybierani do różnych gremiów. Natomiast czegoś równie obrzydliwego, jak weryfikacja w środowisku dziennikarskim nie ma”.
Pewnym pocieszeniem jest fakt, że od tej reguły zdarzają się również wyjątki – niekiedy bycie weryfikatorem staje się czymś wstydliwym, plamą na życiorysie. Doskonale świadczy o tym casus Bohdana Onichimowskiego, dla którego powodem do wstydu nie był fakt współpracy (w latach 1979–1989) z aparatem bezpieczeństwa, lecz opublikowanie jego nazwiska jako członka komisji weryfikacyjnej w Ośrodku Radiowo-Telewizyjnym w Szczecinie. Problem w tym, że wstyd nie był na tyle duży, aby z tego powodu historykowi ujawniającemu ów fakt nie wytoczyć procesu…
– Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy