Jacy byliby Polacy, gdyby wystrzegali się buntów i wstrząsów? Moim zdaniem gorsi, mniej ciekawi, bardziej popsuci. Gdzie dowody? Nie mam. Na takie tezy nie da się zgromadzić dowodów.
zobacz więcej
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. – Przede wszystkim było to zależne od nakładu pisma. Od tego, jak szeroko było rozpowszechniane, do ilu odbiorców docierało itd. Jeżeli był to miesięcznik niszowy, jak w tym przypadku (nakład 3,5 do 5 tys. egzemplarzy w sumie w obu wersjach: zwyczajnej i brajlowskiej), to pozwalano na więcej niż np. redakcji „Tygodnika Powszechnego” – mówi prof. Zbigniew Romek.
Jacek Moskwa sugeruje, że władze nie sprzeciwiały się istnieniu tego typu enklaw, gdyż dzięki temu mogły kontrolować zbuntowanych dziennikarzy, którzy stracili pracę. – Możliwe, że w tej redakcji i w innych miejscach, w których pracowali, był założony podsłuch – mówi.
Natomiast według dr Jana Olaszka władze fizycznie nie były w stanie dokładnie przyglądać się i cenzurować wszystkich gazet, czasopism. – Zapewne wychodziły też z założenia, że pisma jak „Niewidomy Spółdzielca” są na tyle niszowe, iż nie będą stanowiły problemu – przekonuje.
Pewien parasol ochronny nad redakcją mógł też roztaczać prezes Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych Marian Golwala, posiadający różne koneksje wśród peerelowskich polityków. – Mnie wprawdzie czasami ochrzaniał, że bronię swoich pracowników, ale on również bronił swoich – wspomina Sylwester Peryt.
To właśnie Golwala w roku 1985 powierzył 31-letniemu wówczas Perytowi funkcję dyrektora Ośrodka Informacji i Wydawnictw i redaktora naczelnego „Niewidomego Spółdzielcy”.
– Nigdy nie byłem partyjny. Golwala zapytał mnie o to. Gdy usłyszał odpowiedź przeczącą, odparł: „Właściwie to dobrze. Byłoby gorzej, gdybyście byli, ale wystąpili” – śmieje się były redaktor naczelny miesięcznika.
Dodaje też, że jego uposażenie jako dyrektora Ośrodka Informacji i Wydawnictw, a jednocześnie redaktora naczelnego „Niewidomego Spółdzielcy” i „Naszego Świata” (ok. 25 tys. zł „na stare” pieniądze), nie odbiegało znacząco od średniej krajowej, która w roku 1985 wynosiło 20 tys. zł, rok później – 24 tys. zł.
W „Niewidomym Spółdzielcy” na etat, oprócz redaktora naczelnego, zatrudnionych było tylko kilka osób: sekretarz redakcji Dariusz Fikus i kilku redaktorów, np. Anna Amanowicz. Resztę stanowili tzw. wolni strzelcy – również dla nich honoraria były zbliżone do tych, jakie płaciły inne legalne pisma.
– W PRL honoraria za tekst nie były dowolne. Określały je szczegółowo konkretne zarządzenia. Obowiązywały widełki: górna i dolna granica, tak więc wierszówka w „Niewidomym Spółdzielcy” była zbliżona do honorarium w innych pismach. Nie można było zaproponować komuś kontraktu gwiazdorskiego, bez względu na to, czy był to tytuł spółdzielczy, czy np. „Polityka”. Stawki były zbliżone – wyjaśnia Jacek Moskwa.