Kultura

Trafia mnie szlaczek

Artyści oprotestowali swój „występ” pod sztandarami obecnego szefa Zachęty. Czy mieli szanse zbojkotować pokaz? Żadne, poza zrobieniem medialnego rabanu i… napędzeniu na prezentację widowni, jak zwykle zwabionej skandalem.

Są różne powody budzenia powszechnego zainteresowania. Zarówno pozytywne, jak odwrotnie.
Dziś zajmuje mnie ten drugi przypadek, co współcześnie należy do normy.

Za wszelką cenę

Nie tak dawno czytałam o kobiecie z największymi na świecie piersiami; oglądałam też jej zdjęcia. Tak, zgadza się, splamiłam się lekturą brukowca – ale niech będzie dla mnie usprawiedliwieniem, że było to wakacyjne szlifowanie obiegowego języka angielskiego. Oczywiście, foty do tego się nie zaliczają, jednak trudno „odzobaczyć” coś, co leży obok siebie, na jednej stronie. Przy czym strona wizualna pod każdym względem większa. Otóż dana pani od ponad trzech dekad (liczy obecnie 52 lata) aplikuje sobie powiększanie biustu różnymi substancjami, bynajmniej nie organicznego pochodzenia. Co na to jej własny organizm? Ano, buntuje się. Odrzuca. Jednak ona uparcie robi kolejne operacje, ryzykując życiem. Dosłownie. Można tylko domyślać się, w jakim stanie ma kręgosłup, który musi wytrzymać dodatkowy ciężar 10 kilogramów z przodu, jako że każdy z „balonów” waży po piątce. Państwo to sobie jakoś wizualizują? Gdybym nie zobaczyła fotek, to ja raczej nie dałabym rady.

Lekarze idą na ten proceder – za stosownym wynagrodzeniem.

Rzecz jasna, nie pierwszy to przypadek rozmijania się z etyką lekarską ani nie jedyna osoba z zaburzeniami, które kompensuje sobie odmianą wyglądu. Właściwie nie wiadomo, ile jest oryginalnej kobiety w tej kobiecie. Jak z zawartością cukru w cukrze, by zacytować klasyka. Piszę o tym fenomenie z powodu, który pewnie zaskoczy: wystawy.

Iść na masę

Głośno o niej, jako że trudna do wizualnego wytrzymania. Jak z tymi „boobs” (ang. cycki) – większych nie można. To się nazywa rozmiar ZZZ. Wystawa, o której mowa, reprezentuje podobną skalę.

Zacznijmy od strony zewnętrznej.

Kiedyś kursował dowcip o szlaczku, bez którego było ch…o. Kto nie zna tego suchara, niech zapyta kogoś ze starszego pokolenia. Tym razem szlaczki domalowano na ścianach. Ozdobiono nimi ponad 200 dzieł autorstwa prawie 140 autorów. Tapetowa gęstość utrudnia wyłowienie pojedynczych perełek – giną w jazgocie.

Ten malarski masyw ma rzekomo oddawać aktualny „Pejzaż malarstwa polskiego”.

Tak, może już państwo zgadują – chodzi o prezentację głośną z tytułu rozmiarów oraz miejsca, w którym się znalazła. Zachęta, onegdaj prześmiewczo nazwana „zniechętą” przez zjadliwych „młodych gniewnych” (wtedy) krytyków, tym razem w pełni na to miano zasługuje. Tego nie da się przełknąć ani na jeden raz, ani małymi kęskami.
Otwarcie wystawy „Pejzaż malarstwa polskiego” w Galerii Zachęta, pokazującej ponad 200 prac 140 współczesnych artystów. Fot. PAP/Tomasz Gzell
Obojętne, czy oglądanie zacząć z prawej strony, od największej sali zwanej Matejkowską, czy od strony przeciwnej; od dołu, od parterowych pomieszczeń, czy najpierw wspiąć się na schody. Kierunek bez znaczenia, jako że czytelnej koncepcji brak.

A, przepraszam: daje się wyłapać nitkę przewodnią koloru. W jednej sali dominują np. kompozycje w gamie błękitów, w kolejnej – prace żółte, w jeszcze innej – z przewagą zieleni. Dla podkreślenia tego kolorystycznego doboru tuż nad podłogą sal, na dole ścian, wysprejowano szerokie pasma w odpowiednich barwach.

Czy ktoś pamięta rysowane w zeszytach szkolnych szlaczki?
Niezdarność pisma nadrabiało się tego typu dekoracją.

Po co zdobić malarstwo szlaczkami?
Może ślepym dają orientację w kolorach.

Po nitce do chaosu

Żeby jakoś imitować koncepcję pokazu, tu i ówdzie umieszczono na ścianach (oprócz wyżej wspomnianych szlaczków) tzw. mądrości, czyli cytaty wyjęte z traktatów o sztuce lub filozoficznych rozpraw kilku myślicieli o rozpoznawalnych nazwiskach.

Te cytaty to wisienka na torcie kuratorskich pretensji pomysłodawcy i organizatora w jednej osobie.

Janusz Janowski, dyrektor Narodowej Galerii Sztuki, nie po raz pierwszy dowiódł, że nie radzi sobie z zadaniem kuratora.

Dla ludzi, a zwłaszcza środowisk niechętnych prawicy to woda na młyn: Janowski został mianowany na ten odpowiedzialny stołek z PiS-owskiego nadania. Jednak nie formacja polityczna ma w tym przypadku znaczenie. Janowski zaczął karierę urzędniczo-artystyczną dawno temu, przez długie lata piastując funkcje prezesa ogólnopolskiego Związku Artystów Plastyków Polskich. Kiedyś najliczniejsza organizacja twórcza w Polsce, po transformacji w dużych tarapatach i zmarginalizowana. Jednak prezes to brzmi dumnie.

Nie on jeden umościł się na wygodnym, wysokim stanowisku, gdzie nie ma nikogo ponad nim, żeby zrewidować kompetencje. Jak w filmie Stanisława Barei „Poszukiwany, poszukiwana”: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”.

Wracając na sale wystawowe Zachęty – odpada tłumaczenie, że w większości artyści odmówili współpracy. Owszem, byli tacy, jednak zostali zastąpieni z naddatkiem.

Chyba nikogo nie zdziwi, że znalazła się ponad setka chętnych: jedyna taka okazja w życiu – wystawić w najbardziej prestiżowej stołecznej galerii!
I to właśnie nieszczęście.

Gdyby ściany Zachęty „świeciły pustkami”, byłoby to dla tego przedsięwzięcia zbawienne. Cisza stałaby się bardziej wymowna.
Może nawet zadziałałaby terapeutycznie? Pobudziła kogoś do myślenia?

W obecnym stanie odnosi się wrażenie, że malarstwo, w ogóle sztuka zamieniły się w jarmark choinkowych ozdób (wszak sezon), w grę pozorów, w umizgi do umysłów zaczadzonych halucynogenną popkulturą.

I co z tego, że na tym straganie można odnaleźć prace wybitne? Nie widać ich. Giną w bełkocie, fałszu i – nie bójmy się tego słowa – kiczu.

Poza czasem

Ambitnym zamysłem zachętowskiego przedsięwzięcia miało być przedstawienie krajobrazu naszego malarstwa.
Obecnego czy powojennego?

Trudno określić. Dominują prace z ostatnich lat, wręcz jeszcze ciepłe, wręcz dopiero co zdjęte ze sztalug. Jednak tu i ówdzie spotyka nas polska historia sztuki.

Sztuczna dusza

Polsko-japoński artysta jest dziś na topie. Nikt już nie drwi z jego kamyków doklejanych do kompozycji.

zobacz więcej
A to kompozycja Kojego Kamojego z lat 60. ubiegłego wieku, bodaj z jego pierwszej wystawy (najstarsze w zestawie dzieło), a to obrazy „klasyków”, których debiuty przypadły na lata 60. (Jan Dobkowski) lub 70. (Tomasz Ciecierski, Łukasz Korolkiewicz).

Do tego dochodzą nasi „nowi dzicy”, czyli artyści, którzy po konceptualizmie znów postawili na malarstwo i wnieśli ducha świeżości w latach 80. (Krzysztof Skarbek, Zdzisław Nitka). Dopełniono ich gwiazdorami poprzełomowej fali (Leon Tarasewicz, Paweł Susid). Wiem, Tarasewicz i Susid zaczynali w latach 80., podobnie jak Gruppa, tu także obecna, acz nie w grupie, tylko pojedynczo (Marek Sobczyk, Jarosław Modzelewski, Ryszard Grzyb).

Nie zabrakło też przedstawicieli innej formacji, aktywnej i głośnej w kolejnej dekadzie. Z grupy Ładnie (o niej mowa) w Zachęcie odnajdujemy dwóch najsłynniejszych „ładnowców” – Marcina Maciejowskiego i Wilhelma Sasnala.

Jest też pokazany zupełnie od czapy relief (bo nie obraz) artystki osobnej – Magdy Moskwy (pamiętam ją z dalszych lat dwutysięcznych) czy intensywnie obecnej w podobnym okresie Agaty Bogackiej. (Proszę nie czepiać się o mało precyzyjne datowanie, chodzi o ogólną orientację w czasie).

Niemal wszyscy z powyżej wymienionych oprotestowali swój „występ” pod sztandarami obecnego szefa Zachęty. Czy mieli szanse zbojkotować pokaz?

Żadne, poza zrobieniem medialnego rabanu i… napędzeniu na prezentację widowni, jak zwykle zwabionej skandalem.

Jednak od strony prawnej dzieła nabyte przed laty do publicznej kolekcji należą do danej instytucji. Koniec, kropka.
Ktokolwiek by nie był szefem w danym momencie, może dysponować zbiorami w dowolnym układzie. Jedno zabronione: profanacje.
„Pejzaż…” pod tę kategorię nie podpada.

Tu skojarzenie z przeszłością.

W 2009 roku Agnieszka Morawińska, ówczesna dyrektorka Narodowej Galerii, oddała w ręce Karola Radziszewskiego, artysty otwarcie deklarującego swą orientacją seksualną, kolejną, piątą z kolei prezentację prac z kolekcji Zachęty. Pomijam cztery pierwsze pokazy – ale Radziszewski nadał przeglądowi lekko (?) skandalizującą oprawę. Po pierwsze, wystawę opatrzył prowokacyjno-infantylnym tytułem „Siusiu w torcik” (cytat z wierszyka Edwarda Krasińskiego). Po drugie, wyciągnął z magazynów to, co pasowało mu formatami (sic!), bez oglądania się na cokolwiek innego. Po trzecie, w jednej z sal zaaranżował mini-kino (za zasłonką) z pornograficznymi, amatorskimi filmami gejowskimi.

Myślą państwo, że twórcy, niektórzy wszak żyjący i świadomi, wystosowali jakiś protest do galerii? Poczuli się „znieważeni” kontekstem?

Skąd. Trochę zaszumiało w mediach, jednak większość autorów życzliwie uśmiechnęła się na dezynwolturę artysty-kuratora. Cha, cha! Taki młody, taki ładny, taki odważny!

Tu słowo na obronę dyrektora Janowskiego: jeżeli razi, to złym smakiem. Nie reinterpretuje znaczenia obiektów, jak to się stało w „Siusiu w torcik”, nie naddaje eksponatom znaczeń politycznych, seksualnych czy obyczajowych.

Oczywiście, gdyby chciał zachować się elegancko, mógłby poinformować autorów o swych zamiarach. Tylko że… Radziszewski, i całe mnóstwo innych kuratorów, też czuło się równouprawnionymi kreatorami. Ba! Wielokrotnie stawiają się czy stawiali ponad autorem/autorami, uważając własną wizję za nadrzędną.
Janowski też.

O poprawę

Zastanawiając się nad ideą zarysowania „Pejzażu malarstwa polskiego” – jest powód, czy go nie ma?
Przyjmijmy, że nadrzędną myślą organizatorów była otwarcie drzwi galerii szeroko i demokratycznie, byle „współcześnie”.
Żadna nowość. Koncepcja ogólnonarodowej, ponadpokoleniowej ekspozycji typu sumującego sięga wieku XVIII. A udostępnienie każdemu chętnemu murów, ścian czy ogólnodostępnej przestrzeni miejskiej ma jeszcze starsze korzenie. Kto ma ochotę popatrzeć na naprawdę demokratyczną paradę sztuki, niech wybierze się na Montmartre, warszawski Rynek Starego Miasta lub dowolnie wybrane otwarte miejsca w najbardziej turystycznych okolicach na całym świecie. A nuż ktoś coś kupi?

Rynek sztuki jest nie po to, żeby edukować publikę, tylko żeby zadowolić każdy smak. Za stosowną kwotę – i tylko o to można się spierać w podobnych sytuacjach.
Przecież o gustach się nie dyskutuje – jak mówi porzekadło, nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba.

Wracając do „profesjonalnych” przeglądów. Już w PRL-u zdarzały się pokazy o ambicjach ujawnienia, „co w trawie sztuki piszczy” w danym momencie dziejowym. Na przykład, odbywały się zbiorowe manifestacje młodych, szumnie zatytułowane „O poprawę” (również w Zachęcie).

Zawiadowali nimi sami artyści, rozczarowani programem oficjalnych salonów. Socjalistyczne władze okazały się wspaniałomyślne, przy tym sprytne. A niech artyści pokażą, co tam mają na warsztatach! Pozwólmy młodym „gorącym głowom” porządzić się samodzielnie. Nikomu korona z głowy nie spadnie, a krzykaczom zamknie się usta. Wentyl odpowietrzy duchotę.

Podobnym „liberalnym” iwentom miały służyć różnorodne konkursy o cyklicznym charakterze: rozmaite biennale, triennale lub nawet quadriennale. No, tu już z demokracją było gorzej: głos decydujący należał do jury.

Historycznie wypada jednak zacząć od wakacyjnych wystaw w londyńskiej Royal Academy of Arts, gdzie od 1768 roku organizowane są imprezy otwarte tak dla mistrzów, jak i amatorów. O wiele jednak głośniejszy jest paryski Salon Odrzuconych.

Wiek po Londynie, a dokładnie w 1863 roku, po raz pierwszy udostępniono sale Luwru tym, których obrazy odrzucało akademickie grono jurorów. W pewnym momencie ci niedopuszczeni na salony, a wybitni w oczach własnych i kolegów, zbuntowali się, napisali do ministerstwa list protestacyjny, co dotarło do miłościwie panującego cesarza Napoleona III. Jak wiadomo, Salon Odrzuconych okazał się gigantycznym sukcesem frekwencyjnym (podobnie jak londyńskie spędy w RA).

Te wydarzenia stały się ponadczasowym argumentem przeciwko „zamykaniu drzwi” do ważnych galerii przez różnych decydentów, obojętnie w jakim systemie politycznym.

Gadanie, że odbiorca „głosuje nogami” od dawna, właściwie nigdy nie przekłada się na realną jakość sztuki – co dotyczy każdej dziedziny twórczej. I znów: jak świat światem największy poklask uzyskuje to, co łatwe, oswojone, nie wymagającego większego myślowego wysiłku, nie wystające poza ramy zaakceptowanych standardów.

W Polsce, czyli gdzie?

Taki tytuł nosiła prezentacja w Centrum Sztuki Współczesnej – Zamku Ujazdowskim, której kuratorka Bożena Czubak, zaproszona przez ówczesnego dyrektora Wojciecha Krukowskiego, pokusiła się o zestawienie obiektów z różnych dziedzin sztuk wizualnych powstałych między latami 20. XX wieku a rokiem 2006, w którym to owa wystawa się odbyła.

Kuratorka pracowała nad przedsięwzięciem około trzech lat i ten wysiłek przełożył się na jakość oraz znaczenie wydarzenia.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Co znamienne – pod koniec tego samego roku 2006, niemal na styk ze wspomnianą powyżej, otwarto kolejną monumentalną i ważką ekspozycję, tym razem w Zachęcie.
„Malarstwo polskie XXI wieku”, kolejna panorama współczesnej sztuki złożona z dokonań ponad 60 artystów różnych generacji, tym razem ograniczona do jednego medium. Zoom skierowano na malarstwo powstałe po roku 2000, jak najgorętsze, niezakiszone w magazynach.

Kuratorką była dyrektor Agnieszka Morawińska, która korzystała, jak napisała we wstępie, „z wielu podpowiedzi i ułatwień w spotkaniach z artystami ze strony kuratorów, pedagogów i kierowników, a także właścicieli galerii”. Lista długa, kto ciekaw, niech sięgnie do opasłego i też doskonale opracowanego katalogu (podobnie jak w przypadku pokazu w CSW).

Obydwa wydarzenia były szeroko omawiane i naprawdę stanowiły kamienie milowe w tego rodzaju przeglądach.

Chociaż… Bodaj jeszcze większym zainteresowaniem cieszyły się „pospolite ruszenia” na styku schyłkowego PRL-u i polskiej transformacji, również zorganizowane w Zachęcie: „Świeżo malowane” z 1988 i „Co słychać” z kolejnego roku. Tłumy, jakie pojawiły się na otwarciach, nie mieściły się w galerii; wylewały się na Plac Małachowskiego i ulicę Mazowiecką, aż po Dom Artysty Plastyka. Obie konfrontacje koncentrowały się na dokonaniach młodych, zgodnie z tytułem „świeżych” twórców z wyraźną dominacją malarzy.

Mam wrażenie, że sztuka miała wtedy jeszcze prawdziwą siłę rażenia, poruszania emocji i umysłów, nawet powiem – nadawała ton i koloryt powszedniości.

Teraz rzecz dzieje się w Polsce Anno Domini 2023. Też w Zachęcie.
Z bieżącego (do 25 lutego lub 3 marca 2024, znalazłam w informacjach dwie daty) podsumowania wyszłam… z bólem w głowie. Bo dostałam obuchem w łeb.
Aż tak źle z naszym malarstwem?

Zdziwieniem napełniają także pełne samozadowolenia wypowiedzi kuratora Janusza Janowskiego.
Że zacytuję: „Efekt jest satysfakcjonujący, mamy siedem sal Zachęty wypełnionych znakomitymi obrazami, tworzącymi rzeczywiście wspaniałą panoramę współczesnego malarstwa polskiego”.

Jak wiadomo, pycha kroczy przed upadkiem.
A widzów trafia szlaczek.

– Monika Małkowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Wystawa „Pejzaż malarstwa polskiego” czynna jest do 25 lutego 2024 r. w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie.
SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Wystawa „Pejzaż malarstwa polskiego” w Galerii Zachęta, otwarta w listopadzie 2023. Fot. PAP/Tomasz Gzell
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.