To było w latach 20. XX wieku. Jego wuj Ryochu Umeda, buddyjski mnich chciał studiować filozofię europejską na uniwersytecie w Berlinie. Długa podróż statkiem zaowocowała przyjaźnią z polskim oficerem i poetą Stanisławem Michowskim oraz… zmianą kursu. Umeda, zaproszony przez towarzysza podróży, zamieszkał w Warszawie na 18 lat, do wybuchu II wojny. Został pierwszym na Uniwersytecie Warszawskim lektorem japońskiego. Trudnił się też tłumaczeniami literackimi. Jak wiadomo, światowy konflikt sprawił, że Japonia sytuowała się jako wróg aliantów. Umeda, odstawiony do ojczyzny w 1939, przekazał miłość do naszego kraju młodemu krewniakowi.
Koji, absolwent tokijskiej Akademii Sztuk Pięknych, dwadzieścia lat później zrealizował duchowy testament wuja. A jakże, w równie powolny, morski sposób dobił na statku MS Stefan Okrzeja do portu w Gdyni. A potem w tym samym roku rozpoczął kolejne studia na stołecznej artystycznej uczelni.
Podobno, choć mógł zacząć od wyższego pułapu, sam zdecydował, żeby studiować od zera po dyplom. Chciał tym samym poznać kulturę, obyczaj oraz, na ile mógł, język nowej ojczyzny. Choć jeszcze nie wiedział, że tu wsiąknie.
Tak się stało, bo właśnie w warszawskim środowisku znalazł „ojców duchowych” w osobach kilku starszych o pokolenie bądź lata artystów. Przede wszystkim, zrozumienie znalazł u Artura Nachta-Samborskiego, do którego pracowni trafił. Stary kapista zaakceptował kulturową odmienność ucznia. Co więcej, nie usiłował mu narzucić własnego myślenia. Zgodził się na wewnętrzną prawdę Kojego.
To chyba najbardziej istotne: młody przybysz z Japonii mógł zrealizować dyplom w domowych warunkach (rzecz niesłychana nie tylko w owym czasie i jeszcze długo potem!), a nade wszystko zaprezentować przed komisją egzaminacyjną cykl obrazów bez śladu farby: drewniane prostokąty z wydrążonymi w nich dłutem okrągłymi dziurami. Szok!
W 1966 roku takie prace nie pasowały – na pozór – nigdzie. Do żadnej galerii.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Tymczasem akurat została otwarta pierwsza awangardowa, konceptualna warszawska galeria: Foksal. Koji nie tylko tam się odnalazł – także znalazł „pokrewne dusze”, by użyć określenia Ani z Zielonego Wzgórza. W kim? W abstrakcjonistach, a nade wszystko – w Henryku Stażewskim, starszym odeń o 41 lat. Ojciec duchowy (znów zostaje wywołany duch) polskich konstruktywistów, współzałożyciel łódzkiego Muzeum Sztuki, zarazem drugiej na świecie publicznej kolekcji najnowszych dzieł, „przysposobił” Japończyka. I dał mu promesę wizy (kto nie wie, co to takiego – kierunek Wikipedia) do ekskluzywnej krainy awangardowych szczytów.
Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku w całej Polsce było takich miejsc ledwie kilka, w dodatku obwarowanych przez rycerzy strzegących zakonu swej ekskluzywności. Jasne, że w czasach, gdy w państwowych salonach królował bezpieczny informel lub układna, nieco zmodernizowana figuracja, taki wyłom stylistyczny pod oficjalnymi auspicjami wydawał się co najmniej chwilowym wybrykiem.
Kamyk wcale nie zielony
Galeria Foksal przetrwała. Koji też. Co więcej, z artysty niszowego wszedł na top. Oczywiście, wciąż nie sprzedaje się jak świeże bułki, ale jest obecny na aukcjach (co jeszcze dekadę temu wydawało się utopią), a częstotliwość, z jaką otwiera wystawy, daje mu gwiazdorską pozycję. Jest też nagradzany – m. in. pierwszy malarz spoza Polski, któremu przyznano prestiżową Nagrodę im. Jana Cybisa, zainaugurowaną 50 lat temu, w 1973.
Już nikt nie drwi z kamyków, doklejanych do kompozycji Kamojego. Ba, nawet widownia zauważa wieloznaczność kamyczków. I wcale nie są to obiekty zielone, jakie znamy z piosenki Agnieszki Osieckiej.