Kultura

Sztuczna dusza

Oglądając prace polskiego Japończyka, trudno nie myśleć o ogrodach buddyjskich, gdzie zamiast roślinności kontemplacyjnie stawiają kamyki. I nie fantazje ogrodników bawią i uwodzą umysł, lecz surowe piękno, co z pozoru trwałe, nieożywione – a w istocie obdarzone nieśmiertelną duszą. W naszej kulturze używamy pojęcia „martwa natura” wobec malarskich kompozycji bez udziału człowieka. W mniemaniu ludzi Wschodu nie ma martwoty. Jest „śpiąca natura”.

Sztuczna inteligencja jest coraz bardziej wszechobecna – czy grozi mam sztuczna dusza?

Żeby pojawiła się imitacja, najpierw musi być oryginał. A potem eliminacja oryginalnego organu i wprowadzenie w jego miejsce implanta. Co do niego, są techniczne problemy.

Waży, czy nie waży? Jest śmiertelna, czy ma zapewnione wieczne istnienie? Pomaga nam odczuć, zrozumieć sens ziemskiego bytu, czy przeciwnie – zawadza? Zwłaszcza w obecnych realiach, gdy na różne sposoby poszukujemy przyczyn zrozumienia, że nam ze sobą źle… Płeć, kolor skóry, religijna przynależność właśnie?

Nie doskwiera

Ktoś myśli, że to tylko kwestia wiary. Nie, także ateiści mieli/mają problem z czymś, czego nie widać, nie wydaje dźwięku ani zapachu. A co w kryzysowych życiowych (dziejowych) momentach stawało się mobilizujące, ocalające przed zapaścią w niebyt, dające nadzieję i siłę.

Duszy nie widać, duszy nie słychać, dusza zawsze może się przydać!
Nie uwiera, nie doskwiera, nie przeszkadza na spacerach.
Nie dostarcza myśli złych
na drodze z Majorki do Nowych Tych!


To Agnieszka Osiecka, której tekst wyśpiewali Skaldowie w programie „Listy śpiewające” (rok 1968). Zamierzchłe czasy, PRL, niedobry komunizm. Ale widać nawet wtedy takie niewidoczne coś dręczyło, drążyło. Poza tym, akurat tamten ustrój, zwłaszcza po ogłoszeniu stanu wojennego, był etycznie „łatwy”. W kościele szukali wsparcia wierzący i ateiści. Ci, którzy jednoznacznie i masowo opowiedzieli się przeciwko lewej stronie. Albo udali się na emigrację „z politycznych powodów”. Tak naprawdę, działali bez przemyśleń.

Tych myślących, analizujących siebie i rzeczywistość zawsze był znikomy promil. Kiedyś nazywano ich filozofami (kochającymi mądrość) lub, w innych systemach, ojcami duchowymi. Ale, „aby być duchowym ojcem, czyli duchowym towarzyszem i przewodnikiem potrzeba najpierw samemu ruszyć w tę drogę”.

Płyniemy

Od dawna śledzę twórczość Koji Kamoji, polsko-japońskiego artysty (właściwie nie wiadomo, który człon tego kulturowego i bytowego dwuśladu bardziej istotny). Twórca urodzony w Tokio w 1935 roku dotarł do komunistycznej wtedy Polski w 1959 roku i osiadł tu na stałe, zdeterminowany zarówno przekorą, jak rodzinnym przekazem.

Gdy milicjanci przesłuchiwali Yoshiho Umedę, krzyczał do nich: „Wy nie jesteście Polakami!”

Jako Japończyk uważał, że wobec władzy trzeba być lojalnym. W PRL zrozumiał, że to nie jest słuszna postawa.

zobacz więcej
To było w latach 20. XX wieku. Jego wuj Ryochu Umeda, buddyjski mnich chciał studiować filozofię europejską na uniwersytecie w Berlinie. Długa podróż statkiem zaowocowała przyjaźnią z polskim oficerem i poetą Stanisławem Michowskim oraz… zmianą kursu. Umeda, zaproszony przez towarzysza podróży, zamieszkał w Warszawie na 18 lat, do wybuchu II wojny. Został pierwszym na Uniwersytecie Warszawskim lektorem japońskiego. Trudnił się też tłumaczeniami literackimi. Jak wiadomo, światowy konflikt sprawił, że Japonia sytuowała się jako wróg aliantów. Umeda, odstawiony do ojczyzny w 1939, przekazał miłość do naszego kraju młodemu krewniakowi.

Koji, absolwent tokijskiej Akademii Sztuk Pięknych, dwadzieścia lat później zrealizował duchowy testament wuja. A jakże, w równie powolny, morski sposób dobił na statku MS Stefan Okrzeja do portu w Gdyni. A potem w tym samym roku rozpoczął kolejne studia na stołecznej artystycznej uczelni.

Podobno, choć mógł zacząć od wyższego pułapu, sam zdecydował, żeby studiować od zera po dyplom. Chciał tym samym poznać kulturę, obyczaj oraz, na ile mógł, język nowej ojczyzny. Choć jeszcze nie wiedział, że tu wsiąknie.

Tak się stało, bo właśnie w warszawskim środowisku znalazł „ojców duchowych” w osobach kilku starszych o pokolenie bądź lata artystów. Przede wszystkim, zrozumienie znalazł u Artura Nachta-Samborskiego, do którego pracowni trafił. Stary kapista zaakceptował kulturową odmienność ucznia. Co więcej, nie usiłował mu narzucić własnego myślenia. Zgodził się na wewnętrzną prawdę Kojego.

To chyba najbardziej istotne: młody przybysz z Japonii mógł zrealizować dyplom w domowych warunkach (rzecz niesłychana nie tylko w owym czasie i jeszcze długo potem!), a nade wszystko zaprezentować przed komisją egzaminacyjną cykl obrazów bez śladu farby: drewniane prostokąty z wydrążonymi w nich dłutem okrągłymi dziurami. Szok! W 1966 roku takie prace nie pasowały – na pozór – nigdzie. Do żadnej galerii.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Tymczasem akurat została otwarta pierwsza awangardowa, konceptualna warszawska galeria: Foksal. Koji nie tylko tam się odnalazł – także znalazł „pokrewne dusze”, by użyć określenia Ani z Zielonego Wzgórza. W kim? W abstrakcjonistach, a nade wszystko – w Henryku Stażewskim, starszym odeń o 41 lat. Ojciec duchowy (znów zostaje wywołany duch) polskich konstruktywistów, współzałożyciel łódzkiego Muzeum Sztuki, zarazem drugiej na świecie publicznej kolekcji najnowszych dzieł, „przysposobił” Japończyka. I dał mu promesę wizy (kto nie wie, co to takiego – kierunek Wikipedia) do ekskluzywnej krainy awangardowych szczytów.

Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku w całej Polsce było takich miejsc ledwie kilka, w dodatku obwarowanych przez rycerzy strzegących zakonu swej ekskluzywności. Jasne, że w czasach, gdy w państwowych salonach królował bezpieczny informel lub układna, nieco zmodernizowana figuracja, taki wyłom stylistyczny pod oficjalnymi auspicjami wydawał się co najmniej chwilowym wybrykiem.

Kamyk wcale nie zielony

Galeria Foksal przetrwała. Koji też. Co więcej, z artysty niszowego wszedł na top. Oczywiście, wciąż nie sprzedaje się jak świeże bułki, ale jest obecny na aukcjach (co jeszcze dekadę temu wydawało się utopią), a częstotliwość, z jaką otwiera wystawy, daje mu gwiazdorską pozycję. Jest też nagradzany – m. in. pierwszy malarz spoza Polski, któremu przyznano prestiżową Nagrodę im. Jana Cybisa, zainaugurowaną 50 lat temu, w 1973. Już nikt nie drwi z kamyków, doklejanych do kompozycji Kamojego. Ba, nawet widownia zauważa wieloznaczność kamyczków. I wcale nie są to obiekty zielone, jakie znamy z piosenki Agnieszki Osieckiej.
Najnowsza wystawa Kojego Kamojego w galerii warszawskiej aTAK (do 23 grudnia 2023) nosi tytuł „Obym stał się tym kamieniem”. Niby nic nowego, głównie starocie i wspomnienia z ostatniego półwiecza. A jednak…

Kiedy się ogląda pół setki niewielkich rozmiarów obrazów – co akurat w tym przypadku nie ma znaczenia, bo nie skala działa, lecz pustka i jej sens. Wobec prac polskiego Japończyka trudno nie myśleć o ogrodach buddyjskich, gdzie zamiast roślinności kontemplacyjnie nastawiają kamyki. I nie fantazje ogrodników bawią i uwodzą umysł, lecz surowe piękno, co z pozoru trwałe, nieożywione – a w istocie obdarzone nieśmiertelną duszą.

W naszej kulturze używamy pojęcia „martwa natura” wobec malarskich kompozycji bez udziału człowieka. W mniemaniu ludzi Wschodu nie ma martwoty. Zamiast tego jest „śpiąca natura”.

To zdrzemnijmy się.

Problem małej wagi

Pamiętam sytuację, kiedy obraz Kojiego poddany został krytyce „zwykłego” obywatela. Był to funkcjonariusz policji, spisujący, co złodziejaszki zwinęli nam z mieszkania po tzw. włamie. Młody człowiek na służbie popatrywał po ścianach, gdzie było dużo obrazów – i nic nie zginęło, co zaznaczyłam w zeznaniu.

W pewnym momencie jego (policjanta) wzrok padł na obraz Kamojego z cyklu „Średniowiecze”: prawie pusta biała przestrzeń w błękitnych ramach; pośrodku wykreślona „od ręki” czarna ukośna linia; dwa malutkie kamuszki doklejone tu i tam. Tam, gdzie trzeba. By stworzyć wrażenie trzeciego, a nawet czwartego wymiaru.

Policjant spisujący moje zeznania w pewnym momencie zatrzymał ołówek. Jego wzrok powędrował do… kamyka z kompozycji Kamojego. I stanął. Znaczy, wzrok. Funkcjonariusz zaś zażartował: „Ale nie powie mi pani, że to dzieło sztuki, he, he…”

Minęły lata.

Wtedy zrozumiałam – duszy nie widać, duszy nie słychać… Czy może się przydać?

– Monika Małkowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Wystawę Kojego Kamojego „Obym stał się tym kamieniem” można oglądać do 23 grudnia 2023 r. w Galerii aTak, Warszawa, ul. Mazowiecka 11/38
SDP 2023
Zdjęcie główne: Koji Kamoji w czasie performance'u „Praca u źródeł” w lubelskiej galerii Labirynt w 21014 roku. Fot. PAP/Wojciech Pacewicz
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.