Wyrób czekoladopodobny w etykiecie zastępczej, czyli PRL-u pomysł na słodkie życie
środa,
2 grudnia 2015
– Sprzedawcy walizkami przynosili pieniądze, aby odebrać trzy kontenery jakichkolwiek słodyczy. Nieważne, co – mówi Piotr Jezierski, kierownik administracji poznańskiej Goplany. Była kierowniczka sklepu spożywczego opowiada, że w każdą środę – w dniu dostaw słodyczy – jeszcze przed otwarciem sklepu kłębił się pod nim tłum klientów. – Ile by nie przywieźli, towar schodził na pniu – wspomina czasy PRL.
Spekulanci, chomikarze, badylarze – w PRL braki w dostępie do artykułów pierwszej potrzeby, które były utrapieniem większości, dla niektórych stały się szansą. Zobacz archiwalne materiały Telewizji Polskiej.
zobacz więcej
Zakłady Przemysłu Cukierniczego Goplana w czasach PRL obok Zakładów Przemysłu Cukierniczego Bałtyk jako jedyne w Polsce przerabiały ziarno kakaowca, czyli były w stanie przygotować czekoladę od podstaw. Surowe ziarna były palone i poddawane procesowi, w którym oddzielano tłuszcz kakaowy od suchego proszku, przez fachowców nazywanego kuchem kakaowym. Ten stanowił podstawę napoju kakaowego, który przyrządzamy w domu.
Gdzie trafiał tłuszcz kakaowy?
Jednak masło kakaowe, zamiast do bombonierki, trafiało do firm kosmetycznych. Te płaciły za nie przetwórniom, reperując ich finanse. – To pozwoliło przetrwać tamte trudne czasy – wspomina Jarosław Zieliński, pracujący wówczas w poznańskiej Goplanie.
Ale słodycze trzeba było jakoś zrobić. I tu rodziło się wyzwanie dla technologów pracujących w zakładach cukierniczych. W efekcie ich ciężkiej pracy powstała receptura: kilkanaście, do 16 procent, proszku dodawano do tłuszczu roślinnego np. margaryny i w ten sposób otrzymywano wyrób czekoladopodopodobny – ówczesny smakołyk polskich dzieci.
Nie znaczy to oczywiście, że prawdziwej czekolady nie produkowano. Ale było jej znacznie mniej niż wynosiło zapotrzebowanie, dlatego szybko stała się wielkim rarytasem, sprzedawanym na kartki. Reglamentację czekolady wprowadzono po stanie wojennym w 1981 roku. Tymczasem kartki na cukier wprowadzano kilkakrotnie. Najdłuższy – niemal 10-letni okres – przypadł na lata 1976 do 1985 roku.
„Tymczasem niech wystarczą lody” – komentował dziecięce marzenia reporter Dziennika Telewizyjnego w 1987 roku.
zobacz więcej
Sprzedaż wprost z ciężarówki
Kiedy na początku lat 80. zapanował kryzys, Państwowe Hurtownie Spożywcze utraciły płynność i przestały odbierać towar od producentów. Magazyny Goplany pękały w szwach. Dyrektor Naczelny zdecydował, aby pracownicy-ochotnicy wsiedli w samochody dostawcze i ruszyli w teren. – Sprzedawaliśmy na ulicach, rynkach, w Koninie, we Wrześni – wspomina Piotr Jezierski, kierownik administracji w poznańskiej Goplanie. – Nasze zakłady stały. Pracownicy wypoczywali na urlopach, a ochotnicy uwijali się jak w ukropie – dodaje.
Jego zdaniem, bezpośrednia sprzedaż w takim wykonaniu pokazała pewną ścieżkę i zachęciła drobnych biznesmenów, aby kupowali towar bezpośrednio od producenta i już na własną rękę sprzedawali na straganach i bazarach. – Przyjeżdżali trabantami, syrenkami, z plecakami – ustawiała się długa kolejka przez działem zbytu – mówi.
Królowe cukierków
Nie dziwi więc, że w tamtych czasach najlepiej w zakładzie miały się pracownice działu sprzedaży. Codziennie od godz. 7 rano ustawiały się do nich długie kolejki sprzedawców detalicznych i hurtowników. Aby zagwarantować sobie, że otrzymają odpowiednią ilość produktów, przynosili ze sobą różne prezenty. Handel wymienny działał w najlepsze, a one, jak królowe, rozdzielały czekoladopodobne dobra.
Z resztą wszystkiego było tak mało, że nikt nie zastanawiał się nad przygotowywaniem szczegółowego zamówienia. – Brali, co było. Sprzedawcy walizkami przynosili pieniądze, aby odebrać trzy kontenery jakichkolwiek słodyczy. Nieważne było, co – opowiada Piotr Jezierski.
Nylonowe fartuchy zapięte pod szyję, tarcze i juniorki szły w kąt.
zobacz więcej
Zapałki w darze
Zdaniem Jezierskiego nieoczekiwanie kryzys przyczynił się do powstania zalążków późniejszych wielkich hurtowni.– Pieniądze zaczęły płynąć do Goplany szeroką rzeką. Mieliśmy poczucie ocalenia fabryk. Przetrwaliśmy – dodaje.
Pracownicy tego rodzaju zakładów niezaprzeczalnie mieli szczęście. Sklep fabryczny, działający na terenie zakładu, oprócz słodyczy sprzedawał także to, co udało się pozyskać w „ramach wymiany”, czyli sery, smalec i masło.
Jezierski pamięta też dar dla załogi Goplany, który pojawił się w stanie wojennym. Były to dwa kontenery słonego masła i zapałek przekazane przez zaprzyjaźnioną szwedzką firmę, produkującą tłuszcze dla produkcji. – Że masło to rozumieliśmy, ale dlaczego zapałki? – do dzisiaj zastanawiają się dawni pracownicy.
Towar schodził na pniu
Pani Ela, która w PRL była kierowniczką sklepu spożywczego w Chylicach wspomina, jak w czasach kryzysu co środę – w dniu dostaw słodyczy – jeszcze przed otwarciem sklepu kłębił się tłum klientów. – Ile by nie przywieźli towaru, wszystko sprzedawało się na pniu – opowiada. Nikt zresztą nie przejmował się wówczas zamówieniami. Dostawcy przywozili, co było, i nigdy nie było tyle, ile zamawiał sklep. Po otwarciu drzwi ludzie wchodzili sobie na plecy. Ale mimo tego popytu, nie ograniczano sprzedaży słodyczy. Inaczej wyglądała sytuacja masła. – W trudnych czasach sprzedawaliśmy maksymalnie po dwie kostki – wspomina kierowniczka sklepu Państwowej Spółdzielni Spożywczej. I podkreśla, że poza kryzysem lat 80. wyroby czekoladopodobne były raczej w ciągłej sprzedaży.
Wyrób czekoladopodobny w etykiecie zastępczej
Ale w PRL brakowało nie tylko surowców do produkcji słodyczy. Trudno było także o materiały potrzebne do produkcji opakowań, więc gdy pojawiał się kryzys, sięgano po kolejne charakterystyczne rozwiązanie w PRL – tworzono etykiety zastępcze. Często były to specjalne stemple wykonane na odwrocie nieprzydatnego chwilowo opakowania produktu, którego produkcja była wstrzymana z powodu... braku surowców.
I tak na półkach sklepowych zamiast czekolady w „złotku” częściej można było znaleźć wyrób czekoladopodobny w etykiecie zastępczej.