Lody z kisielu albo w polewie czekoladopodobnej. Mrożony obiekt pożądania
niedziela,
26 czerwca 2016
Wafle wyrabiane w pralce Frani, maszyna do lodów z bańki na mleko i prostego silnika, chłodzona lodem ze stawu. Codzienność małych lodziarni w PRL.
Nowiutkie, niesprawne kombajny, zabawki „jednorazowego użytku”, buble w budownictwie, czyli codzienność konsumenta w gospodarce niedoborów. Ale wybrakowane rzeczy miały swoją wartość.
zobacz więcej
Calypso, Bambino na patyku, śmietankowe albo w czekoladopodobnej polewie. Zwykle miękkie, bo odrobinę rozpuszczone, ale i tak stanowiły obiekt pożądania zwłaszcza młodszych Polaków w PRL.
Na początku lat 60. sprowadzono do Polski duńskie maszyny do produkcji lodów. Trafiły do okręgowych spółdzielni mleczarskich, które zajęły się produkcją.
Mały wybór smaków i salmonella
Najczęściej zmrożone kostki na patyku albo bez niego występowały w wersji śmietankowej. Jednak zdarzały się smaki owocowe, kakaowe lub kawowe. Była też opcja z polewą, oczywiście czekoladopodobną.
Z jedzeniem trzeba było się śpieszyć, bo szybko się rozpuszczały. Nie brakowało też doniesień o licznych zatruciach salmonellą.
Prywatne cukiernie
Dlatego oprócz dużych wytwórni lodów powstawały też małe lokalne lodziarnie takie, jak Apolonii Kwiatek w Jadowie, która ruszyła w 1955 roku.
Schody jadące tylko do góry, rozlewnia płynu do naczyń, klimatyzacja na bazie studni głębinowych.
zobacz więcej
Na początku był tylko jeden smak – śmietankowy, bo nie wymagał dodatkowych składników smakowych, o które łatwo nie było. – Podstawą było żółtko, mleko i cukier – wylicza Andrzej Kwiatek, syn Apolonii, który z czasem przejął biznes mamy. Szczególnym dodatkiem było cukier waniliowy. Potem Apolonia sięgnęła po kakao. Kolejną urozmaiceniem były owoce sezonowe; zalewała je gorącą wodą i przygotowywała z nich syrop, który dodawała do lodowej bazy.
Lody z kisielu
Prawdziwym wyzwaniem był wówczas smak cytrynowy, o którym marzyła właścicielka lodziarni. Cukiernik z Warszawy doradził jej, by do lodów dodała kisielu cytrynowego oraz gotowanej cytryny z dodatkiem skórki.
Andrzej Kwiatek wspomina, że już wówczas jego mama odkryła, że najlepsza – nie tylko do lodów – jest cytryna argentyńska, bo ma dużo soku i delikatną skórkę. I podkreśla, że w tamtym czasie brakowało wszystkiego i trzeba było wykazać się nie lada kreatywnością i dużą liczbą znajomych, z którymi można było coś załatwić, czy wymienić.
Mleko dla niemowląt i lody
Kwiatek wspomina, że sporym sukcesem było dodanie do lodów amerykańskiego mleka w proszku dla niemowląt, które sprzedawano w aptekach. – Lody na tym mleku były fantastyczne. Do dzisiaj pamiętam ich niepowtarzalny smak – mówi. Długo to nie trwało, bo mleko szybko w aptece się skończyło, i trzeba było wrócić do tradycji.
Lód ze stawu starczał do września
Jednak zdobycie składników i kupowanie cukru po kilka kilo w różnych miejscach nie było największym problemem. – Maszyny i sprzęt potrzebne do produkcji i przechowywania stanowiły nie lada wyzwanie – mówi. Do drewnianych beczek wkładało się bańki na mleko i obkładało lodem. W tak przygotowanej narzędziu ręcznie kręcono lodowy deser.
Z czasem produkcję zmechanizowano. Dzięki pomocy sąsiada złotej rączki mąż pani Apolonii do beczki po mleku przymocował pasek klinowy i przekładnię kątową. Maszyna pracowała pełną parą.
Spory problem był oczywiście z mrożeniem i utrzymaniem odpowiedniej temperatury. Aby temu sprostać, magazynowano lód. W styczniu zwożono tafle z okolicznego stawu, które składowano w specjalnym pomieszczeniu przysypane piachem i trocinami. – Starczało do września – wspomina Andrzej Kwiatek. Taki sposób na mrożenie był wyjątkowo dobry w czasach częstych przerw w dostawie prądu.
Lody sprzedawano z dębowej lodówki, do której wkładano cztery bańki obłożone lodem. Cztery wystarczały, bo smaki były tylko cztery, czyli śmietankowy, kakaowy, owocowy i cytrynowy. I tak zostało do dzisiaj.
Kwadratowe wafelki
W połowie lat 60. Kwiatkowe sprowadzili z Niemiec profesjonalną maszynę do lodów z silnikiem, która chłodziła lody solanką. Był też czas, że sami produkowali wafle, których nigdzie nie można było dostać.
– Ciasto wyrabiało się w pralce Frani i wlewało do specjalnie przygotowanych kwadratowych lub stożkowych foremek, które wypiekano w piecu ogrzewanym koksem. Foremki oczywiście trzeba było skonstruować samemu. Mimo trudnych warunków udało się stworzyć prężną firmę – powiedział syn pani Apolonii Kwiatek