Łapczywie gryzł powietrze, a jedną, nieomylną kulę z pistoletu zawsze skrywał na końcu ostatniego wersu
piątek,27 lipca 2018
Udostępnij:
Zmarginalizowane i rozproszone w połowie lat 90. środowiska spadkobierców „Solidarności” i antykomunistów lat 80., rozgoryczone dominacją SLD w życiu publicznym i „etosem grubej kreski”, traktowały każde zdanie i każdy felieton Zbigniewa Herberta jako zadośćuczynienie swoich krzywd. „Mamy swojego poetę” – zdawały się mówić, parafrazując tytuł głośnej antologii młodej polskiej poezji.
28 lipca, w 20. rocznicę śmierci poety, TVP Kultura wyemituje film dokumentalny „Obywatel poeta - Zbigniew Herbert” (godz. 9:45) oraz nagranie koncertu będącego hołdem złożonym poecie przez polskich artystów (godz. 22:10, wystąpią m.in. Jan Nowicki, Maciej Stuhr, Wojciech Waglewski, Gaba Kulka, Muniek Staszczyk).
W dwadzieścia lat po śmierci Zbigniewa Herberta badaczom jednego z największych polskich poetów XX wieku udało się osiągnąć wiele: ukazało się kilkadziesiąt tomów jego korespondencji, kilkanaście – ineditów, juweniliów i rozproszonych utworów mniejszej rangi, wydano też kilka zbiorów wspomnień i kilka biografii – z monumentalną, dwutomową, pióra Andrzeja Franaszka na czele. Na najbliższe lata zapowiadane są: wydanie krytyczne dzieł wszystkich oraz „Kalendarium”, które, jak ma nadzieję wielu, pozwoli nam widzieć poetę niczym w bursztynie – dzień po dniu, kartka po kartce.
Wiele kwestii, które przed laty raziły, wydawały się zbyt prywatne, zbyt delikatne, by nie rzec – wstydliwe, udało się naturalną koleją rzeczy opisać w sposób nie przynoszący ujmy, nie ujmujący wielkości Księcia. Tylko poloniści w średnim wieku pamiętają jeszcze, jaką obrazą majestatu był wydany pod koniec lat 80. w drugim obiegu zbiór szkiców Zdzisława Łapińskiego „Jak współżyć z socrealizmem”, w którym, niczym sekret żelaznej maski, ujawniono prostą informację bibliograficzną, a wynikało z niej, że Herbertowi zdarzyło się jednak przed rokiem 1956 publikować wiersze – i to, eheu, w prasie PAX-owskiej!
Dziś wiemy nieporównanie więcej i o jego próbach funkcjonowania na obrzeżach życia literackiego w stalinizmie (które w niczym nie umniejszają jego niezłomności z tamtego czasu), i o jego pierwszej dorosłej miłości (niełatwej i raniącej dla wszystkich stron). Również doświadczenie choroby dwubiegunowej, z którą zmagał się długie lata, dodaje tylko jego rysom heroizmu, odkąd wiemy, że jest to doświadczenie cięższe niż wiele cierpień i niedomagań fizycznych.
A jednak istnieje okres w życiu Herberta, który nadal pozostaje obszarem sporów, pretensji i kontrowersji: jego ostatnie lata. Nie idzie przy tym o ustalenia faktograficzne – z samej natury rzeczy lata 90. poznawać jest nieporównanie łatwiej niż 40. czy 50. – lecz o ich interpretacje: czy zmagający się ze znużeniem i astmą, słabnący poeta był zmarginalizowany, odsunięty i wyśmiany przez ówczesny „mainstream” medialny? Czy też odsunął się sam od życia publicznego, wybrał – nie sposób uciec tu od cytatu z „Potęgi smaku” – dumne wygnanie? Czy jego surowe osądy życia publicznego, a szczególnie – pookrągłostołowego ładu, powrotu do władzy SLD, wyboru na prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego – wynikały z temperamentu harcownika, ze zbyt silnie rozkołysanych emocji, z frustracji?
Nie ma w tej kwestii zgody. Dziesiątki razy wypominano środowiskom liberalnym szkic Marka Beylina, nader niefortunnie zatytułowany „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”, opublikowany w marcu 1995 w „Gazecie Wyborczej”. Setki razy – wspomnienie pośmiertne autorstwa Tomasza Jastruna, który wszystkie komentarze Heberta do życia publicznego po 1989 zechciał złożyć na karb jego depresji, jednym ciosem przekreślając ich zasadność i odbierając zmarłemu prawo do surowych sądów. Zmarginalizowane i rozproszone w połowie lat 90. środowiska spadkobierców „Solidarności” i antykomunistów lat 80., rozgoryczone dominacją SLD w życiu publicznym i „etosem grubej kreski”, traktowały każde zdanie i każdy felieton Herberta jako zadośćuczynienie swoich krzywd. „Mamy swojego poetę” – zdawały się mówić, parafrazując tytuł głośnej antologii młodej polskiej poezji.
Więcej: na fali tej frustracji sięgnięto do zadawnionego sporu Zbigniewa Herberta z Czesławem Miłoszem, który skrystalizował się, po dekadzie przyjaźni, pod koniec lat 60. Złożyło się nań wiele, w tym ambicje, słabości i temperamenty obu poetów. W swojej głębokiej, „ideowej” warstwie był on jednak jednym z najważniejszych konfliktów refleksji nad polskimi losami w wieku XX. Konfliktem, który nadal pozostaje w mocy i nadal, jak w greckiej tragedii, zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z boleśnie podzielonymi racjami, że nawet fakt, iż jedno ze stanowisk w tym sporze jest nam bliższe, nie skłania nas do odbierania wszelkiej prawomocności drugiemu.
Tyle że spór Miłosza z Herbertem był sporem wierności z ciekawością świata, stałości i zmienności, partykularyzmu i uniwersalizmu – i w tym sensie dotyczy wszystkich. Kibice literackiego życia zrobili zeń tymczasem prostą rywalizację na zaszczyty. Oto proszę, Miłosz tubalny, wesoły, królewski, jeździ po świecie do spółki z innymi noblistami, z Brodskim deklamuje, z Heaney’em popija, a Jerzy Illg, szef „Znaku”, u nóg ich siedzi i aforyzmy spisuje. Podczas gdy Herbert niedomagający i samotny, a na jego urodziny dociera kilku warszawskich literatów, lekarz, zaprzyjaźniony architekt i najmłodsza w tym gronie poetka-debiutantka, jeszcze przed maturą.
Tak, ten obraz ma w sobie moc. A jednak wydaje mi się podejrzanie symetryczny i wyrazisty, jest tak wymowny, jakby ktoś coraz mniej delikatnie popychał nas w plecy, zmuszając do marszu we wskazanym kierunku. Nie jest to wizerunek ze szkoły flamandzkiej, jeden z tych, o których poeta pisał w „Martwej naturze z wędzidłem”. Jest to raczej plakat agitacyjny. Pakat malowany przez tych, którzy: znają tylko dwa kolory
kolor tak i kolor nie
wynalazcy prostych symbolów
otwartych dłoni i zaciśniętych pięści
śpiewu i płaczu
ptaków i pocisków
uśmiechów i szczerzenia zębów
którzy mówią
potem kiedy zamieszkamy w owocach
będziemy używali subtelnego koloru »może«
i »pod pewnym warunkiem« o perłowym połysku
ale teraz ćwiczymy dwa chóry
i na pustą scenę
pod oślepiające światło
rzucamy ciebie
z okrzykiem: wybieraj póki czas
wybieraj na co czekasz
wybieraj
I aby ci pomóc nieznacznie popychamy języczek wagi.
Bo tak, zgoda, Herbert potępiał syty ład i bezkarność postkomunistów z podobnym żarem, co niemal dwieście lat wcześniej bohaterowie Stendhala, wyrośli w cieniu legendy napoleońskiej, krytykowali sytość, banał i korupcję mieszczańskich dynastii. I zgoda, Miłosz, który wydawał się wieczny, dionizyjski, niespożytej mocy litewski niedźwiedź, zaśmiewał się tubalnie i spijał miody.
Tyle że, gdy przyjrzeć się bliżej, wszystko to wygląda inaczej. Na każdego niedźwiedzia przyjdzie pora –dziesięć lat później ten największy, noblista, też zazna w Krakowie samotności, ciszy, śmierci żony, ciemności, i napisze: Niedługo skończy się cała parada,
Co za różnica, wypada nie wypada.
Jak będą mnie u- i roz-bierali
Jakich dowiedzą się bio-detali.
Nieżywemu niedźwiedziowi co do tego,
Jak fotografować będą wypchanego.
Tygodnik TVPPolub nas
Ostatecznie, on też stał się przedmiotem upupienia na granicy bluźnierstwa: jak dowiedzieliśmy się dopiero z książki Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie”, niedawni akolici i słuchacze gotowi byli włożyć mu do trumny, w miejsce Pisma Świętego, egzemplarz „Gazety Wyborczej”. I nie jest niczyją winą, że Miłosz, basałyk znad Niewiaży, okazał się lepszego zdrowia i dłużej dane mu było być urzekającym Starszym Panem (tyle, że w kaszkiecie, nie w cylindrze). A Brodski do Herberta przyszedł, wspiął się na wysokie piętro, na trzy lata przed własną śmiercią, i choć nie pili, bo już nie sposób było, to siedzieli ramię w ramię, a świadek tak to opisał:
Łukasz Orbitowski kobiecej prozy nie czyta i nie ceni, więc obrywa mu się od recenzentów narzekających na schematyczne postaci jego bohaterek. Ale chyba lepiej pisać w ten sposób, niż babrać się w żeńskich bebechach.
Zbyszek (…) był w kiepskiej formie oddechowej, Brodski w kiepskiej formie sercowej, więc takich dwóch ledwie żywych siedziało (…). Brodski opowiadał różne rzeczy, ale był tak przejęty, tak wzruszony, coś niezwykłego, nigdy tego nie zapomnę. Siedział, siedział, patrzył, coś mówił, po czym go zatykało, podchodził do Herberta, ściskał go, całował, mówił „Zbiszek! Zbiszek!”, po czym siadał. A Zbyszek, który zwykle takiego osobistego kontaktu nie lubił, doceniał serdeczność Brodskiego i tak trwało to kolejnych dziesięć minut. Brodski opowiadał, opowiadał, po czym znowu miał przypływ uczucia, wstawał, podchodził i mówił „Zbiszek!” i ściskał go, całował i siadał znów. Ze trzy razy to się powtórzyło i nie było w tym nic komicznego, tylko niesłychany patos.
Tak, czuł się samotny. Tak, potrzebował uznania. Tak, można dostrzec pęknięcie między wezwaniem z pogranicza etyki i poetyki, by wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa,
a felietonowymi frazami, które – celne i złośliwe – nie odbierały oddechu, jak wiersze. Były doraźne, dosłowne, uderzały niczym niezgrabna bryła wystrzelona z katapulty a nie włócznia, ateńska strzała czy jedna, nieomylna kula z pistoletu, która zawsze kryła się u Herberta na końcu ostatniego wersu.
Ale też poeta zdawał sobie z tego sprawę. Nie miał szczególnych złudzeń wobec „Tygodnika Solidarność”, na którego łamach pisywał, nazywając go w prywatnych rozmowach „Zgrzytem Ursusa” i ubolewając, że „nasza prawica ma dwie lewe ręce”. Jego sprzeciw, jego gniew były zasadne, miały swoje oparcie w brudnej rzeczywistości, a jego głos w obronie Czeczenii i płk Kuklińskiego był potrzebny.
A zarazem nie potrafię się oprzeć przekonaniu, że w tych latach gniewu wyraził on również coś znacznie więcej. Że jego oburzenie nie było sprzeciwem tylko wobec wyborczego wyniku SLD czy bezkarności mafii tworzonych przez byłych oficerów SB, lecz czymś większym: wspólnym dla wielu smutkiem w obliczu spełnionego marzenia, jakim – przy wszystkich słabościach i zawodach – okazało się odzyskanie niepodległości. To doświadczenie znane wielu poetom i wszystkim marzycielom: kiedy coś ziszcza się, tym samym przestaje być utkane z czystej pneumy i dzieje się tak, jak opisał to poeta w „Sprawozdaniu z raju”:
na początku miało być inaczej
świetliste kręgi chóry i stopnie abstrakcji
ale nie udało się oddzielić dokładnie
ciała od duszy i przychodziła tutaj
z kroplą sadła
nitką mięśni.
Marzenie o świecie wolnym od okrucieństwa i brzydoty trwało w Herbercie całe życie, odkąd zaczął dorastać we Lwowie okupowanym przez Niemców i Sowietów. Szukał tego świata za werniksem obrazów, ale myśląc o historii lokował je w upadku systemu, w odzyskaniu wolności. I kiedy ta nadeszła – ze swoją witalnością, chciwością, brzydotą – okazało się, że sam sobie napisał epitafium, przed 40 blisko laty, kończąc „Tren Fortynbrasa”: Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia
wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką
żyłeś ciągłymi skurczami jak we śnie łowiłeś chimery
łapczywie gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś.
Prawdziwą, ostatnią bitwę toczył poeta w tym czasie już nie z „Olinem”, premierem o dobrodusznej twarzy / opata / dochodowego klasztoru. We wspomnianej biografii Franaszka znajduje się zdjęcie, którego nie widziałem nigdy wcześniej i którego pewnie nie należało wcześniej publikować: Herbert półleżący na tapczanie. Nie jest to łoże śmierci, poeta jest w pulowerze, nanosi ołówkiem poprawki na maszynopis, blaszana lampka rzuca ciepłe, normalne światło na kartki i japoński szkic piórkiem na ścianie. Dopiero, kiedy przyjrzeć się uważniej, widać, że głowę i ramiona leżącego człowieka oplatają przezroczyste rurki z tlenem, podpięte pod nos niczym wędzidło, że – jak od lat – łapczywie gryzie powietrze. – Wojciech Stanisławski
Pisząc ten szkic, wykorzystałem liczne informacje z książki Andrzeja Franaszka „Herbert. Biografia II. Pan Cogito” oraz cytaty z wierszy Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza.
Zdjęcie główne: Gdańsk 31 sierpnia 1984. Kościół pw. św. Mikołaja, obchody 4. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Na zdjęciu od prawej: Zbigniew Herbert oraz działacze opozycji, później uczestnicy negocjacji przy Okrągłym Stole – późniejszy redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik; ówczesny lider NSZZ „Solidarność” i w latach 90. prezydent RP Lech Wałęsa; wtedy rzecznik prasowy „S”, potem polityk Unii Demokratycznej/Wolności i dwukrotny szef MON Janusz Onyszkiewicz. Fot. PAP/Leszek Jerzy Pękalski