– Słowo „wielokulturowość” stało się wytrychem do pojmowania przeszłości, jakby była spokojną Arkadią, gdzie wszyscy się kochali. Świat tak nie wyglądał. Ludzie się kłócili, nie lubili także z powodu odrębności. Dawna Łemkowszczyzna czy Bojkowszczyzna były monokulturowe, tylko pojawiały się tam rodzynki: jedna rodzina polska, żydowska czy cygańska – mówi Szymon Modrzejewski, przewodniczący Stowarzyszenia Magurycz, które przez 32 lata istnienia wyremontowało ponad 2800 nagrobków Ukraińców, Żydów, Niemców i Polaków na 140 cmentarzach w kraju i za granicą.
TYGODNIK.TVP.PL: Czy każdy odnawiany nagrobek to dla pana nie kamień lecz osoba, która pod nim leży? Wyobraża pan sobie właściciela tej mogiły?
SZYMON MODRZEJEWSKI: Tak, jak najbardziej. To jest znak czyjegoś życia i trudno nie mieć do tego emocjonalnego stosunku. Oczywiście w pierwszej kolejności interesują mnie szczegóły techniczne nagrobków, jaki jest ich stan. Niestety wiele z nich jest anonimowych, ponieważ na niektórych inskrypcje malowano na tabliczkach żeliwnych krzyży i po tych napisach nie ma teraz śladu. To jednak nie zmienia faktu, że za nimi kryją się konkretne osoby, mieszkańcy istniejącej czy nieistniejącej już miejscowości. Często powtarza pan w wywiadach cytat z irlandzkiej gazety codziennej: „Cmentarze pełne są ludzi, bez których świat nie mógłby istnieć”. Każdy człowiek ma szczególny wkład w historię danego miejsca?
Ależ oczywiście, właśnie o to chodzi. Ucząc się historii poznajemy ważne osobistości, jak choćby królów, generałów czy naukowców. Ale ci ludzie nie żyli przecież w pustce. Być może naukowiec kupował buty u żydowskiego szewca w Rybotyczach, a sery od jakiejś pani ze wsi Posada Rybotycka.
Historia ma ludzką twarz. Przeszłość składa się z milionów istnień ludzkich, które coś tworzyły, produkowały dla drugiego człowieka. Warto to uszanować i wyłapywać ciekawe osoby, które były ważne dla lokalnej społeczności.
Taką barwną postacią był na przykład Bojko Hryć Buchwak, który żył w Berehach Górnych. Kamieniarz samouk, wykonywał nagrobki dla innych, jeden zrobił również dla siebie. Natknąłem się na cmentarz z jego grobem podczas wędrówki w Bieszczadach. Miałem wtedy 17 lat. Był tak niezwykły, że dał panu impuls, by pójść w życiu tą samą drogą co Hryć Buchwak?
Przede wszystkim byłem zszokowany tragicznym stanem tego cmentarza. Nagrobki były zniszczone, wręcz zdemolowane, widać było czyjeś celowe działanie. Nie byłem przyzwyczajony do takiego wyglądu nekropolii. Wydawało mi się, że to jest zawsze uporządkowana przestrzeń, gdzie odwiedza się zmarłych i zapala znicze. Jest poważnie i podniośle.
Ikona pokazuje przebóstwiony świat. Matka Boska Częstochowska, najważniejszy obraz dla katolików w Polsce, jest klasyczną ikoną i pochodzi z Bizancjum.
Na tamtym cmentarzu zacząłem więc odruchowo wycinać krzaki, aby był on widoczny dla przechodzących nieopodal turystów. Miałem w szkole język rosyjski i choć cyrylica ukraińska jest inna, to jednak odczytałem napisy z przewróconego nagrobka. Był to właśnie nagrobek Buchwaka. Wtedy wydawało mi się to nadzwyczajne, że ktoś za życia robi dla siebie nagrobek, teraz już nie – wśród kamieniarzy była to dość częsta praktyka.
W 1988 roku wraz z Adamem, kolegą z Leska, zrobiliśmy krzyż trójramienny i postawiliśmy go w miejscu po berehowskiej cerkwi pod wezwaniem św. Michała, wykonałem też tablicę informacyjną. Napisałem, że to jest cmentarz bojkowski i kilka podstawowych danych na temat wsi.
Później zaangażowałem się w prace społeczne na cmentarzach w Bieszczadach, które organizował Stanisław Kryciński. Akcja „Nadsanie” trwała 10 lat. Gdybym nie wziął w nich udziału, nie wiem co bym teraz robił.
Poznałem wtedy konserwatora rzeźby kamiennej, dziś profesora Janusza Smazę, który mnie wiele nauczył. Zobaczyłem, że da się ratować zniszczone nagrobki pod okiem fachowców. I tak zrodziła się myśl o założeniu stowarzyszenia Magurycz. Może to brzmi absurdalnie, ale daje pan „drugie życie” miejscom upamiętniającym życie i śmierć poprzednich pokoleń, przywraca pan pamięć o nekropoliach.
To zasługa bardzo wielu osób. Przez ponad 30 lat przez stowarzyszenie przewinęło się około tysiąca wolontariuszy. Wśród nich są nawet pracownicy korporacji albo, jak moja partnerka Olga Solarz, doktorzy nauk humanistycznych i wykładowcy na uczelniach. Ale nie boją się pracy fizycznej. Bezinteresownie pomagają ratować nagrobki.
Często wstydzą się swego pochodzenia. Nie mówią po łemkowsku, nie chodzą do cerkwi, nie pielęgnują tradycji, nawet zrywają więzi rodzinne, żeby być akceptowanym.
Były tworzone głównie z piaskowca. Ulegają czasowi i przyrodzie. Szuka się więc połamanych części każdego nagrobka, później się je czyści i odgrzybia. Usuwa się z nich wszystkie mikroorganizmy. Następnie składa się te części razem i uzupełnia ewentualnie ubytki. Nie dążymy jednak do tego, aby te nagrobki wyglądały jak nowe, tylko żeby trwały. Uzupełniamy je tam, gdzie jest to rzeczywiście konieczne. Zajmujecie się tylko naziemnymi znakami?
Tak. Trzeba pamiętać, że na cmentarzu może być wiele pochowków, nie każdy jednak był oznaczony. W dawnych czasach było na to stać tylko zamożnych gospodarzy danego terenu.
Jesteśmy teraz w Nowicy, za nami jest cmentarz, na którym mamy 10 przedwojennych nagrobków. Najstarszy nagrobek jest z 1863 roku, a najnowszy z lat 30. ubiegłego wieku. To nie oznacza jednak , że umarło tu i zostało pochowanych tylko 10 osób. Wiemy, że to była duża wieś, licząca ponad sto gospodarstw. Trzeba mieć zatem świadomość, że jest tam mnóstwo mogił, ale tylko część jest widoczna.
Mamy możliwość zadbania o to, by ludzie wiedzieli, że to jest cmentarz. Chodzi o przywracanie pamięci, ale i jej pielęgnowanie. Żeby pamięć nie popadała w niepamięć. Tego nie da się oczywiście robić w nieskończoność, my tylko staramy się przedłużyć ich żywotność, aby istniała możliwość czytania umieszczonych tam znaków. Nekropolie pozbawione znaków znikają ze świadomości społecznej. Tak jak to było z cmentarzami epidemicznymi, gdzie chowano ludzi zmarłych z powodu na przykład dżumy albo cholery.
Nikifor kochał Łemkowszczyznę. Przesiedlano go trzy razy na Ziemie odzyskane, a on za każdym razem wracał pieszo do swoich rodzinnych stron. Był wpisany w krynicki krajobraz.
Jest pan strażnikiem pamięci wielokulturowej społeczności, która żyła na danym terenie.
Sformułowanie „wielokulturowość” trochę mnie przeraża. Bo na przykład teren Beskidu Niskiego, czyli dawnej Łemkowszczyzny, albo fragmenty polskich Bieszczadów, Bojkowszczyzna czy Pogórze Przemyskie, to były obszary raczej monokulturowe. Istniała na nich jakaś dominująca kultura, w której pojawiały się rodzynki, na przykład kilka rodzin polskich, żydowskich czy cygańskich.
W ostatnich latach słowo wielokulturowość stało się wytrychem do pojmowania przeszłości w sposób arkadyjski, czyli że ludzie żyli obok siebie spokojnie, wszyscy się kochali i było fantastycznie. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Świat tak nie wyglądał. To jest mityczna wizja wielokulturowości, która nie była niczym zakłócona. Tymczasem było tak, jak obecnie: ludzie się kłócili, nie lubili z różnych przyczyn, także z powodu odrębności językowej czy kulturowej.
Warto jedynie wskazać, że w wielu miejscach mieszkały osoby różnej narodowości. Na przykład na cmentarzach greckokatolickich zdarzały się polskie pochówki katolickie. Mieszkańcy mieli prawo być pochowani w swojej miejscowości, niezależnie od wyznania.
Z cmentarza można wynieść bardzo wiele pożytecznych informacji. Jakich jeszcze?
Na przykład na nekropoliach łemkowskich można znaleźć mnóstwo krzyży ze skrótem INRI (od łacińskich słów Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum, czyli Jezus Nazarejczyk Król Żydów – według Ewangelii tekst ten umieszczono na krzyżu nad głową Jezusa, wskazując powód, dla którego Piłat skazał go według rzymskiego prawa na śmierć), nie INCI (starocerkiewna wersja, gdzie słowo Rex zastąpiono słowem Car). Jeśli Łemkowie postawili dziadkowi nagrobek z napisem INRI to nie oznaczało od razu, że otwierali się na katolicyzm. Znaczyło tylko tyle, że jedynie taki krzyż można było kupić w okolicy. To była kwestia dostępności towaru na rynku, a ludzie nie przywiązywali do tego aż tak szczególnej wagi, jak robimy to dzisiaj.
Kolejna obserwacja: natrafiamy na inskrypcje napisane alfabetem łacińskim, których jednak nie można zrozumieć. Okazuje się, że kuł je analfabeta. Mieszał wielkie i małe litery, nie robił spacji. To pokazuje kondycję ówczesnego społeczeństwa. Ponad 70 procent ludzi w przedwojennej Polsce było analfabetami.
Można też zauważyć, jak na przestrzeni czasów zmienia się nasze postrzeganie rzeczywistości ziemskiej i pozaziemskiej. Nagrobki przedwojenne są pionowe i zwieńczone krzyżem. Teraz robi się płaskie, takie leżące szafy. Krzyż jest jak naszywka na ubraniu. I tyle. Taki gadżet na tablicy nagrobnej. Wyrażam w ten sposób swoją dezaprobatę do współczesnej galanterii kamieniarskiej. To nie jest sztuka. To jest nudne i powtarzalne. I może oznaczać, że religijność się spłaszczyła. Nie jest już tak ważne, aby odwołać się do Boga, że gdzieś tam nad nami jest. O ile rzeczywiście ktoś w to wierzy, bo ja osobiście nie wierzę.
W każdym razie patrzymy na cmentarze nie jak na zamkniętą, ale do pewnego stopnia otwartą księgę. To jest pewna opowieść o czasach minionych, a nie tylko miejsce kultu. Odróżnia pan sferę sacrum od profanum?
Sfera sacrum występuje w każdej kulturze. I ja to szanuję. Gdyby tak nie było, to bym się tym nie zajmował. Jest to bardzo ważna sfera ludzkiego istnienia. Natomiast mnie nie jest to do życia potrzebne. Wystarczy mi odróżnianie dobra od zła. Resztę zostawiam innym. To jest ich prywatna sprawa i nie ma co z tym dyskutować. Staram się robić to, co do mnie należy. Wróćmy do tego, że ratuje pan pamięć po wielu narodowościach. Przez ponad 30 lat udało się wyremontować 2800 nagrobków Ukraińców, Żydów, Niemców i Polaków na 140 cmentarzach w kraju i za granicą. Wraz z wolontariuszami ratujecie też krzyże przydrożne i pozostałości po świątyniach nie tylko w Beskidach, Bieszczadach, na Roztoczu, ale też na Ukrainie, w Gruzji, Bośni i Hercegowinie. To pomaga w przełamywaniu narodowościowych uprzedzeń?
To nie jest podstawowy motyw naszej działalności. Chodzi nam głównie o pamięć o tych miejscach. Napięcia narodowościowe, jakie możemy obserwować w ostatnich latach, nie były takie silne w początkowej działalności stowarzyszenia. Ale z czasem ten kontekst związany z przełamywaniem uprzedzeń stał się bardzo istotny. Mam świadomość, że obecnie jest to jeszcze ważniejsze i potrzebne. Świat jest różnorodny i wielokulturowy. Warto otworzyć się na inność, nie należy się tego bać.
Uważam, że to jest nasze wspólne dziedzictwo. My nie musimy o tym pamiętać, ale chcemy. Takich zaniedbanych cmentarzy niemieckich jest, powiedzmy, ponad 10 tysięcy, greckokatolickich – około 1200, żydowskich – ponad tysiąc. Potomkowie zmarłych rzadko pamiętają o tych miejscach. Akcja „Wisła” niestety spełniła swoją rolę – z powodu traumy, strachu, większość Ukraińców spolonizowała się. Udało się ich rozproszyć, zatracić tożsamość. I nie odwiedzają cmentarzy swoich przodków zbyt często.
Czasem ktoś pojawia się na cmentarzu po wielu latach i jest zaskoczony naszą obecnością. To są wzruszające sytuacje. Prywatnie wielokrotnie nam dziękowano za naszą pracę, instytucjonalnie różnie z tym bywało.
To, co robicie, ma zapewne szczególny wpływ na osoby biorące udział w pracach remontowych.
Nasze prace na cmentarzu nie tylko dają wiedzę, umiejętności manualne, ale też uczą myśleć.
Niewielu wolontariuszy jest powiązanych korzeniami z Łemkami czy Bojkami. Mniej lub bardziej kultywują swoją tożsamość. Natomiast 18 lat temu na obóz przyjechało dwóch chłopaków o wyraźnie nacjonalistycznych i ksenofobicznych poglądach. W ciągu dwóch tygodni je zweryfikowali, stali się bardziej otwarci na odrębność kulturową i wyrośli na przyzwoitych ludzi.
Inny przykład. Przez sześć sezonów pracowaliśmy na cmentarzu żydowskim w Baligrodzie. 13-letni chłopiec z tej miejscowości z nudów postanowił do nas dołączyć. Po kilku latach współpracy mówił już, że to nasz wspólny cmentarz. To pokazuje, że można doprowadzić do sytuacji, w której człowiek zaczyna się identyfikować z tym, co jest mu raczej obce kulturowo. Wierzę, że on nie weźmie udziału w marszach, które dzielą społeczność, nie mają nic wspólnego z patriotyzmem.
Jest też dużo obserwatorów naszej pracy. Mam nadzieję, że to robi na nich wrażenie i ma wpływ na ich sposób postrzegania świata, który nie jest czarno-biały. Urodził się pan w Warszawie, ale prawie 30 lat temu wybrał na swój dom Nowicę w Beskidzie Niskim. Czuje się pan już częścią tej ziemi?
Choć mieszkam tu tak długo, trudno mi powiedzieć, że czuję się częścią tej ziemi. Jakiś kawał siebie tu zostawiłem. Mimo to nadal jestem postrzegany jako obcy. Patrzą na mnie jak na dziwaka, większość ludzi absolutnie nie wierzy, że robimy to wszystko społecznie. Ale to jest ich problem, nie mój. Natomiast w tym roku nastąpił pewien przełom – po raz pierwszy sąsiad zaprosił mnie do siebie, do domu, w czasie świąt wielkanocnych.
Tygodnik TVPPolub nas
Najbardziej związany emocjonalnie jestem z Berehami Górnymi. Tam chciałbym być pochowany. W tym miejscu zaczęła się przecież moja historia z kamieniarstwem. Jednak to może być kłopotliwe, bo ten cmentarz jest nieczynny.
Sam sobie zrobię nagrobek, ale jeszcze nie wiem kiedy. Hryć Buchwak wykonał swój w 1926 roku i 13 lat później zmarł. Wolę więc nie wywoływać wilka z lasu.
Mój stosunek do cmentarzy zmienia się. Niedawno z moją partnerką Olgą pochowaliśmy nasze dziecko. To są nierozerwalne związki. Życie jest bardzo kruche…
Jestem prostolinijne skonstruowany. Życie jest po to, żeby zrobić coś dobrego. Dla siebie i dla innych. Żeby być szczęśliwym i uszczęśliwić innych.
Teraz chcę zadbać o siebie, o związek, odpocząć. Mam potrzebę, żeby się bardziej ucywilizować, wyremontować dom, zrobić łazienkę. Nie będę przecież zajmował się tylko cmentarzami do końca życia. Są rzeczy ważne i ważniejsze. – rozmawiała Monika Chrobak, dziennikarka Polskiego Radia
Zdjęcie główne: Bartne, sierpień 2009 r. Cmentarz łemkowki; kamienne nagrobki pochodzące z drugiej połowy XIX i pierwszej połowy XX wieku. Fot. PAP/Marek Angiel