Ostateczne oficjalne wyniki wyborów były następujące: Aleksander Łukaszenko – 79,7 proc., Andrej Sannikau – 2,4 proc., Jarosław Romańczuk – 2,0 proc., Ryhor Kastusiou – 2 proc., Uładzimir Nieklajeu – 1,8 proc., pozostali kandydaci po około 1 proc. lub nawet mniej, a przeciw wszystkim głosowało 6,5 proc. wyborców. Frekwencja wyborcza wyniosła 90,7 proc. Zdaniem niezależnych analityków wyniki te zostały celowo ustawione tak, by udowodnić całkowitą przegraną Nieklajeua (zaledwie trzecie miejsce!) i totalną porażkę całej opozycji.
Zgoda na dwie opozycjonistki
Wybory 2010 roku dokładnie ukazują system panujący na Białorusi. Rządzący nie mogą przegrać. Jeśli we wrześniu 2016 roku do Izby Reprezentantów trafiły dwie posłanki niezwiązane z obozem władzy, Hanna Kanapacka z opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej i wiceszefowa niezależnego Towarzystwa Języka Białoruskiego Alona Anisim, to stało się tak dlatego, że zgodził się na to Aleksander Łukaszenko.
W 2010 roku efektem dramatycznego przebiegu wyborów prezydenckich było zaostrzenie stosunków Białorusi z Unią Europejską i USA. Dopiero gdy wszyscy więźniowie polityczni wyszli zza krat, możliwe było ocieplenie między Mińskiem i szeroko rozumianym Zachodem.
Wejście dwóch niezależnych czy opozycyjnych kandydatek do parlamentu wcale nie oznaczało, że na Białorusi nastała demokracja, ale Zachód skorzystał z okazji i zaczął patrzeć nieco przychylniej na władze w Mińsku. Z czego te skwapliwie skorzystały.
Aleksander Łukaszenko jest mistrzem w balansowaniu na cienkiej linie we współpracy z Rosją Władimira Putina. Flirt z Zachodem pozwala mu stwarzać zagrożenie dla Rosjan i wytargować lepsze warunki rosyjskiego wsparcia.
Można oczywiście postawić pytanie, dlaczego Łukaszenko już wcześniej nie wpuścił do białoruskiego parlamentu kilku czy nawet kilkunastu opozycjonistów. Mógłby wówczas dowodzić, że na Białorusi panuje prawdziwa demokracja. Odpowiedź jest dość prosta. Izba Reprezentantów może niewiele, ale deputowani mają dostęp do pewnych tajnych dokumentów, mają też niemal nieograniczoną możliwość działalności w całym kraju – mogą organizować spotkania wyborców, domagać się czegoś od władz lokalnych.
Opozycjoniści na pewno skwapliwie by z tego skorzystali, sprawiając kłopot władzy. Tak było w niektórych miastach (na przykład w Grodnie), gdzie w radach miejskich zasiadali pojedynczy przeciwnicy władzy. Ich wystąpienia tak różniły się od oficjalnych przemówień, że były przez innych radnych przyjmowane z zakłopotaniem. Po co mieć problemy, skoro można ich uniknąć poprzez skuteczne zastosowanie „cudów nad urną”? Jeśli prezydent, szefowie obwodów i merowie miast mają w parlamencie czy radach wyłącznie swoich zwolenników, wówczas mogą się nie martwić przebiegiem obrad.
Dlaczego zatem panie Anisim i Kanapacka znalazły się w Izbie Reprezentantów, przez opozycję pogardliwie zwanej „pałatką” (izba to po rosyjsku „pałata”)? Zapewne Łukaszenko uznał, że jednak mu się to opłaca. Dwie parlamentarzystki da się skrupulatnie kontrolować, a pozór demokracji najwyraźniej się przydał w kontaktach z Zachodem.