Jego gazety lekceważyły zasady ortografii, epatowały zbrodnią i seksem, kupowały tajne informacje od morderców
piątek,
4 stycznia 2019
Przyjaźnił się z Makuszyńskim i Kiepurą. Finansował budowę „zakopianki” i krakowski Pomnik Nieznanego Żołnierza. Jego prasowe imperium zniszczyły wojna i komunizm.
TVP Historia w sobotę 5 stycznia 2019 r., o godz. 19, pokaże film Rafała Geremka poświęcony zapomnianemu magnatowi medialnemu II RP Marianowi Dąbrowskiemu.
Kiedy na początku lat 30. XX wieku cała Polska żyła sprawą Rity Gorgonowej, rynkiem prasowym zawładnęło jedno pismo. „Ilustrowany Kurier Codzienny” wpadł na wyjątkowy, choć wątpliwy moralnie pomysł: redakcja wykupiła wszystkie łącza telefoniczne ze Lwowa, gdzie odbywał się proces pierwszej instancji. Przez to konkurencja nie miała możliwości szybkiego przekazywania informacji z toczącej się sprawy.
Za tym pomysłem stał Marian Dąbrowski, założyciel i właściciel największego koncernu prasowego przedwojennej Polski i jednego z największych na świecie.
Gazety z gratisami
Dąbrowski znany był z niekonwencjonalnych metod marketingowych. Jako pierwszy wprowadził coś, co dzisiaj wydaje się oczywistością, ale w jego czasach było zupełną nowinką: razem z paczkami wydawanych przez siebie gazet wysyłał sprzedawcom dwustronnie zadrukowane płachty papieru informujące o tym, co można znaleźć w najnowszym numerze „IKC”.
Nie był to jedyny sposób Dąbrowskiego na zwiększenie czytelnictwa jego gazet. Do dzienników dołączał różne „gratisy” (skąd my to znamy...). Czasem to była książka, czasem zeszłotygodniowy numer „Światowida”.
Nie podobało się to konkurencji. Wydawcy prasy zawarli więc porozumienie, w myśl którego takie praktyki miały być zakazane. „IKC” stosował się do umowy, ale do czasu. Jedna z małych, prowincjonalnych gazet wyłamała się z porozumienia, co natychmiast sprowokowało Dąbrowskiego do uznania, że umowa jest martwa, więc nie musi jej przestrzegać. Mógł sobie na to pozwolić. Był prawdziwą potęgą. Także finansową.
Znakomicie ustosunkowany, bogaty i wpływowy mógł lekceważyć zalecenia Komitetu Ortograficznego Polskiej Akademii Umiejętności. W 1936 roku Komitet zreformował zasady polskiej ortografii i interpunkcji. „IKC” nie był bezstronny w gorącym sporze towarzyszącym reformie. Na łamach gazety jeden z członków komisji Zygmunt Tempka (Nowakowski) pisał dość złośliwe komentarze na ten temat.
W jednym z felietonów „Ordynacja ortograficzna” („IKC” nr 159 z 10.06.1935 r.) pisał (proroczo?): „Nigdy nie czułem tak wielkiego ciężaru odpowiedzialności społecznej i historycznej jak przed czterema dniami, gdy miałem głosować nad wnioskiem komisji ortograficznej w sprawie „u” i „ó”. Przybyło mi odrobinę siwych włosów na skroniach, a barki przygarbiły się. „U” czy też „o” z kreską!? Oto jest pytanie… Dziesiątki pokoleń kląć na nas będą albo też błogosławić. Sądzę, że raczej kląć”.
Do końca ukazywania się „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” zecerzy i korektorzy stosowali zasady ortografii i interpunkcji sprzed reformy.
Zaczynał od drewna
A Dąbrowski zaczynał bardzo skromnie. Był nauczycielem gimnastyki (i instruktorem „Sokoła”) w jednym z krakowskich gimnazjów. Pewnego dnia komisja oświatowa wystawiła mu negatywną opinię i Dąbrowski pracę nauczyciela rzucił. Imał się różnych zajęć.
Aż w końcu zrobił interes życia. W 1910 roku w Krakowie odbyły się kilkudniowe uroczystości w 500-lecie bitwy pod Grunwaldem. Odsłonięto Pomnik Grunwaldzki, prawykonano „Rotę”, a na Błoniach spotkała się strzelecka młodzież. Po uroczystościach na największym trawniku Krakowa pozostały drewniane ławki i bramy triumfalne. Władze miasta nie miały pieniędzy, żeby to wszystko uprzątnąć.
Z „pomocą” przyszedł Marian Dąbrowski i kilku żydowskich wspólników. Kupili drewno jako odpad i... sklecili z niego barak, w którym pokazywano filmy, występowali artyści cyrkowi, a nawet zdarzyło się, że przez tę konstrukcję przeleciał samolot! Biznes pozwolił stanąć Dąbrowskiemu na nogi. Zdobył gotówkę na to, o czym marzył: na własną gazetę.
Pierwszy numer raził nieporadną szatą graficzną. Ponad połowę szpalty zajmował wątpliwej jakości rysunek ilustrujący „Aresztowanie oficera austryackiego w Łodzi”. Jest też coś w rodzaju „manifestu programowego” pisma, w którym czytamy zapewnienia, że misją „IKC” jest głównie informowanie.
Skandal sądowy ani mu szkodził, ani przeszkadzał. Po prostu – dodatkowa forma reklamy. Był trochę romantykiem, trochę fantastą, ale i człowiekiem interesu.
zobacz więcej
Za to na połowie strony 3. widzimy pustą w zasadzie ramkę, w której widnieje anons: „Godne uwagi! Doniesienie podamy w numerze świątecznym dnia 25 grudnia 1910 w tem miejscu”. Kiedy porównuje się pierwszy numer z grudnia 1910 roku i ostatnie wydawnictwa „IKC”, widać, jaką drogę przeszedł koncern i jego twórca.
Dąbrowski miał dobrą – i hojną – rękę do nowości. Nie wahał się wydawać dużych pieniędzy, jeśli tylko przeczuwał, że zwrócą mu się szybko i z nawiązką. Kiedy w Wiedniu zobaczył supernowoczesne maszyny drukarskie produkowane na licencji amerykańskiej firmy, kupił je i przywiózł ze sobą grupę austriackich specjalistów umiejących je obsługiwać.
Nieznany darczyńca
Maszyny drukarskie były prawdziwą ozdobą koncernu i jego siedziby: Dąbrowski kupił budynek w centrum Krakowa po upadłym domu towarowym. Od tej pory siedziba koncernu nosiła nazwę Pałacu Prasy. Ze względu na swoje położenie i na charakterystyczny kształt (zwłaszcza z lotu ptaka) została nazwana Krążownikiem Wielopole.
Pałac idealnie oddawał rozmach koncernu i ambicje jego właściciela. Był monumentalny, dostojny i wielki. Nawet dach miał swoją rolę. I to wyjątkową. Z dachu przy ulicy Wielopole roztaczał się piękny widok na Stare Miasto. Co znaczniejsi goście Dąbrowskiego dostępowali zaszczytu wyjścia na dach i podziwiania widoku Krakowa.
Fotoreporterzy „IKC” oczywiście robili zdjęcia gościom i chętnie publikowali w prasie koncernu. A wśród zaproszonych byli: mistrzowie sportu, ważni politycy, nobliści i artyści.
Z jednym artystą Dąbrowski związany był szczególnie. To Jan Kiepura. Dąbrowski marzył, aby sławny tenor został jego zięciem... Jednak córka wydawcy Jadwiga najpierw zakochała się w kelnerze, a potem w Henryku Paschalskim – adwokacie. Skoro Jan Kiepura nie kwapił się do ożenku z córka magnata prasowego, Dąbrowski zgodził się na jej ślub z Paschalskim.
Kiepura to nie jedyny znajomy Dąbrowskiego ze świata kultury. Bardzo dobrze znał się z Kornelem Makuszyńskim. Z niewyjaśnionych do dzisiaj powodów prasa Dąbrowskiego zaczęła w pewnym momencie głośno i w dość sensacyjnym tonie pisać o rzekomym planowanym ślubie Makuszyńskiego z wdową po Władysławie Reymoncie, Aurelią.
Dąbrowski znakomicie znał się też z Reymontową i doskonale wiedział, że matrymonialne plany Makuszyńskiego to fikcja... Zagrożony zerwaniem przyjaźni, pojechał do Zakopanego, by przeprosić pisarza za „ohydne idiotyzmy”.
Do stolicy Tatr jechał drogą, którą dzisiaj nazywamy „zakopianką”. Drogą, której budowę współfinansował. Podobnie jak zimowy tor wyścigowy w Zakopanem. Na cele publiczne nie szczędził grosza. Zwłaszcza, gdy przypuszczał, że taki gest przysporzy mu sławy i popularności. Tak samo jak w przypadku Pomnika Nieznanego Żołnierza w Krakowie.
Pomnik – potajemnie i pod osłoną nocy – postawiono na placu Matejki, a prasa należąca do „IKC” doniosła o tym już rano, informując jedynie o anonimowym darczyńcy... Kraków kpił wtedy słowami: „Nieznany Marian Dąbrowski postawił pomnik Nieznanemu Żołnierzowi”.
Kłopot z kopcem
Trochę inaczej było przy okazji prac badawczych na Kopcu Krakusa. Dąbrowski chętnie wyłożył sto tysięcy złotych na prace, które trwały kilka lat. Prasa należąca do „IKC” obszernie informowała o postępie prac. Do czasu.
Okazało się bowiem, że znalezione w kopcu i jego okolicach artefakty świadczą o czesko-morawskiej przeszłości Krakowa. Wtedy zdjęcia z wykopalisk i informacje przestały gościć na łamach. A wszystko dlatego, że Dąbrowski był mocno skonfliktowany z czeskimi władzami, które wszelkimi sposobami starały się ograniczyć dystrybucję wydawnictw „IKC” na Zaolziu.
Rozeźlony Dąbrowski zlecił jednemu z profesorów napisanie książki na temat zagadnień czeskiej polityki, szybko ją wydrukował i za darmo dołączył do dziennika. Książka była zła i zupełnie niepotrzebna.
Dąbrowski nie zawsze grał czysto. Jedna ze smaczniejszych anegdot dotyczy wojskowej stacji nasłuchu radiowego na Krzemionkach (tam, gdzie dzisiaj mieści się krakowski ośrodek TVP). Dwóch żołnierzy pełniących dyżur w stacji przyszło kiedyś do pewnej krakowskiej gazety oferując – za pieniądze, rzecz jasna – zapis depesz agencji informacyjnych.
Zdumiony redaktor spytał, skąd taka oferta. Usłyszał odpowiedź: „Bo Dąbrowski mało płaci”. Żołnierze trafili na kilka tygodni do aresztu, a Dąbrowski stracił źródło szybkich i pewnych informacji.
Później nie musiał się już uciekać do takich niemoralnych praktyk. Zatrudnił sieć korespondentów (w tym także zagranicznych) i to oni nadawali ton dziennikarstwu informacyjnemu. Stworzył własną stację nasłuchu w kilku językach, która pracowała całą dobę. Dzięki temu „Ilustrowany Kurier Codzienny” mógł się poszczycić najświeższymi informacjami z całego świata. Jako pierwszy wprowadził przesyłanie zdjęć prasowych drogą radiową.
„Gazeta Grudziądzka” rok przed wybuchem I wojny osiągnęła nakład 128 tysięcy egzemplarzy.
zobacz więcej
W podpisach pod opublikowanymi zdjęciami wyraźnie podkreślano, w jaki sposób trafiły one na łamy pism Dąbrowskiego. To był element przemyślanego – i skutecznego – marketingu. Niektóre fotografie pojawiały się w gazetach tylko po to, żeby podkreślić, że „IKC” posługuje się najnowszymi technologiami – bo doniesienia o uratowaniu francuskich rozbitków na wodach Polinezji nie zasługiwały przecież na pojawienie się na pierwszej stronie dziennika wydawanego w Krakowie.
Musiał jednak mierzyć się z ogromną krytyką branży. Zarzucano mu schlebianie najniższym gustom, epatowanie zbrodnią i seksem. Coś było na rzeczy. Kiedy jego pomysł na relacjonowanie procesu Gorgonowej odniósł komercyjny sukces, Dąbrowski poszedł za ciosem. Po przeniesieniu sprawy do Krakowa zaczął wydawać popołudniówkę żyjącą tylko doniesieniami z tego procesu.
Inspiracja dla przestępców
Sprawy kryminalne sprzedawały się dobrze, więc czymś naturalnym było uruchomienie przez Dąbrowskiego „Tajnego detektywa”. Był to ilustrowany tygodnik kryminalno-sądowy, pionier w swojej branży. Ukazywał się przez 4 lata (1931-34). Wyróżniał się sugestywnymi opisami zbrodni, używał prostego języka, bogato ilustrował artykuły zdjęciami (wizje lokalne, narzędzia zbrodni, portrety przestępców itp.).
Pismo oskarżane było o deprawację młodzieży i szerzenie pornografii. Po naciskach ze strony policji, Kościoła i środowisk prawicowych, Dąbrowski zamknął je, mimo że było bardzo dochodowe. Podobno niektórzy przestępcy czerpali inspirację z „Tajnego detektywa”. Chodziło m.in. o szczegółowe opisy narzędzi zbrodni czy urządzeń do fałszowania np. pieniędzy. Bezpośrednim powodem zamknięcia tygodnika było odkrycie faktu, że kilku „inspiratorów” (czyt. informatorów) pisma było oskarżonych o morderstwo.
Dąbrowski potrafił dbać o swoich pracowników. W 1932 roku wartość jego koncernu była szacowana na 1,5 miliona dolarów, zatrudniał 1400 pracowników, wydawał dziennik oraz 5 ilustrowanych tygodników w nakładzie 200 tysięcy egzemplarzy. Mały Rocznik Statystyczny z tego roku podaje, że najlepiej zarabiającymi pracownikami w Polsce byli robotnicy przemysłu metalurgicznego. Dostawali 32 złote tygodniowo. Dąbrowski potrafił płacić po kilkaset złotych, a dziennikarze, których artykuły szczególnie przypadły do gustu prezesowi, mogli liczyć nawet na kilkutysięczne premie.
Samego Dąbrowskiego stać było na najnowsze limuzyny, wille i apartamenty. Miał swoją rezydencję w Nicei. Jego żona Michalina nosiła drogą i piękną biżuterię.
Zaraza wybiła stado kur
Nic jednak nie trwa wiecznie. Marian Dąbrowski chyba nie wierzył w wybuch wojny. Snuł plany, podpisywał umowy, jeździł w interesach. Kiedy stwierdził, że Pałac Prasy jest za mały na jego koncern, kupił kamienicę po drugiej stronie Wielopola. Inżynierowie wytyczyli i zaprojektowali podziemny tunel, który miał połączyć obydwa budynki. Tunel miał pomieścić ciężarówkę wypełnioną po brzegi paczkami z prasą.