Straszy Trumpa „procą Dawida”. Apokalipsa na morzu ropy
piątek,
8 lutego 2019
Dzięki petrodolarom Hugo Chavez mógł inwestować w armię, działania wywrotowe w sąsiednich krajach i finansować swój socjalistyczny raj. Snuł mocarstwowe plany. Miliardy pompował też w przyjacielski reżim, potem Nicolasa Maduro, Władimir Putin. A kubańscy spece od bezpieczeństwa, wspierani darmową ropą z Caracas, pomagali okiełznać wenezuelską opozycję. Jak ten misterny układ zaczął się rozpadać?
Wielu Wenezuelczyków od początku uważało, że Maduro pełni urząd prezydenta bezprawnie. Ten jednak nie przejmował się krytyką, a manifestacje tłumił gazem łzawiącym i gumowymi kulami.
zobacz więcej
10 grudnia 2018 roku, lotnisko Maiquetia pod Caracas. Po pokonaniu dystansu ponad 10 tysięcy kilometrów lądują dwa rosyjskie bombowce strategiczne Tu-160 Blackjack z bazy w Engels: Wasilij Reszetnikow (nr 2) i Nikołaj Kuzniecow (nr 10). W tym samym dniu w Hawanie ląduje samolot z szefem rosyjskiego wywiadu Siergiejem Naryszkinem. W Pentagonie i Białym Domu zapalają się wszystkie „czerwone lampki”. Prezydent Wenezueli Nicolas Maduro jeszcze nie wie, że wyrok na niego właśnie zapadł…
Maduro jak Castro?
– Świetnie mnie ochraniają, mam znakomitą służbę wywiadu, a poza tym mam najważniejszą ochronę – ze strony Boga, który da mi długie życie – powiedział niedawno Maduro w wywiadzie dla rosyjskiej agencji RIA Nowosti. Dodał, że ma też pomoc Putina. „Mamy rosyjski sprzęt najwyższej klasy, najnowocześniejsze systemy uzbrojenia przybywają do Wenezueli co miesiąc”.
Utwierdzany w tym przekonaniu przez swych kubańskich doradców, Maduro być może sobie wmówił, że jest niczym Fidel Castro w czasach kryzysu karaibskiego kilka dekad temu. I że Moskwa wyśle nawet okręty i samoloty przeciwko jankesom, byle tylko obronić swego latynoskiego sojusznika.
Rosja faktycznie od początku nowej, najpoważniejszej od wielu lat fazy kryzysu politycznego w Wenezueli jednoznacznie popiera reżim Maduro. Padają słowa tak mocne, że przywódca lewicowego reżimu rzuca wyzwanie samemu Donaldowi Trumpowi. Po tym, jak prezydent USA w wywiadzie dla telewizji CBS News mówi, że wysłanie amerykańskich wojsk do pogrążonej w kryzysie politycznym Wenezueli „jest opcją”, Maduro w wywiadzie dla jednej z hiszpańskich stacji ostrzega przed „powtórką z Wietnamu”.
Dotąd Moskwa zakładała użycie broni atomowej wyłącznie w charakterze odpowiedzi na atak. Teraz może powrócić do doktryny uderzenia wyprzedzającego, znanej jeszcze z czasów sowieckich.
zobacz więcej
Konflikt swego rządu z władzami w Waszyngtonie porównuje do biblijnego starcia Dawida z Goliatem. – Też mamy nasze sekrety i mamy naszą procę. Proca Dawida jest w naszych rękach – ostrzega Maduro. Już wcześniej groził, że uzbroi dwa miliony ochotników, gdyby Amerykanie zdecydowali się na inwazję.
Co może być „procą Dawida” w rękach chavistów? 23 tysiące świetnie wyszkolonych i wyposażonych żołnierzy Gwardii Narodowej to skuteczny środek, ale na demonstracje nieuzbrojonej opozycji. Tym bardziej kilkaset tysięcy „boliwariańskich sicarios” – członków proreżimowych milicji, terroryzujących na motocyklach przedmieścia większych miast. Pozostaje armia. Trzecia pod względem wielkości w Ameryce Łacińskiej, po brazylijskiej i kolumbijskiej. Sęk w tym, że Kolumbia i Brazylia (po dojściu do władzy Bolsonaro) są reżimowi Maduro wrogie. I gdyby chciały, i bez amerykańskiej pomocy wojskowej poradziłyby sobie z chavistami.
Cóż więc na myśli miał Maduro, grożąc Amerykanom „procą Dawida”?
„Proca Dawida” na wyspie La Orchilla
Moskwa wspiera Wenezuelę od 2006 roku. Finansowo, ale też militarnie. Reżim Hugo Chaveza spadł Putinowi jak prezent z nieba, niczym rewolucja Castro Nikicie Chruszczowowi. Duży kraj, ludny, bogaty w ropę, zbrojny, wrogi Amerykanom. Więc Moskwa przez lata pompowała miliardy w przyjacielski reżim Chaveza, a potem Maduro. W zamian Wenezuelczycy wspierali Kubę darmową ropą, zaś kubańscy spece od bezpieczeństwa pomogli Chavezowi okiełznać wenezuelską opozycję.
Ale po 2014 roku konflikt Rosji z Zachodem zaczął się zaostrzać. Putin postanowił pokazać Amerykanom, że Rosja to już nie ten kraj z czasów Jelcyna, ale bardziej z czasów Breżniewa. Ukraina, Donbas, Krym – to znana historia. Potem była interwencja w Syrii. Do władzy w USA doszedł w międzyczasie Donald Trump. Gdy tylko związane z nim rosyjskie nadzieje okazały się płonne, Kreml przeszedł do ofensywy. Choćby pokazując Amerykanom, że tuż pod ich nosem Rosjanie mogą się militarnie zainstalować.
Kryzys ekonomiczny, ale i polityczny w Wenezueli pogłębiał się z miesiąca na miesiąc od 2014 roku. Sytuacja stała się na tyle dramatyczna, że na początku grudnia 2018 roku Maduro przyleciał do Moskwy z prośbą o pomoc. Rosjanie nie dali się prosić. Sześć miliardów dolarów – pięć w sektor naftowy, jeden w wydobycie złota. Ale udziały dla rosyjskich firm to jedno. Tym razem Kreml zażądał współpracy w dziedzinie wojskowej.
Pięć dni po spotkaniu Maduro z Putinem, pod Caracas wylądowały dwa rosyjskie bombowce strategiczne Tu-160 Blackjack. Moskwa zapewniała, że nie były uzbrojone w głowice jądrowe, ale sygnał był jednoznaczny: uważajcie Amerykanie! Bo wrócił temat rosyjskiej bazy wojskowej w Wenezueli. Konkretnie na wyspie La Orchilla. A wspomniane bombowce można bez problemu uzbroić w manewrujące pociski rakietowe z głowicami atomowymi, które mają akurat taki zasięg, by tuż po starcie z jakiegoś wenezuelskiego lotniska mieć w zasięgu niemal całą kontynentalną część USA.
W kapitanie rezerwy jego zwolennicy widzą szeryfa, który rozprawi się z korupcją, kryzysem, przestępczością i przywróci tradycyjne wartości.
zobacz więcej
Takiej „procy Dawida” amerykański Goliat raczej chciałby uniknąć. Zapewne dlatego akurat właśnie w połowie grudnia lider wenezuelskiej opozycji Juan Guaido ruszył w objazd po sąsiednich krajach i USA, by omówić operację obalenia reżimu chavistów.
Waszyngton od kilkunastu lat unikał problemu wenezuelskiego, ale takiej okazji jak teraz, by pozbyć się z Caracas antyamerykańskich sojuszników Moskwy i Hawany, jeszcze nie było. Lewicowy reżim nie doprowadził Wenezueli do kryzysu. On wywołał wręcz katastrofę humanitarną. O co w tzw. petrostate trudno nie było…
Jak „czarne złoto” budziło chciwość władzy
W 1922 roku geologowie z Royal Dutch Shell natrafiają na bogate złoża ropy naftowej w La Rosa, w rejonie jeziora Maracaibo. To przełom w historii Wenezueli, części dawnego hiszpańskiego, kolonialnego Wicekrólestwa Granady. Ówczesny dyktator (1908-1935) generał Juan Vicente Gomez otwiera granice dla ponad stu zagranicznych firm naftowych – i funduje swemu krajowi prawdziwy naftowy boom. W ciągu dekady dzienne wydobycie ropy zwiększa się z jednego miliona do 137 mln baryłek! W 1929 r. tylko USA produkują więcej „czarnego złota”.
Kiedy w 1935 roku umiera Gomez, Wenezuela jest już całkowicie uzależniona od ropy, która stanowi 90 proc. eksportu. W latach 30. XX wieku rynek opanowują trzy wielkie firmy: Royal Dutch Shell, Gulf i Standard Oil. Razem kontrolują 98 procent sektora. Tymczasem następcy Gomeza próbują zreformować rynek naftowy tak, aby najwięcej zysku miało z niego państwo. Pierwszym krokiem do tego jest Prawo o Węglowodorach z 1943 r., zgodnie z którym zagraniczne spółki muszą oddawać połowę zysków państwu. W ciągu pięciu lat dochody państwa rosną sześciokrotnie!
W 1958 roku dobiegła końca era wojskowych dyktatorów, Wenezuela wybiera pierwszy stabilny demokratyczny rząd. W tym samym roku trzy największe partie polityczne podpisują tzw. pakt Punto Fijo, który gwarantuje, że posady rządowe oraz zyski z ropy będą dzielone między te trzy ugrupowania proporcjonalnie do wyniku wyborów.
W 1960 roku Wenezuela dołącza do Iranu, Iraku, Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej jako członek-założyciel OPEC – Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową. W tym samym roku powołuje swój pierwszy państwowy koncern naftowy i zwiększa podatek dochodowy dla spółek naftowych do 65 proc. Tak naprawdę właśnie wtedy zaczyna się w Wenezueli socjalistyczny eksperyment. Rząd zaczyna – dzięki petrodolarom – utrzymywać sztucznie niskie ceny na wiele towarów, aby zwiększyć ich dostępność.
Ale prawdziwe naftowe Eldorado zaczyna się w Wenezueli ponad dekadę później. W 1973 roku pięciomiesięczne embargo OPEC na dostawy ropy do krajów popierających Izrael w wojnie Jom Kippur czterokrotnie podbija światowe ceny ropy, czyniąc Wenezuelę krajem z największym dochodem per capita w Ameryce Łacińskiej. W ciągu dwóch lat do budżetu wpływa dodatkowe 10 mld dolarów.
Katolicka Ameryka Łacińska to mit. Wolnomularze stoją u fundamentów wszystkich niemal rewolucji niepodległościowych (co często znaczyło także antykatolickich) w całym regionie.
zobacz więcej
Wenezuela zapada ostatecznie na tzw. holenderską chorobę. Zaczyna się na dobre era złego zarządzania i rozkradania gigantycznych sum petrodolarów. Analitycy dziś szacują, że tylko w latach 1972-1997 zdefraudowano co najmniej 100 mld dolarów.
W 1976 roku prezydent Carlos Andres Perez nacjonalizuje przemysł naftowy, powołując do życia państwowy monopol Petroleos de Venezuela S.A. (PDVSA), nadzorujący całość wydobycia, produkcji, przetwórstwa i eksportu ropy. PDVSA może współpracować z zagranicznymi firmami pod warunkiem, że będzie miała w joint venture co najmniej 60 proc. udziałów.
Ale niebawem przychodzi recesja lat 80. i spadek cen ropy. Na dodatek Wenezuela zwiększa zadłużenie, kupując zagraniczne rafinerie, w tym Citgo w USA. W 1989 roku wybrany kolejny raz na prezydenta Perez uruchamia pakiet oszczędnościowy, uzgodniony z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Dochodzi do zamieszek, są ofiary śmiertelne.
W 1992 roku pewien oficer armii próbuje dokonać przewrotu wojskowego. Nie udaje się, ale Hugo Chavez zyskuje popularność i po sześciu latach zdobywa władzę całkowicie legalnie i demokratycznie.
Boliwariańska rewolucja za petrodolary
W 1998 roku runął kompletnie system zapoczątkowany 40 lat wcześniej, w którym główne role odgrywały dwa ugrupowania: Akcja Demokratyczna i Partia Socjaldemokratyczna. Hugo Chavez wygrał demokratyczne wybory prezydenckie dzięki socjalistycznemu programowi. Obiecywał użyć naftowego bogactwa kraju do zmniejszenia biedy i nierówności społecznych.
Miał to szczęście, że trafił na światowy boom naftowy. Zresztą to go łączy z Putinem, który też wykorzystał wysokie ceny ropy do umocnienia władzy. Chavezowi strumień petrodolarów umożliwił politykę rozdawnictwa na niewidzianą jeszcze w Ameryce Łacińskiej skalę: na różne programy socjalne szły miliardy. Oczywiście szybko je przejadano (przy okazji, rzecz jasna, spora część została rozkradziona przez urzędników).
W 2002 roku zbuntowała się załoga PDVSA, bo brakowało pieniędzy na normalne funkcjonowanie i rozwój spółki. Jak zareagował Chavez? Zwolnił niemal wszystkich fachowców, a na ich miejsce zatrudnił niewykwalifikowanych, za to lojalnych ludzi. To oni doprowadzili koncern do obecnego upadku.
Tymczasem Chavez rozkręcał spiralę populizmu. A gdy zaczęło brakować pieniędzy, reżim wziął się za konfiskowanie prywatnej własności, na przykład majątków ziemskich, i przekazywanie jej chavistom. Znacjonalizowano setki firm prywatnych i biznesowych aktywów zagranicznych, m.in. projekty naftowe z udziałem ExxonMobil i ConocoPhillips.
Kosztowne „misje boliwariańskie” przyniosły rozwój usług socjalnych i zredukowały ubóstwo o 20 proc. Ale to wtedy też Chavez podjął szereg decyzji, które zapoczątkowały długi i trwały proces spadku produkcji ropy. Decyzja o zwolnieniu z pracy tysięcy doświadczonych pracowników PDVSA po strajkach w latach 2002-2003 pozbawiła koncern ważnych specjalistów. Poczynając od 2005 roku Chavez zaczął też niemal za darmo wysyłać ropę do kilku krajów w regionie, w tym Kuby (koalicja Petrocaribe).
Jest projekt, aby kobieta w trudnej sytuacji, która straciła pracę i nie ma z czego żyć, mogła usunąć ciążę nawet w ósmym miesiącu. Już we wtorek w parlamencie debata o tym, czy należy ograniczyć ochronę życia nienarodzonego.
zobacz więcej
Jednocześnie Chavez ograniczał demokrację i budował autorytarne rządy. Zniósł ograniczenie liczby kadencji, przejął faktyczną kontrolę nad Sądem Najwyższym, ograniczał wolność prasy. Przy formalnej wielopartyjności, życie państwa zdominowało jedno ugrupowanie: Zjednoczona Socjalistyczna Partia Wenezueli (PSUV).
Po nieudanej próbie wojskowego przewrotu w 2002 roku, Chavez przeprowadził czystki w armii. Związał dowódców wojskowych z reżimem na zasadzie mechanizmu „władza i własność”. W efekcie dziś na 27 ministrów rządu aż 14 to czynni wojskowi lub w rezerwie. Wielu z nich jest objętych sankcjami amerykańskimi. Część jest zamieszana w handel narkotykami.
Mając ogromne rezerwy ropy (ponad 300 mld baryłek), Chavez mógł inwestować w armię, działania wywrotowe w sąsiednich krajach i finansować swój socjalistyczny raj. W 2007 roku zagroził nawet inwazją pobliskiemu Curacao, terytorium zależnemu Holandii. Kilka lat wcześniej groził interwencją w sąsiedniej Kolumbii, gdzie apogeum osiągnęła wówczas kampania rządu przeciwko narko-komunistycznej partyzantce. Chavez nie krył swych mocarstwowych planów utworzenia „superpaństwa boliwariańskiego” (Wenezuela, Kolumbia, Ekwador, część Surinamu). W tamtych czasach Wenezuela stała się wyzwaniem nawet dla Brazylii.
Jeszcze w 2001 roku Wenezuela uważana była za najbogatszy kraj Ameryki Łacińskiej. Gdy umierał Chavez, w roku 2013, gospodarka była już zdewastowana, a ceny ropy na świecie zaczęły ostro spadać.
„Chavismo” bez Chaveza
Wybory ogłoszone po śmierci Chaveza wygrał namaszczony na nowego gospodarza pałacu Miraflores Nicolas Maduro. Różnił się od poprzednika nie tylko kompletnym brakiem charyzmy. Przede wszystkim Chavez wygrał uczciwie wszystkie wybory, a Maduro fałszował już te pierwsze, w 2013 roku.
Wybory parlamentarne w roku 2015, które były uczciwe, wygrała miażdżąco opozycja. Ale prawdziwym nieszczęściem dla Maduro było coś innego – w połowie 2014 r. światowe ceny ropy runęły, a za nimi gospodarka Wenezueli wpadła w spiralę kryzysu. Cena wenezuelskiego „czarnego złota” spadła ze 100 dolarów za baryłkę w 2010 r. do 35 dolarów w 2016 roku. Potem nastąpiło odbicie do 50 dolarów za baryłkę w roku 2018, ale częściowo na skutek spadku produkcji. Nawet szybki wzrost wydobycia niewiele pomagał. Infrastruktura jest w opłakanym stanie i produkcja staje się coraz droższa. Zyski z ropy, które w całości idą do kieszeni rządu, spadły do mniej niż jednej czwartej tego, co było w 2010 r.
Spadek cen ropy doprowadził zaś do deficytu środków na zakup choćby komponentów i półproduktów do produkcji towarów w wenezuelskim przemyśle. Zakłady zaczęły więc stawać, jeden za drugim. W ostatnich miesiącach proces upadku przyspieszył – w kasie państwa zaczęło brakować pieniędzy na rozdawnictwo i kupowanie poparcia biedoty, a przede wszystkim armii. W takiej sytuacji Maduro nie mógł już lekceważyć opozycji i stanu faktycznej dwuwładzy, do czego on sam doprowadził.
Niech was nazywają rasistami, ksenofobami, kimkolwiek. Noście te obelgi niczym odznaczenia! – wzywa Steve Bannon, były współpracownik Donalda Trumpa.
zobacz więcej
Gdy bowiem w 2015 roku opozycja wygrała wybory do Zgromadzenia Narodowego, Maduro nie zaryzykował siłowego rozwiązania: rozgonienia parlamentu. Przyjął inną strategię. Wykorzystując sądy doprowadził do unieważnienia wyboru dwóch deputowanych, co pozbawiło jego opozycję większości absolutnej w parlamencie. Następnie wprowadził zakaz zeznawania urzędników przed parlamentem i zaczął wetować wszystkie ustawy.
W 2017 roku zorganizował „wybory” do zupełnie nowego organu – Zgromadzenia Konstytucyjnego. Miało ono opracować nową ustawę zasadniczą, a stało się quasi-parlamentem. Podporządkowany Maduro Sąd Najwyższy pozbawił pełnomocnictw Zgromadzenie Narodowe, a wszelkie decyzje rządu reżim zaczął przeprowadzać przez Zgromadzenie Konstytucyjne. I to ono wydało formalną zgodę na ubieganie się Maduro ponownie o prezydenturę.
Wybory w maju 2018 roku oczywiście wygrał. Opozycja ich nie uznała, twierdząc, że są sfałszowane. Podobnie jak większość społeczności międzynarodowej. Mimo to, gdy formalnie zakończyła się pierwsza kadencja, Maduro 10 stycznia 2019 roku rozpoczął drugą. Przysięgę składał jednak nie w parlamencie, a w Sądzie Najwyższym, otoczony zwolennikami.
Dwanaście krajów Ameryki Łacińskiej uznało rozpoczęcie kolejnej prezydentury za nielegalne. Paragwaj natychmiast zerwał stosunki dyplomatyczne, a Peru odwołało ambasadora. Legalności prezydentury Maduro nie uznały też USA. Ale na ceremonii byli przedstawiciele Rosji, Chin, Turcji, Kuby, Boliwii, Nikaragui i Salwadoru.
15 stycznia Zgromadzenie Narodowej ogłosiło Maduro uzurpatorem, a wszystkie jego decyzje – pozbawionymi mocy prawnej. Uchwalono tego samego dnia ustawę o amnestii, która przewiduje immunitet dla tych wojskowych, którzy będą działali na rzecz przywrócenia demokracji w Wenezueli. 23 stycznia przewodniczący parlamentu Juan Guaido ogłosił się tymczasowo pełniącym obowiązki prezydenta. Artykuły 233, 333 i 350 Konstytucji pozwalają przewodniczącemu parlamentu stanąć na czele państwa, jeśli prezydent okaże się niezdolnym do sprawowania władzy lub utraci legitymację do rządów. A taka sytuacja, zdaniem opozycji, wydarzyła się po 10 stycznia 2018 roku, gdy oficjalnie dobiegła końca pierwsza kadencja Maduro.
Z prawnego punktu widzenia w Wenezueli nie ma dziś prezydenta. Maduro wystartował w wyborach łamiąc konstytucję, wybory były zaś sfałszowane. Jest więc uzurpatorem, a jedynym legalnym organem władzy jest Zgromadzenie Narodowe.
W ten sposób spełniony został drugi – po ekonomicznej katastrofie – warunek uruchomienia operacji odsunięcia chavistów od władzy: kryzys konstytucyjny i uzurpacja władzy przez Maduro.
Kolumbijski straszak i cios w Petroleos