Walczące ze sobą formacje siłowe, przekupstwo wyborców. Ukraiński dryf na Wschód
piątek,
15 marca 2019
Zdaniem Trybunału Konstytucyjnego w Kijowie, zmuszanie przedstawicieli władzy i administracji, którzy nadmiernie się wzbogacili do tłumaczenia się ze swego majątku, jest sprzeczne z konstytucją. A ściślej – z presumpcją niewinności.
31 marca Ukraińcy pójdą do urn, by oddać głos w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Niezależnie jednak od tego, kto ostatecznie wygra, już przebieg kampanii przedwyborczej nie napawa optymizmem.
Najpierw amerykańska ambasador Maria Jovanović, a teraz przebywający w Kijowie z dość niespodziewaną wizytą zastępca szefa amerykańskiego Departamentu Stanu ds. politycznych David Hale, wezwali tamtejsze władze do natychmiastowego odwołania Nazara Hołodnickiego z funkcji kierującego specjalną prokuraturą do walki z korupcją. To bezceremonialne zachowanie amerykańskich dyplomatów jest, jak się wydaje, świadectwem narastającego zniecierpliwienia Waszyngtonu wobec tego, co dzieje się na Ukrainie.
W tym konkretnym przypadku powodem wezwań do dymisji było ujawnienie przez ukraińskie media udziału głównego prokuratora mającego tępić korupcję w procederze polegającym na przekazywaniu podejrzanym informacji z toczących się dochodzeń i instruowaniu ich, jak należy się zachowywać, aby być oczyszczonym z zarzutów. Choć skandal wybuchł już rok temu, obóz prezydenta Petra Poroszenki nie doprowadził do odwołania skompromitowanego urzędnika. Mało tego, ostatnie działania władzy powodują, że oskarżenia o co najmniej opieszałość w walce z korupcją, znajdują nowe potwierdzenia.
Trybunał „obronił” skorumpowanych urzędników
Pod koniec lutego ukraiński Trybunał Konstytucyjny wydał werdykt, w myśl którego artykuł znowelizowanego kodeksu karnego, nakazujący urzędnikowi udowodnienie źródeł pochodzenia swego majątku – uchwalony właśnie po to, by umożliwić walkę z korupcją – jest niekonstytucyjny. Zdaniem sędziów, zmuszanie przedstawicieli władzy i administracji, którzy nadmiernie się wzbogacili, do tłumaczenia się z tego, jest sprzeczne z presumpcją niewinności.
Jednak ukraińscy dziennikarze, piszący na ten temat, nie mają wątpliwości: Trybunał znajduje się w rękach „ludzi Poroszenki” i to on doprowadził do tego orzeczenia. Jego bezpośrednim skutkiem będzie zakończenie 65 bardzo zaawansowanych postępowań przeciw najbardziej skorumpowanym przedstawicielom obozu władzy.
Pod nadzorem możnych patronów z Moskwy stworzono rezerwaty dzikiego życia.
zobacz więcej
Interpretację ukraińskiego Trybunału Konstytucyjnego skrytykowali przedstawiciele EUACI (The European Union Anti-Corruption Initiative, największej organizacji niosącej techniczną pomoc Unii Europejskiej do walki z korupcją na Ukrainie), nazywając ją „ogólnikową” i „budzącą wątpliwości”.
Blok Poroszenki od razu wniósł do Rady Najwyższej projekt nowelizacji kodeksu, przywracający zakwestionowane przez Trybunał zapisy, ale zdaniem opozycyjnych dziennikarzy to wyborczy trick, a w istocie główne polityczne cele zostały już osiągnięte. Jakie? Przede wszystkim chodziło o to, aby pokazać urzędnikom różnych szczebli, że mogą liczyć na ochronę i wyrozumiałość ośrodka prezydenckiego. Bo nawet jeśli nowelizacja zostanie przyjęta, to jej zapisy obowiązywać będą od dnia uchwalenia, a zatem stare grzechy automatycznie zostaną wymazane.
To, co się stało w Kijowie, wywołało rozdrażnienie za oceanem. Diane Francis, profesor politologii i ekspert wspierającego ukraińskie przemiany wpływowego Atlantic Council, napisała w komentarzu na stronie internetowej jego think tanku, że „Poroszenko nie zasługuje na drugą kadencję”.
Zapowiedź „kolorowej rewolucji” w byłej republice ZSRR
Tocząca się na Ukrainie kampania przed pierwszą turą wyborów prezydenckich staje się powoli jedną wielką serią skandali, w które uwikłani są wszyscy liczący się uczestnicy rozgrywki. W efekcie mogą zostać zakwestionowane demokratyczny charakter wyborów oraz mandat nowego prezydenta.
Otwarcie na taki scenariusz gra Moskwa. Przed niedawną wizytą w Sofii Dmitrij Miedwiediew udzielił wywiadu tamtejszej gazecie „Trud”. Rozmowa poświęcona była głównie perspektywom zbudowania na terytorium Bułgarii drugiej nitki Tureckiego Potoku, ale rosyjski premier odniósł się również do tego, co dzieje się na Ukrainie. A jego zdaniem tamtejsze władze celowo ograniczyły możliwość udziału w wyborach prezydenckich pracującym w Rosji obywatelom swego kraju, których jest tam aż półtora miliona.
Na to nałożyła się odmowa dopuszczenia na wybory obserwatorów z Rosji. Obydwa te wydarzenia świadczą, zdaniem Miedwiediewa, że władze Kijowa mają zamiar fałszować na masową skalę wyniki wyborów i trzeba postawić pytanie, czy głosowanie będzie miało charakter demokratyczny.
Jeszcze dalej poszedł w swych sugestiach szef rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa Nikołaj Patruszew mówiąc, że nie jest wykluczona w najbliższej przyszłości kolejna „kolorowa rewolucja” w jednym z krajów wchodzących niegdyś w skład byłego ZSRR. Nie precyzował czy chodzi o Ukrainę czy Mołdawię, w której też niedawno miały miejsce wybory. Może miał na myśli obydwa te państwa?
Ludzi czaruje jak Donald Trump: Wiecie, kim jestem. Nie jestem skompromitowany. Nic nikomu nie ukradłem. Jestem fajny, dowcipny i błyskotliwy.
zobacz więcej
Liczba napływających z Ukrainy informacji o próbach manipulowania, wpływania na wyniki wyborów, zaangażowaniu nie tylko słynnego „resursu administracyjnego” ale również służb specjalnych, jest tak duża, że niedługo też w Europie i w Stanach Zjednoczonych może zostać postawione pytanie: czy głosowanie było demokratyczne i odpowiadające europejskim standardom?
„Kompromaty” i kupowanie głosów
Opiszmy tylko najważniejsze sprawy z ostatnich dwóch tygodni. Prowadzący w sondażach aktor i komik Wołodymyr Zełenski powiedział, że kontrolowane przez obecnego prezydenta służby specjalne przygotowują dwa, a może trzy „kompromaty” przeciwko niemu, które niedługo mają zostać odpalone. Dochodzą też do niego informacje, że na terenie samozwańczej tzw. Ługańskiej Republiki Ludowej bliżej nieznane mu osoby chcą wynająć bilbordy, aby zawiesić na nich jego plakaty wyborcze. Ma to doprowadzić do tego, że Ukraińcy uznają go za przedstawiciela partii prorosyjskiej.
W tym samym czasie, na dachu budynku w Kijowie, w którym mieści się sztab wyborczy Zełenskiego, znaleziono aparaturę podsłuchową, która – jak się okazało – należała do Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i prowadziła tajną i „specjalnego znaczenia” operację przeciwko rosyjskiej agenturze.
W połowie minionego tygodnia opozycyjny wobec ekipy Poroszenki portal Strana.ua podał, że najprawdopodobniej na zlecenie obozu władzy ta sama służba bezpieczeństwa przeprowadziła ataki hakerskie na serwery, w tym na znajdujący się we Francji data – room, na których znajdowały się zarchiwizowane przez dziennikarzy portalu dokumenty. O całej sprawie poinformowana została policja w Kijowie. Celem tego ataku miało być zapobieżenie opublikowaniu materiałów pokazujących, w jaki sposób obóz prezydencki ma zamiar spowodować, by głosowanie przebiegło po jego myśli.
Chodzi po prostu o plan „kupowania” głosów. Już kilkanaście dni temu z obozu Julii Tymoszenko zaczęły napływać informacje, że władza ma zamiar na wielką skalę zorganizować pozyskiwanie głosów za pieniądze z budżetu. Informacje te, potwierdzone przez wielu dziennikarzy w różnych regionach Ukrainy, obnażyły cały schemat.
Otóż najpierw zmobilizowano ośrodki badania opinii publicznej, które – jak dowodziła była ukraińska premier – z jednej strony zmanipulowały obraz preferencji wyborczych Ukraińców, dodając kilka punktów procentowych Poroszence, by mógł wyprzedzić w rankingach swoją konkurentkę. To z kolei miało przygotować grunt do „kupowania” dodatkowych głosów, bo chodziło o to, aby skok poparcia nie wywołał niczyjego zdziwienia.
Zabójcy, który wykona wyrok, podobno miano oferować 30 tys. dolarów. W sumie planowano zamachy na trzydziestu przedstawicieli ukraińskiego świata mediów i polityki.
zobacz więcej
Ankieterzy odwiedzający w domach wyborców, po zadaniu im pytania, jak mają zamiar głosować, mieli sporządzać listy osób potencjalnie popierających Poroszenkę. Listy te trafiły do zaufanych urzędników na poziomie lokalnym. A wszystko to zbiegło się z ogłoszeniem planów uruchomienia szeregu wypłat o charakterze socjalnym.
Na czym miał polegać trick? Otóż zdaniem Julii Tymoszenko ci sami ankieterzy ponownie odwiedzili wyborców, ale tym razem wyłącznie możliwych zwolenników Poroszenki. Proponowali im, aby w ramach uruchomienia przez lokalną administrację pierwszej tury wypłat zapowiedzianych przez prezydenta, złożyli o nie wnioski, a „właściwi ludzie” już zadbają, aby zostały one uwzględnione. W ten sposób wypłaty z budżetu jeszcze przed wyborami mieliby dostać sympatycy Poroszenki, a taka mobilizacja części wyborców mogłaby przesądzić o tym, kto wejdzie do drugiej tury.
Sobowtór i błoto opozycji
Ale obóz Julii Tymoszenko też nie jest beż grzechu. Politycy i media wspierający kandydaturę obecnego prezydenta od razu ujawnili dokumenty, z których wynikało, że po pierwsze Batkiwszczyna finansowana była z nielegalnych i dość podejrzanych źródeł. W oficjalnych sprawozdaniach wykazywała hojne dotacje od osób fizycznych, jednak dziennikarze rozmawiali ze sponsorami obozu byłej premier i piszą, że – jak sprawdzili – są to emeryci lub ludzie źle sytuowani, którzy nawet nie słyszeli o tym, że kogokolwiek sponsorują.
Na to nałożyły się innego rodzaju „kompromaty”, które uzasadniają formułowane wprost oskarżenia, że to blok Julii Tymoszenko zorganizował struktury i zgromadził środki na przekupienie co najmniej 600 tys. wyborców. Na gorącym uczynku, gdy proponował 5 milionów hrywien łapówki, złapany został Walerij Dubil, deputowany frakcji Julii Tymoszenko. Ta sytuacja to zresztą też ciekawy przyczynek do tego, jak uprawia się politykę na Ukrainie.
Otóż w szranki prezydenckiego wyścigu wyborczego stanął deputowany Jurij Tymoszenko, który nie jest szerzej nikomu znany, ale dysponuje jednym ważnym atutem: jego inicjały są identyczne, jak byłej premier, należącej do faworytów wyborów. Ukraińscy dziennikarze dowodzili, że wystartował on po prezydenturę tylko po to, aby na karcie do głosowania znalazły się dwie kandydatury J. W. Tymoszenko – a nuż wyborcy się pomylą.
Przekupstwem i siłą. Tak Rosyjska Cerkiew Prawosławna podporządkowała sobie ukraińską Cerkiew.
zobacz więcej
W sytuacji, gdy drugiego Poroszenko od trzeciej Tymoszenko dzieli mniej niż 1 % głosów, albo gdy wręcz – według sondaży opublikowanych 11 marca – zamieniają się miejscami (była premier wyprzedziła urzędującego szefa państwa, uzyskując drugi wynik po Zełenskim), takie pomyłki mogą być na wagę złota. I właśnie tego politycznego „sobowtóra” byłej premier chciał przekupić poseł z Batkiwszcziny, aby do 7 marca (ostatni dzień, kiedy można to było zrobić) zrezygnował z kandydowania.
Służba Bezpieczeństwa kontra policja
Niezdrową sytuację na Ukrainie dopełnia jeszcze szereg afer korupcyjnych, w które uwikłani są ludzie z bezpośredniego otoczenia Poroszenki.
Niezależny ukraiński portal Bihus.info opublikował wyniki dziennikarskiego dochodzenia, ujawniając, w jaki sposób części zamienne, których potrzebowała ukraińska armia walcząca w Donbasie, były kupowane w Rosji, przemycane na Ukrainę i sprzedawane państwowej firmie Ukrobronprom z kilkukrotną „przebitką”. W proceder zaangażowane było kierownictwo państwowej firmy, ale również syn Olega Gładkowskiego, wpływowego zastępcy szefa Narodowej Rady Bezpieczeństwa Ukrainy.
Syn Gładkowskiego miał 22 lata, kiedy miały miejsce owe transakcje, więc jest oczywiste, że bez wpływów ojca, który zresztą nadzoruje w administracji prezydenta ukraiński sektor zbrojeniowy, nie miałby czego szukać w biznesie tego rodzaju. A sam Oleg Gładkowski to nie pierwszy z brzegu wysoki urzędnik, ale bliski współpracownik, partner biznesowy i przyjaciel Poroszenki. Dość powiedzieć, że kiedy ten ostatni kupował sobie letnią rezydencję w hiszpańskiej Marbelli, to Gładkowski nabył podobną tuż obok. Obydwaj są biznesmenami, którzy poszli do polityki, a zarządzanie swoimi firmami oddali w ręce funduszu powierniczego. Dodajmy, że tego samego. Po wybuchu afery Poroszenko najpierw czynił więc uniki, ale po kilku dniach odwołał swego przyjaciela z funkcji.