Rothko podzielał (i wyrażał) te poglądy. Ogromny wpływ na jego poszukiwania miał bezpośredni kontakt z malarstwem europejskim. Czterokrotnie, od 1950 roku, przedsiębrał wojaże na Stary Kontynent, pilnie zwiedzając kościoły, kaplice i muzea z dziełami starych mistrzów, zwłaszcza włoskimi.
Objawieniem dlań stał się Giotto, uważany za ojca malarstwa nowożytnego; za tego, który „uczłowieczył” ikonę. Rothko zauważył, że w malarstwie di Bondone najbardziej zwraca uwagę masywność form; że u niego Bóg, święci, a nawet anioły nie są bytami symbolicznymi, jak w sztuce poprzedników, lecz istnieją fizycznie, mają ciało i uczucia. A wymowę scen podkreśla ich koloryt.
I właśnie problem przełożenia emocji na kolor pochłonął ostatnią dekadę życia Rothko.
Nie do kotleta
Kolejny w życiu malarza epizod trudny dziś do uwierzenia: oto w 1959 roku ten awangardowy i jeszcze niezbyt wzięty twórca dostaje zamówienie na serię wielkich malowideł do restauracji Four Seasons w budynku Seagram, w najbardziej snobistycznym zakątku Nowego Jorku.
Artysta wykonał szkice (w skali 1:1), namalował murale –monochromy, a potem… spożył kolację (wraz z małżonką) w Four Seasons. Efekt był piorunujący: „Nikt, kto tu jada za te absurdalne ceny, nie spojrzy na moje obrazy” – zauważył artysta.
Zwrócił zaliczkę i zatrzymał w pracowni gigantyczne płótna. Co okazało się genialnym marketingowym posunięciem. Już dekadę później dzieła trafiły do kilku prestiżowych muzeów (Tate Modern w Londynie, Narodowa Galeria Sztuki w Waszyngtonie i Kawamura Museum w Japonii), i to za bajońskie sumy.
Co nie mniej ważne, tym aktem nonkonformizmu Rothko ustawił szlaban pomiędzy sztuką dekoracyjną a wyższą, uduchowioną, wręcz religijną. I odtąd tak funkcjonują jego dokonania. A to ma znaczące rynkowe przełożenie.