Cywilizacja

Jak żyć na zdrowym haju?

Mam głupawkę, śmieję się, opowiadam o dzisiejszym przeżyciu na siłowni nawet kelnerce. Przyjaciel zna mnie od wielu lat, robi duże oczy. Sam jednak od jakiegoś czasu regularnie biega, więc mówi: „Widzisz, jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia? Odrobinę endorfin”. Czerwona lampka powinna się zapalić, gdy pojawia się presja posiadania idealnej sylwetki. Można popaść w nałóg życia swoim wyglądem.

„The fittest” – to określenie zrobiło niebywałą karierę od czasu, gdy Charles Darvin wsiadł w 1831 roku na pokład HMS Beagle, by to, co tam przeżył i zrozumiał o naturze istot żywych, opisać w księdze „O pochodzeniu gatunków”. Główną tezą tego dzieła, a za tym i całej teorii ewolucji jest przekonanie, że w wyniku działania sił doboru naturalnego ze wszystkich osobników przeżywają te najlepiej przystosowane. „O największym fitnesie”.

Idziemy na fitness, by przetrwać w walce o byt?

Ja poszłam 1 lipca, żeby wreszcie zrobić coś dla siebie. Utrata pracy, ślub i wesele na 65 osób, które sama przygotowałam od strony kuchni, ciąża 42-latki, wypadek męża unieruchomionego w łóżku na pół roku, poród, karmienie przez 8 miesięcy, 300-letni dom w kredycie i niekończącym się remoncie bez środków, plus ogród z warzywnikiem, sadem, różami i trawnikiem wielkości boiska, choroby niemowlęce, nietolerancje i alergie, uczenie potomka języka polskiego, logopeda, lekcje muzyki, przedszkole jak z bajki-horrorynki, #westernEuropesubcultureshit… W tym kieracie upłynęło mi ostatnie pięć lat. Właściwie bez szansy „ucieczki na aut”, jak to ujął tekściarz Andrzej Mogielnicki w protest songu z lat 80. „Vademecum skauta”. Wszystko mi siadło psychicznie i fizycznie.

Szok jednak nastąpił pod koniec maja, gdy musiałam wykonać badania ogólne. Cukier 99. OMG! Nigdy nie miałam tak wysokiego. Jeszcze chwila i insulinooporność, cukrzyca typu II i cały ten jazz. pH moczu 5. No dobrze, że nie 3 i że nie idę na oddział nefrologiczny się położyć. Witamina D we krwi znacznie poniżej wartości minimalnej, a przecież jem sery, mleko, mięso – wszak jestem we Francji – i na tym ogrodzie, w pełnym słońcu „rypię” od marca po listopad, tak ze dwie godziny dziennie. Do tego podagra, czyli kwas moczowy mnie zalewa…

Plus niedawna operacja – jeszcze ją czuję, a minęło grubo ponad pół roku. Plus boli okolica wątroby, nie wiadomo od czego, bo próby wątrobowe niby dobre, plus tyję, a nie jem chyba przecież za dużo, już grubo ponad 80 kilo mam na pewno, na wagę nie staję od dawna. Stawy bolą, ścięgno Achillesa zapalne, no i twarz – jakbym właśnie miała powtórkę z młodości i jej trądziku… Stres, stres, stres, brak cierpliwości do czegokolwiek i melisa wieczorna na skołatane codziennością nerwy… A tu dziecko ma dopiero cztery lata i mam dla kogo długo żyć.

Już 40-latkowie to geriatryczny odrzut, który może się tylko bronić przed ich ciosami

Natasza Socha, pisarka: Każdy kiedyś sądził, iż wszystko mu wolno, bo przecież jest piękny i młody.

zobacz więcej
Jeśli to byt kształtuje świadomość, to moja świadomość leży i kwiczy. Na walkę nie mam ani grama siły. Nadeszły jednak wreszcie wakacje, jestem w Polsce, dziecko we wspaniałym przedszkolu, dziadkowie pod bokiem, mogę zrobić sobie czas dla siebie!

Ja też jestem ważna

Życie jest jak podróż samolotem, a właściwie – jak instrukcja bezpieczeństwa: najpierw nakładamy maskę tlenową sobie, a potem dziecku, bo ono i tak bez nas nie przeżyje. Milion myśli, kilka nieprzespanych nocy. Odprowadzam młodego do przedszkola na poranne zabawy z polskimi dziećmi, a tam na drzwiach naprzeciwko napisane: „V-Fit”. Do aktywności fizycznej miałam awersję od czasów swego pulpeciego dzieciństwa i alergii skórnej, bo trzeba było paradować w kurzu sali gimnastycznej w stroju sportowym, z cieknącymi od ran rękami i kolanami. I jak nigdy w życiu niczego nie ćwiczyłam, na lekcje w-f miałam głównie zwolnienia, tak tu złapałam się klamki.

Nie chcę „nowego ja”. Nie chcę „starego ja”. Chcę „ja” po prostu. W moim własnym teatrze nie grałam głównej roli już tak dawno, że zapomniałam, jak to być gwiazdą i zostałam inspicjentką. Mam całą szafę takich ciuchów, z których już „wyrosłam”, ale git. Mieszczę się tylko w podomkę – no i co, przecież i tak nigdzie nie wychodzę, mężowi się podobam, mamie nie muszę już od 30 lat. Ale boli mnie krzyż i wiele innych miejsc… a to już niekoniecznie jest w porządku. Wchodzę.
„Oto maszyna, na której zajdziesz do raju bez cellulitu” – żartują trenerzy. Fot. Damian Hetman
Widzę: jedna pani rytmicznie podskakuje w takiej maszynie przypominającej ciężki pojazd, w którym ma schowany cały dół ciała. Starsza ode mnie. Na zewnątrz upały, w środku klima i niewielka, przytulna, lawendowa przestrzeń. Sala gimnastyczna na cztery karimaty, z lustrami zamiast drabinek. W eterze elektroniczny pop i new romantic. Dobijam do kontuaru. Miła dziewczyna, pani Aneta, podchodzi i pyta, jak może pomóc. Umawiamy się na następny poranek, kiedy to mnie wsadzą w tę maszynę.

To się nazywa VacuFit. Jak to później ujmie jeden z trenerów (ten zabawniejszy, Kuba): „Oto maszyna, na której zajdziesz do raju bez cellulitu”. W moim raju murzyńskie mamas w obszernych, zwiewnych szatach śpiewają gospel, no ale każdy ma taki raj, do jakiego sobie doszedł.

Na aktywności fizycznej nie znam się nic a nic. Jest jedną z tych rzeczy, których niewiele w życiu spróbowałam, ale wiem, że nie cierpię. Na myśl o zakwasach, które będę mieć dzień po, już mi słabo. No ale się umówiłam, plus muszę ten cukier zwalić, bo mi zalewa mózg, a ja pracuję mózgiem. Zacznie być kiepsko z pamięcią, koncentracją, już bywa różnie. Powtarzam w głowie sobie wszystko, co wiem z fizjologii człowieka i zalana potem – upały 40 st. Celsjusza – idę do przodu.

Najpierw do sklepu z bawełnianymi ciuchami za grosze, gdzie na koszulkę, stanik sportowy, leginsy, krótkie spodenki i skarpety zostawiam 40 zł. Butów sportowych nie za milion złotych nie znalazłam, pójdę w starych, takich prawie ortopedycznych sandałach. Nie inwestuję, bo w tyle głowy zakładam, że te zakwasy mnie i tak wykończą natychmiast. Poza tym nawet nie wiem, ile ta zabawa będzie kosztowała. Pierwszy raz jest za friko, na próbę.

Kogo mleko zabija, kogo uzdrawia? Komu szkodzi - i dlaczego są to Azjaci, Afrykańczycy, Latynosi oraz... Finowie

Fermentowanie mleka pozwala je lepiej trawić. A to nasi praprzodkowie dali tę technologię światu! Na Kujawach wytwarzano ser już 6 tys. lat temu.

zobacz więcej
Rano wielka kawa z mlekiem, wyprawiam syna do przedszkola i wchodzę – to naprzeciwko. Najpierw papiery: podstawowe schorzenia, taka ankieta jak u lekarza pierwszego kontaktu, muszę podpisać, że nie jestem w ciąży, nie karmię, nie mam chorób serca etc. Właściciel i trener (którego imienia, mimo że się przedstawił, nie byłam w stanie zapamiętać – koncentracja niska) pakuje mnie w piankę. Zapina zamek (czuję się jak w gorsecie, potem już będę ćwiczyć rozpięta), zacisk i do maszyny. Objaśnia jak to działa.

Stepując w saunie

Wychodzi na to, że ten czołg to steper połączony z sauną. Lubię saunę, nawet bardzo, więc wchodzę. Maszyna jest nagrzana po poprzedniej pani. Ta już na rolkach do masażu. Ja włażę do środka. Najpierw mam wrażenie, że zaraz mnie stąd wyjmą, bo sama już nie wylezę. Trener mówi: „Pani Magdo, powoli, pierwsze pięć minut jest najgorsze, nawet dla nas, a przecież ćwiczymy codziennie”. I to prawda. Przypominam sobie nabytą kiedyś – przy okazji medytacji chrześcijańskiej – wiedzę o oddychaniu. Oddycham. Nosem. Najgłębiej, jak mogę. Spokojnie, spokojnie. Piję, najpierw jakąś ziołową herbatkę z minerałami, potem wodę, dużo wody. Jakoś „dostepowuję” do końca.

Średnia prędkość ok. 10 km/h, przestałam w maszynie, wycierając pot i pijąc, około 6 minut na 30. Co dziwne, udaje mi się samej wyjść z tej łaźni, nogi się nie trzęsą, jestem tylko czerwona jak burak. Prysznic, masaż na rolkach. Uh…. No wspaniałe to jest. Od stóp do karku wymasowana, w międzyczasie piję specjalny, odżywczy koktajl, który ma uzupełnić to, co cennego straciłam podczas walki jak tankista.

Najciekawsze jednak wydarzyło się potem. Wpadam do domu rodzinnego i z marszu piszę trudny tekst zamówiony o poranku. Mam jakiś rodzaj lampki w mózgu. Nie wiem, jak to opisać, ale po prostu jak by tam było wcześniej duszno, a teraz ktoś okna pootwierał na oścież i przewietrzył masywnie ten zaduch. NIE MAM ZAKWASÓW. Wchodzę i schodzę – czwarte piętro bez windy. Piorę sobie te bawełniane łaszki, mam wszak tylko jeden komplet, a jutro umówiłam się na kolejny raz, na gimnastykę, i idę po syna do przedszkola. Po drodze umawiam się z fryzjerką i manicurzystką na za kilka dni, wcześniej się nie da. Ja też jestem ważna.

Mam jakiegoś dziwnego speeda wewnętrznego. Jakiego nie miałam od dawna, zapomniałam już kiedy ostatni raz. Jestem umówiona wieczorem z przyjacielem. Uświadamiam sobie, że właściwie cały dzień nie chciało mi się jeść. Upały. Wrzuciłam w siebie przy tym pisaniu i potem obiedzie z synem po prostu kilo truskawek. Szok. W miłym miejscu zamawiam sałatę z kurczakiem i dużo wody i liczne smoothies owocowe. Jestem na autentycznym endorfinowym haju. Mam głupawkę, śmieję się, opowiadam o tym przedziwnym dzisiejszym przeżyciu nawet kelnerce. Przyjaciel zna mnie od wielu lat, robi duże oczy. Sam jednak od jakiegoś czasu regularnie biega, więc mówi: „Widzisz, jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia? Odrobinę endorfin”.
Nie ma to jak za każdym razem porządnie się wymasować, na przykład na rolkach, żeby limfa krążyła jak trzeba. Fot. Damian Hetman
Innym wydzielanym podczas ćwiczeń neuroprzekaźnikiem jest dopamina – „hormon uzależnienia”. Gdyby ten rewelacyjny nastrój mi się utrzymywał na bardzo wysokim poziomie po każdym treningu, uruchamia się w mózgu mechanizm „nagrody”. Dlatego działa to trochę jak narkotyk. Czerwona lampka powinna się zapalić, gdy pojawia się presja posiadania idealnej sylwetki. Można popaść w nałóg życia swoim wyglądem. Warto wyznaczyć sobie limit treningów, bo umiar to podstawa. Organizm potrzebuje regeneracji, dlatego nie warto go przeciążać.

Odżywiać się, a nie karmić… I suplementować

Następny poranek. Zdecydowałam się na ciąg dalszy – 10 spotkań. VacuFit i gimnastyka – po pięć dni naprzemiennie. NADAL ZERO ZAKWASÓW. Nie ma to jak za każdym razem porządnie się wymasować, żeby limfa krążyła jak trzeba.

Tajemnice jaglanego detoksu

W dniu postu czuję się nasycony, nie myślę o tysiącach ciasteczek, kawek, herbatek. I jestem szczęśliwy, ponieważ otwieram serce na działanie Boga – mówi Marek Zaremba, dietoterapeuta, autor serii „Jaglany detoks”.

zobacz więcej
Rozmawiam z „ojcem prowadzącym”. Miły, rudawy młody człowiek, szczerze uśmiechnięty, budzi zaufanie. Nazywa się Sebastian Ciężki, jest tu szefem i trenerem. Zostajemy na „per pan/pani”, tak mi chyba wygodniej. Spisuje ankietę – pyta jeszcze raz szczegółowo o ewentualne schorzenia, wyniki badań, jeśli mam, wrażenia po wczorajszym czołgu. Także o motywacje i co najbardziej przeszkadza w ćwiczeniu. Myślę: uzależnienie od niećwiczenia i ten kierat codzienny. Motywacja: chcę wreszcie coś dla siebie.

A co przeszkadza innym? Jak wyjaśnia pan Sebastian: – Kobiety tu przychodzące narzekają najbardziej na brak czasu. Na pierwszym miejscu stawiają bliskich, obowiązki zawodowe, a nie siebie. Kobiety nie są też do końca świadome korzyści zdrowotnych, które przynoszą regularne treningi. Nadwaga i otyłość powodują, że panie są skrępowane, czują się gorsze od innych, nie są pewne, czy dadzą radę zrobić przysiad. Brak im też wsparcia ze strony bliskich. Poza tym kobiety rzadko lubią się w ramach relaksu pocić i męczyć. Jeśli popracujemy nad tym poprzez rozmowy, to nic nie stanie na przeszkodzie rozpoczęcia przygody z fitnessem.

Podczas indywidualnego spotkania trener wyjaśnia mi, molekularnemu biologowi, jak mniej więcej spróbować się odżywiać. Znacznie mniej nabiału, znacznie mniej węglowodanów „białych” (cukier, chleb, makarony, ryż, a nawet ziemniaki), nie ograniczać tłuszczów roślinnych, warzyw, zwłaszcza fermentowanych, owoców, ryb i mięsa, absolutnie się nie głodzić. Nie pić gazowanej wody, kawę zastępować yerba mate lub zieloną herbatą, jeść raczej te owoce, po które trzeba się schylić (porzeczki, jagody), niż te, które się zrywa z drzewa, zejść do minimum z alkoholem. Czyli klasyka zdrowego odżywiania, żadnych wynalazków. Ja na to muszę nałożyć swoje ograniczenia podagrowe (czyli odpada mi jeszcze parę warzyw typu cykoria i szparagi, białe wino i bardzo czerwone mięso).

Pada sakramentalne pytanie: „A ile pani chce schudnąć?”. Nie wiem. Chcę schudnąć tyle, ile trzeba, żeby się lepiej poczuć fizycznie. Naprzeciw badawcze spojrzenie. Bo naprawdę nie przyszłam tu z planem zmieszczenia się na powrót w moją szafę z ciuchami, ani po awanturze z mężem, że nie poślubił był takiego hipopotama.

Dla innych, jak wyjaśnia pan Sebastian, najczęstszą motywacją są efekty. Gdy pojawia się nawet minimalna zmiana w wyglądzie, kobiety natychmiast nabierają chęci do kontynuowania treningów lub nawet zwiększenia ich intensywności. Kolejną motywacją jest poprawa zdrowia, z zajęć na zajęcia mięśnie się wzmacniają, a dolegliwości bólowe zaczynają się zmniejszać i co za tym idzie – pewność siebie wzrasta.
Zero facetów, zero rywalizacji, zero atlasu, zero obsesyjnego ważenia i odchudzania. To lubię. Fot. Aneta Turek
Tu zadaję pytanie: dlaczego zatem czasem ćwiczymy, ćwiczymy i nic? – Bo najważniejszy jest tryb życia. W biegu, wiecznym braku czasu, stresie, bardzo łatwo popełnić mały błąd, który sabotuje nasze dotychczasowe wypracowane podczas treningów efekty – wyjaśnia trener. – Indywidualne rozmowy z przychodzącymi tu paniami wskazują, że w 90 proc. przypadków to odżywianie stanowi największą przeszkodę w pojawieniu się oczekiwanych wyników. Szkodliwe jest tak przejadanie się (ćwiczenia powodują wzrost apetytu), jak i – uwaga! – jedzenie za mało. Głodząc się nie dostarczamy ciału odpowiedniej ilości energii i składników odżywczych, przez co procesy regeneracyjne, jak i te zachodzące podczas treningu, nie mogą przebiegać prawidłowo – dodaje.

Najistotniejsze jest zatem, by się odżywiać, a nie karmić. Dostałam przykładowy jadłospis na tydzień. Nie chodzę głodna. Mam siłę ćwiczyć. I powoli tracę tłuszcz.

Każdy i tak będzie wierzył własnym jelitom. Koniec glutenowej rewolucji?

Wieszanie na glutenie wszystkich możliwych psów było rodzajem skandalu, na którym różni sprytni producenci żywności zarobili mnóstwo pieniędzy.

zobacz więcej
Suplementacja też jest ważna. Trzeba, dzięki minerałom i odżywczemu koktajlowi, szybko regenerować ciało po treningu, mieć nadal ochotę na ćwiczenia i wydolny organizm – ćwiczę przecież 30-60 minut każdego dnia.

Muszę podnieść poziom witaminy D – coś się dzieje z moim metabolizmem, skoro ani nie przyswajam jej z diety, ani nic mi nie dają codzienne harce ogrodowe na słońcu. W aptece wiele różnych preparatów, rozmawiam z farmaceutką, podobna konsultacja z trenerem. Teraz codziennie D plus K2 i minerały i multiwitamina dla kobiet, bo organizm musi wrócić do normy. No pozapuszczałam się po prostu, aż mi libido siadło i wszystko inne. A motyka w ogrodzie to nie gimnastyka, tak mi właśnie wyszło z osobistego doświadczenia.

Trzeba jednak spiąć pośladki

Na karimatach o 8:45 rano stanęły nas trzy. Pani starsza ode mnie – ale „szprycha”, widać, że jest tu bywalcem i że całe życie uprawiała sport – i młoda dziewczyna, szczuplutka, proporcjonalnie zbudowana, też widać, że nie jest tu pierwszy raz. Nie ma stałych grup ćwiczeń, każdy zapisuje się indywidualnie, więc będę tu w różnych zespołach. Ale jestem nowa, więc ja idę swoim rytmem, swoim tempem i swój zestaw ćwiczeń, a one taki dostosowany dla nich. Zero ducha rywalizacji.

Za pierwszym razem mam naprawdę lajtowe zadania, daję radę. Nic z tego nie pamiętam, nie umiem skupić myśli podczas ćwiczeń, żeby np. jednocześnie ćwiczyć i liczyć powtórzenia. A zawsze mi się zdawało, że uwagę mam podzielną… Na koniec dajemy sobie wszyscy piątkę – jakoś dziwnie, w ogóle przecież nie znam tych ludzi.

To zresztą z czasem się zmieni i ta „piątka” będzie coraz bardziej naturalna, zwłaszcza, gdy bardziej zaawansowana współćwicząca, Lidia, „przeciągnie” mnie dosłownie do końca. Wsparcie nie musi być słowne. Powoli znam tu niektórych po imieniu. Zaczynam też baczniej obserwować swoje ciało. Nadal zero zakwasów, ale ćwiczenia odbywają się na specjalnych, „roztrzęsionych” platformach, co rozluźnia mięśnie. Czuję więc napięcia po ścięgnach, ale nie czuję bólu.

Zaczynam rozumieć, że to miejsce tylko dla kobiet, bo jestem tu trzeci raz i nie widzę żadnego faceta. Miejsce jest na Osiedlu Kosmonautów, kobiety przyjeżdżają z Krzyków, Gaju, Grabiszynka… nawet dla słabo znających topografię Wrocławia jest jasne, że przebijają się w porannym szczycie przez całe miasto, żeby tu poćwiczyć.

W tym swoim gronie czują się swobodniej, niż na wielkiej, „męskiej” siłowni, bo nikt nie okupuje godzinami urządzeń, porównując z kolegami swoje osiągi i ego. Nie są oceniane za swój wygląd i są w towarzystwie innych kobiet, które mają podobne problemy ze swoim ciałem. Przyprowadzają więc koleżanki, mamy, siostry… I mnie też się to najbardziej podoba: zero facetów, zero rywalizacji, zero atlasu, zero obsesyjnego ważenia i odchudzania.
Fitnes to nie cel, to styl życia. Fot. Damian Hetman
– Taki kameralny sposób prowadzenia zajęć zdecydowanie bardziej odpowiada kobietom niż mężczyznom. Na wielkich siłowniach w większości przypadków każdy jest zdany na siebie. Na zajęciach grupowych instruktorzy mają za zadanie poprowadzić trening, ale nie mają możliwości skorygowania błędów u ćwiczących, zbyt duża jest liczba uczestników – wyjaśnia pan Sebastian, nie tylko właściciel i trener, ale pasjonat fitnessu (nigdy wcześniej nie znałam takiej osoby).

W czasie ćwiczeń rozmawiamy niedużo. Zero magla. Oddychać trudniej. Za to się spinamy. „Pani Magdo, pani zepnie pośladki i kolana ugiąć!”. Po ćwiczeniach fajnie – mam jakieś takie zaskakujące dla mnie wrażenia, że na tym wuefie, na którym miałam najgorszy czas w biegu na 60 m i zawsze jako ostatnia byłam wybierana do zespołów grających w dwa ognie, to chyba prowadzili zajęcia w sposób zupełnie nie dla mnie. Bo bolało zawsze, i psychicznie, i fizycznie.

XIX wiek skończył się dopiero w tym roku

Jednego po policzku pogłaskał car Aleksander II. Inny widział Napoleona maszerującego na Moskwę.

zobacz więcej
Zważono mnie na moją własną prośbę. Okazuje się, że są dziś wagi, które podają jednocześnie różne indeksy – nie wnikam, skąd się biorą te liczby, choć może jako naukowiec z zawodu powinnam – ale przecież i tak widać, co mi jest, nie? Cyfry mówią, że mam metabolicznie 61 lat (czyli jestem 15 lat starsza niż w metryce), otyłość moja jest poważna, ale to pryszcz w porównaniu z faktem, że w otłuszczenia organów wewnętrznych jestem na absolutnym topie jakiejś tam obrazującej to skali. Wątroba boli zatem, bo jest uciskana. Fizycznie leży na niej spory wał tłuszczu.

Trzeba, ale jak?

Najnowsze, opublikowane w lipcu na łamach czasopisma „Obesity” badanie, przeprowadzone przez naukowców z Brown Alpert Medical School w USA pokazało, że naprawdę nie ma znaczenia, czy ktoś jest porannym joggerem czy wieczornym rowerzystą. Aby jak najlepiej wykorzystać aktywność fizyczną, trzeba się jej oddawać o tej samej porze każdego dnia. I nie minutę urwaną tu czy tam, ale co najmniej 10 minut „kardio” w każdej sesji. Czyli 3 x 30 min x 130 uderzeń serca na minutę – tygodniowe minimum.

Jeśli jednak ktoś ma insulinooporność (cukrzycę typu II) to lepiej dłużej niż mocniej. Chodzi o to, by nie uruchamiać zastrzyku kortyzolu do krwi. Bo to z automatu spowoduje podniesienie poziomu cukru we krwi. Nie będziemy chudnąć i będziemy czuć się gorzej, a nie lepiej. Fizjologia człowieka i jego patologie są skomplikowane. Nic nie działa na banalniej zasadzie: zjadł 1000 kalorii – spalił 1000 kalorii.

Mijają kolejne dni. Właśnie dokupiłam kolejnych 10 spotkań. 250 zł, co jak na indywidualny trening, maszynę na pół godziny, każdorazowo rollmasaż i podstawową suplementację, jest do wytrzymania w moim wakacyjnym budżecie. Razem tych 20 spotkań daje cztery tygodnie, bez weekendów. Miesiąc. Zapamiętałam już kolejność stałych ćwiczeń w ramach rozgrzewki na początku i rozciągania na końcu. Piję niemal trzy litry wody/herbat ziołowych dziennie, w tym jedna mała kawa (ona odwadnia i zakwasza, więc to się odlicza) i góra pół szklanki mleka bez laktozy do tej kawy. Zaczęłam je mieszać z sojowym, dostarczam sobie ksenoestrogeny, odsuwam menopauzę. Średnio smaczne na początku.
Gdy pojawia się nawet minimalna zmiana w wyglądzie, kobiety natychmiast nabierają chęci do kontynuowania treningów lub nawet zwiększenia ich intensywności. Fot. Aneta Turek
Robię znowu pajacyki, jak w przedszkolu. Stepując w saunie poprawiłam tempo i przez te pół godziny przemaszerowuję w ukropie 6-7 km, o ile jednocześnie się modlę (autentyczny pacierz czy różaniec, ale żadne tam klepanie – intencja, oddechy, medytacja i jak się pomylę, zaczynam od początku).

Lepiej śpię, skóra na twarzy zaczyna dochodzić do siebie. Nie wszystkie ćwiczenia potrafię wykonywać przez pełne 30 sekund, ale walczę i mięśni przybywa (jakieś 100 gram), tłuszczu zaś ubywa (jakieś 3 kilogramy). Przybyło mi także w organizmie ponad litr wody, jeśli wierzyć magicznej wadze. Rozmiar 46 powoli zsuwa mi się ze spiętych pośladków, ale to mniej ważne niż fakt, że od początku tej zabawy nic mnie nie boli. Ani to, co się bałam, że będzie, ani to, co bolało mnie dotąd. Za miesiąc – dwa zrobię kolejne badania, zobaczę, jak tam teraz wskaźniki.

Czy będę ćwiczyć w domu, gdy już mnie tu nie będzie, po wakacjach? Może poćwiczę z synem lat cztery? „Głowa, ramiona, kolana, pięty” i pajacyki – tego potrzebujemy absolutnie oboje. On, żeby mieć koordynację psycho-ruchową, ja, żeby znowu nie paść na zapryszczoną twarz. Czy wlezę znowu w kierat, czy jednak trwalej zmienię styl życia, aby nie przegrać w walce o byt?

Chciałabym nadal mieć u boku specjalistę, który powie jak ćwiczyć, co jeść, ile pić wody... jednak to ja muszę chcieć bardziej niż on(a). Mój osobisty codzienny ekspert, czyli moje własne ciało i duch dały znak, że albo coś zrobię ze sobą, albo wysiadka.

– Magdalena Kawalec-Segond,
doktor nauk medycznych, biolog molekularny, mikrobiolog, współautorka „Słownika bakterii”

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Źródło:

https://onlinelibrary.wiley.com/doi/full/10.1002/oby.22535

Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.