26 tys. zabitych Finów, 130 tys. Sowietów. Znacząca wojna, o której Zachód zapomniał
piątek,29 listopada 2019
Udostępnij:
Przed zajęciem stanowiska trzeba się było najeść, wysikać, wymościć lodem kryjówkę i napchać pełne usta śniegu (wąski słup pary przy oddechu mógł zdradzić snajpera). I tak przez osiem godzin, do zmierzchu. Legendarny Simo Häyhä, trzymał ten śnieg w ustach tak wytrwale, że starczyło mu go na śmiertelne trafienie 505 wrogów...
Może polscy reżyserzy, którym od dekad marzy się historyczny blockbuster, zdołają kiedyś opowiedzieć światu dzieje fińskiego Dawida? Zaproponujmy im na zanętę kilka możliwych ujęć – osiem scen, obrazów, terminów, które wiążą się z wojną zimową i które aż proszą się o kamerę.
Tygodnik TVPPolub nas
Wojna w scenerii zimowej? Prawdziwe marzenie dla reżyserów i poetów! Niemal monochromatyczne krajobrazy – czerń, biel, stalowoszara rzeka, no i czasem rubinowa smużka krwi – gwarantują niepowtarzalne ujęcia; operator ma Oskara praktycznie w kieszeni. A do tego te szeregi zstępujące do bitwy po niepokalanym dotąd śniegu; te fontanny śnieżnego pyłu, tryskające spod gąsienic albo kopyt; te słupy pary w mroźnym powietrzu! Nic dziwnego, że w zimowej scenerii toczy się „Gra o tron” i tuziny innych filmów fantasy, włącznie z niektórymi epizodami „Gwiezdnych wojen”. Świetnie też prowadzi się w zaspach dochodzenia („Fargo”) i walczy z niedźwiedziem („Zjawa” z Di Caprio).
Śnieg jest pysznym tłem dla skandynawskich sag i poruszających nasze dusze moralitetów, od „Lwa, czarownicy i starej szafy” C. S. Lewisa po „Królową śniegu” Hansa Christiana Andersena. Ba, można o nim pisać z prawdziwie mrożącą ironią, jak udało się to naszej literackiej noblistce (nie Oldze Tokarczuk!) w zapomnianej perełce, jaką jest scenka zatytułowana „Słówka”, z jednego z jej pierwszych tomików: „– O pani – chcę jej opowiedzieć – poeci mego kraju piszą w rękawicach. Nie twierdzę, że ich wcale nie zdejmują, jeżeli księżyc przygrzeje, to tak. W strofach złożonych z gromkich pohukiwań, bo tylko to przedziera się przez ryk wichury, śpiewają pasterze fok. Klasycy ryją soplem atramentu na przytupanych zaspach. Reszta, dekadenci, płaczą nad losem gwiazdkami ze śniegu. Kto chce się topić, musi mieć siekierę do zrobienia przerębla. O pani, o moja droga pani!”.
A jednak generałowie – wiadomo, legendarnie gruboskórni – pozostają obojętni na te uroki. Niby wojny wybuchają, gdy ześle je na ludzi Mars albo gdy pojawi się taka konieczność strategiczna, i pora roku nie ma tu znaczenia, ale w rzeczywistości, jak wynika z tablic statystycznych pracowicie zestawianych przez polemologów, w zimie toczy się najmniej konfliktów. Niewykluczone, że generałowie pozostają pod przemożnym wpływem intendentury, sączącej im do ucha, że w zimie zawsze trudniej a to o paszę, a to o benzynę, a to o wełnę na skarpety, że żołnierze potrzebują gorących racji dwa razy dziennie albo porzucają służbę; swoje dorzucą i saperzy (nie da się w zimie kopać transzei, a lód jest zdradliwy), i zwiadowcy (najłatwiej wypatrzyć ślady na śniegu i parę oddechów), i lekarze wojskowi (te odmrożenia!). A może po prostu sami napatrzyli się już trochę na wojny, zanim dosłużyli się generała, i wiedzą, że na mrozie krew krzepnie nie rubinowo, lecz na brudny brąz?
Widok po bitwie na drodze Raate, styczeń 1940. Finowie całkowicie rozbili w tym miejscu 44. Dywizję Strzelecką Armii Czerwonej. Fot. Wikimedia Commons/https://finna.fi/Record/sa-kuva.sa-kuva-105710, Finnish Wartime Photograph Archive (SA-Kuva), Domena publiczna
Ale skoro tak jest, warto pewnie wykorzystać w powieściach i scenariuszach te konflikty, które naprawdę miały miejsce. Tym bardziej, że naprawdę jest ich niewiele: porażka Napoleona w 1812 roku (ale w filmach naprawdę lepiej sprawdza się pełnokrwista wojna niż odwrót), jakieś odległe potyczki Skandynawów, bitwa Kawalerów Mieczowych z wojskami Aleksandra Newskiego na jeziorze Pejpus (no, ale tym zajął się już sam Eisenstein). A z bardziej współczesnych – walki o Stalingrad (też solidnie ograne) oraz naprawdę bardzo już egzotyczne walki podczas wojny koreańskiej („bitwa o rezerwuar Chosin”) i permanentne starcia między Indiami a Pakistanem (tak zwana wojna o lodowiec Siachen, tląca się, choć przy minus 20 o to niełatwo, od 1984 roku). Zaraz – no właśnie, jeszcze wojna fińsko-sowiecka, określana przecież nawet w historiografii jako wojna zimowa!
Między znaczeniem, dramatyzmem, a kulturową dziurą
No, ta to musi mieć ech w kulturze! Ile Oskarów? Ile powieści, od epickich sag po romanse z wojną w tle, w duchu „Przeminęło z wiatrem”? Ile komiksów, seriali, ikonicznych motywów, czytelnych po dziś dzień w modzie i obyczaju, jak krótkie, futrzane kurtki pilotów brytyjskich, brezentowe parki rodem z wojny wietnamskiej czy czarne glany, uwielbiane przez gothów i metalowców?
– Oh, wait – jak mawiają zwykle przy takich okazjach w dowcipach i w memach. – To chyba jakieś nieporozumienie. Echa kulturowe wojny fińskiej?
Jest, owszem, solenny obraz wojenny: nakręcona przez Pekkę Parikkę „Talvisota” (czyli po fińsku: „wojna zimowa”) z roku 1990. W obsadzie same gwiazdy: Esko Kovero, Martti Suosalo, Markku Huhtamo… No i obsypany deszczem nagród: aż sześć statuetek Jussi, najważniejszego wyróżnienia przyznawanego filmom krajowym w Finlandii! A, i jedna nominacja do berlińskiego Złotego Niedźwiedzia.
Gorzkie te moje żarty i niepotrzebne, tym bardziej, że nakręcona w 1990 roku „Talvisota” jest filmem w pełni współczesnym, zrobionym z rozmachem, z dbałością o szczegóły i zapewniającym dawkę odpowiednich dla filmu wojennego wzruszeń: śmierć kilku głównych bohaterów, rozterki najważniejszego, skok adrenaliny na widok nacierającej siły wroga, wściekłość, żal i ulga w ostatniej minucie filmu, kiedy zapada cisza rozejmu 13 marca 1940 roku, dla tych, którzy dożyli, równie pamiętna, co najsłynniejsza „wojenna cisza”, ta z 11 listopada 1918 roku na froncie zachodnim. A czemu „Talvisota” nie przebiła się w Cannes i Hollywood, czemu nie należy do wiecznie żywej klasyki? O to trzeba już zagadywać nieczyste sumienie Zachodu (czyli, w tym przypadku, biorąc pod uwagę geografię i geopolitykę, pewnie również nasze).
Nie zmienia to jednak faktu, że dysproporcja między znaczeniem historycznym, dramatyzmem, a nawet, last but not least, malowniczością wojny zimowej a jej niemal zupełną nieobecnością w kulturze wysokiej i popkulturze współczesnego świata (oczywiście, w samej Finlandii rzecz wygląda inaczej) jest tak uderzająca, że rodzić może tylko irytację albo drwinę. I nie zmienią tego te okruchy, jakie dorzucają nam erudyci: dramat w trzech aktach „There Shall Be No Night” pióra Roberta E. Sherwooda, wystawiany na Broadwayu aż przez dwa miesiąca roku 1940? Epizod w komputerowej grze strategicznej „Hearts of Iron II”? Naprawdę, skromny to laur dla 26 tysięcy zabitych Finów (i, dodajmy, co najmniej pięciokrotności tej liczby wśród Sowietów).
Dzieje wojny zimowej, przynajmniej w skróconym, podręcznikowym ujęciu, są mniej więcej znane: wysuwane jesienią 1939 roku, przez drugiego z sygnatariuszy paktu Ribbentrop-Mołotow, żądania terytorialne wobec Finlandii. Prowokacja w Mainila 26 listopada, gdzie artyleria Armii Czerwonej ostrzelała swoich, by oskarżyć o to „zdradzieckich Finów”. Powołanie robotniczo-chłopskiego rządu Fińskiej Republiki Demokratycznej. Nalot na Helsinki i Viipuri 30 listopada i oficjalny początek starć. Pola minowe Linii Mannerheima, które opóźniają marsz Sowietów o tydzień. Bitwa na zamarzniętym jeziorze Tolvajärvi i fińskie kontruderzenie na całym froncie w Wigilię, 24 grudnia. Szturmowanie przez sowieckich desantowców rwącej rzeki Vuoksi, nietypowej, bo łączącej dwa jeziora, Saimaa i Ładoga.
Kotły, czyli motti, w których znalazła śmierć cała 168 Dywizja Armii Czerwonej. Największa bitwa tej wojny, pod Suomussalmi i masakra sowieckich jednostek pancernych na szosie Ratte. Wyczerpanie Finów i brak odsieczy aliantów. Rokowania i podpisanie pokoju 13 marca 1940 roku. Eksodus pół miliona Karelów.
Osiem elementów wojny zimowej, które proszą się o kamerę
To jest znane – a reszta należy do monografistów, tym bardziej, że nawet, jeśli uda nam się zapamiętać, że järvi to jezioro, saari – wyspa, a metsä – las, to i tak fińska onomastyka rychło może się dla nas okazać równie poważnym wyzwaniem, co działka Boforsa dla sowieckich czołgów i takich opałów, jak bitwa pod Äyräpää, po prostu nie przetrwamy.
Zamiast tego spróbujmy przywołać kilka scen, obrazów, terminów, które wiążą się nierozerwalnie z tą wojną i które aż proszą się o kamerę. Może polscy reżyserzy, którym od dekad marzy się historyczny blockbuster, zdołają kiedyś, kiedy uporają się już z ojczystą historią, opowiedzieć światu dzieje fińskiego Dawida tak, jak na to zasłużył? Zaproponujmy im na zanętę kilka możliwych ujęć.
1. Knebel ze śniegu
Nie, to nie okrutna praktyka białofińskich żołdaków wobec wziętych do niewoli synów radzieckiej klasy robotniczej: kneble ze śniegu Finowie zakładali sobie sami. Było to jedną z powszechnych praktyk snajperów, obok polewania wodą swojego stanowiska strzeleckiego i układania się na wygodnej tafelce świeżego lodu.
Jedno i drugie nie służyło umartwianiu się, tylko przeżyciu. Strona sowiecka też miała swoich snajperów i zwiadowców, wypatrujących w gęstej bieli jakiegokolwiek śladu, który mógłby zdradzić strzelca strony przeciwnej: na zastygłym polu unoszące się po wystrzale drobiny śniegu, wąski słup pary z ust przyczajonego snajpera był wystarczającą przesłanką, by wysłać patrol albo i skoncentrować ogień KMu. Przed zajęciem stanowiska trzeba się zatem było najeść, wysikać, wymościć lodem kryjówkę i napchać pełne usta śniegu. I tak przez osiem godzin, do zmierzchu.
Najwytrwalszy, legendarny Simo Häyhä, trzymał ten śnieg w ustach tak wytrwale, że starczyło mu go na śmiertelne trafienie 505 wrogów ze swojego karabinka snajperskiego Pystykorva. Kto wie, może ten śnieg ocalił go raz jeszcze, kiedy 6 marca 1940 r. został postrzelony w szczękę przez sowiecką kulę? Przecież, według relacji jednego z żołnierzy, którzy ciągnęli go przez zagajnik na punkt opatrunkowy, „brakowało mu połowy głowy” – ale żył, przeżył, po kilku operacjach zrekonstruowano mu nawet żuchwę. Do śmierci w 2002 roku mieszkał na odludziu, przez wiele lat zajmując się hodowlą psów; raczej nie pokazywał się na dyplomatycznych rautach.
Simo Häyhä, ps. Biała Śmierć: z fińskim wariantem karabinu Mosin M28 (1), obok – ze zdeformowaną twarzą w wyniku postrzelenia (2). Zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze zastrzelić radzieckiego żołnierza, który go zranił. Pytany po wojnie o swą skuteczność, odparł: „Robiłem co mi kazano – najlepiej, jak mogłem”. Fot. Wikimedia Commons /Finnish Military Archives - Tapio A.M. Saarelainen: "Simo Häyhä : the sniper", Tampere : Apali, 2008, ISBN 978-952-5026-74-0. page 34 (1.) i page 7 (2.), Domena publiczna
2. Hopea makkara, czyli „srebrna kiełbasa”
Znowu: to nie cudowny pokarm obrońców (na wzór elfickich lembasów) ani przeterminowana żywność z radzieckich magazynów, to fińskie określenie na sowieckie balony, służące do obserwacji frontu i kierowania ognia artyleryjskiego.
Wojna zimowa, mimo legendarnego niedoposażenia strony sowieckiej, była w niektórych obszarach bardzo nowoczesna, a jednocześnie zmuszała obie strony do improwizacji. Zwiad lotniczy był dla Rosjan codzienną praktyką – nie pozwalał wprawdzie wykryć bunkrów, ale ułatwiał namierzenie większych mas wojska – zaczął jednak zawodzić zarówno w obliczu fińskich działek przeciw lotniczych, jak i kłopotów z płynnością dostaw paliwa, a wkrótce potem i samego paliwa.
Pozostały balony zaporowe, zachowane w magazynach jeszcze z czasów I wojny światowej, lub zamawiane przez Osoawiachim – sowiecki odpowiednik polskiej Ligi Obrony Powietrznej Kraju. Szyte lub cerowane, wysyłano je na daleką północ, gdzie srebrzyły się wysoko na niebie – do chwili, aż sięgnęła ich seria z Boforsa.
Balon Osoawiachim-1, który rozbił się podczas dziewiczego lotu 30 stycznia 1934 r., po ustanowieniu rekordu wysokości na świecie 22 000 metrów. Na zdjęciach start i zespół stratosferyczny w gondoli. Fot. Wikimedia Commons/By KOMANDE STRATOSTATA/ ОБ ОБОЛОЧКЕ СТРАТОСТАТА/ НАРОДНОМУ КОМИССАРУ ПО ВОЕННЫМ И МОРСКИМ ДЕЛАМ, http://epizodsspace.testpilot.ru/bibl/istochnik/1997/os1.html, Domena publiczna
3. LTB, czyli „licznyj tank bojca”
Nie, wbrew nazwie to nie jednoosobowe opancerzone pojazdy bojowe, w które zapobiegliwy marszałek Klimient Woroszyłow wyposażył żołnierzy. Wojna zimowa była czasem wysokiej technologii, ale też, szczególnie po stronie sowieckiej, rozpaczliwego i pomysłowego improwizowania w obliczu zawodności sprzętu, braku wyobraźni dowództwa, celności Finów i koszmarnych mrozów.
Jedni wiosłowali po rwącej i zjeżonej krą Taipaleenoki na kajakach: „Dotarliśmy na brzeg i ujrzeliśmy sterty ciał naszych saperów. Przeprawa wciąż nie była gotowa! Brzeg stromy, nie ma się czego chwycić. Jakoś sturlaliśmy się na brzeg. – Dalej, chłopcy, ruszać się! – zawołałem. Wiosłowaliśmy jak szaleni, choć co właściwie mogliśmy uczynić na drugim brzegu? Każdy z nas miał po 15 naboi i jedną »cytrynkę«” – wspomina sierżant Tkaczow z 13 pułku. Inni malowali karabiny białą farbą olejną, a jeszcze inni starali się zabezpieczyć przed fińską kulą sanki, na których transportowano cały sprzęt i żywność, na wszelki możliwy sposób: czasem deskami, czasem kawałem blachy, ale za szczególny rarytas uchodziły drzwiczki od pieców ze spalonych fińskich domów.
Radzieccy jeńcy wojenni – w przeciwieństwie do żołnierzy fińskich, nie mają zimowego umundurowania maskującego. Fot. Wikimedia Commons/Markku Palokangas - Talvisodan pikkujättiläinen (1999) p. 811, originally from private collection of Markku Palokangas, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=7494287
4. Kivitalo, czyli „kamienny gmach”
Nie, nie bunkry. Bunkrów Finowie mieli pod dostatkiem; co prawda betonowych, nawet na Linii Mannerheima, była mniejszość, ale i te drewniane, jeśli przykryte kilkumetrową warstwą ziemi i przysypane śniegiem, były niemal do zdobycia. „Kamiennym gmachem” określano sowiecką broń, budzącą u obrońców największy chyba respekt obok haubic kalibru 203 mm, jedynych, które były w stanie uszkodzić beton (te z kolei doczekały się u Sowietów czułego określenia „karelski rzeźbiarz”).
T-28, czyli starszy brat „naszego” T-34, zapamiętanego z „Czterech pancernych”, miał armatę kalibru 78 mm i dwa gniazda karabinów maszynowych. Produkowany od 1928 roku, sprawdził się w walkach z Japończykami, na przedpolach polskiego Grodna i w Karelii spisywał się nie najgorzej. W lesie rwały mu się gąsienice, przedni pancerz okazał się za cienki i trzeba było na taśmach produkcyjnych leningradzkich Zakładów Kirowskich w pośpiechu dosztukowywać grubszą płytę, ale gdy już zbliżył się do okopów na odległość strzału – nie było dobrze: trałował miny, rwał zasieki, obalał „kozły” z brzozowych pni, a zdarzały się i egzemplarze wyposażone w miotacze ognia, którym zalewały fińską piechotę. Co innego jego lżejszy kuzyn, który zasłużył na szydercze miano „postijuna” (pociąg pocztowy), odkąd przechwycono kilka sztuk należących do sztabu dywizji, z szyframi, pocztą polową i zaległym żołdem dla bojców…
Czołg T-28 obsługiwany przez Finów, zdjęcie z kwietnia 1940 roku, czyli już po zawarciu pokoju z ZSRR. Fot. Wikimedia Commons/Przycięte do 16x9/SA-kuva - http://sa-kuva.fi/ id: 7827, Public Domain
5. Koszyczki chleba
Wojna jest nie tylko apogeum okrucieństwa ludzkiego, ale – w jego konsekwencji – i cynizmu: nie ma sztabu, który nie ogłosiłby jakiegoś dementi, podkreślił, że nie ma mowy o stratach wśród ludności cywilnej, zaś zwycięscy żołnierze, mimo kolosalnego stężenia adrenaliny w organizmie, zachowywali się wyjątkowo wręcz przyzwoicie…
Konkurencja jest więc duża, ale towarzysz Wiaczesław Mołotow, ludowy komisarz spraw zagranicznych w omawianym czasie, ma duże szanse na miejsce medalowe. Nie tylko oskarżył Finów o atak na pokojowy Związek Sowiecki; nie tylko, wobec apelów dyplomacji Wielkiej Brytanii i Szwecji o podjęcie rozmów, odpowiedział w początku grudnia, iż „tak zwany rząd Finlandii opuścił Helsinki i udał się w niewiadomym kierunku”. Tłumacząc naloty sowieckie, podjęte 30 listopada 1939 roku na kilka fińskich miast, w tym stolicę, oznajmił, że o żadnych nalotach nie wie, natomiast lotnictwo radzieckie podjęło zrzuty zasobników z chlebem w trosce o głodującą ludność, wyniszczoną przez wojskową klikę u steru rządów.
Pożar na rogu ulic Lönnrotinkatu i Abrahaminkatu w Helsinkach, po sowieckich bombardowaniach lotniczych 30 listopada 1939 r. Fot. Wikimedia Commons/Unknown - https://finna.fi/Record/sa-kuva.sa-kuva-105737?lng=en-gb, Military Museum, Domena publiczna
6. Rozgrzewający koktajl
Koktajle zwykle podawane są z lodem: że tego jednak nie brakowało, sprokurowany przez Finów trunek był znacznie prostszy. Zwykłą butelkę, aby ze szczelną zakrętką, napełniano w 2/3 mieszanką benzyny (zapalność) i nafty (przyczepność), lub ich możliwie bliskich odpowiedników: w potrzebie wszystko się nada, od spirytusu po towot i smołę, wiedziała to już marynarka dawnego Bizancjum. Cała sztuka, jak uczynić z niej broń tak, by nie wybuchła nam w rękach.
Pierwszy, historycznie poświadczony przykład użycia butelek z płynem zapalającym jako broni przeciw samobieżnym działom i czołgom pochodzi nie z Finlandii, lecz z Hiszpanii, gdzie wojska Francisco Franco (czyżby było w ich szeregach trochę filologów klasycznych, pamiętających, czym jest „ogień grecki”) użyły ich przeciw czołgom republikańskim. Przykład okazał się zaraźliwy, szczególnie wśród przeciwników formacji prosowieckich: po butelki sięgnęli Japończycy nad jeziorem Chasan i Polacy na przedpolach Grodna. To Finowie jednak rozwiązali zasadniczy problem: zapalnika. Do butelki przywiązywali po prostu plastrem lub kordonkiem zapałki sztormowe, płonące od potarcia nawet na silnym wietrze.
I nawet tę zasługę im odebrano: w wydawanych na Zachodzie monografiach II wojny światowej nie wspomina się, że butelki Finów nazwano tak na pamiątkę przechwałek Mołotowa, że „18 grudnia wypije w Helsinkach toast za zdrowie Józefa Stalina”. Owszem, tłumaczy się tę nazwę determinacją radzieckiego ministra w organizowaniu oporu przeciw nazistom…
Fiński żołnierz z butelką zapalającą, czyli „koktajlem Mołotowa”. Fot. Wikimedia Commons/Anden verdenskrig: Finlands krig by Eddy Bauer, Lademann, ISBN: 87-15-08591-0, Domena publiczna
7. Polacy pod Petsamo
Były marzenia, ba, były przygotowania: generał Władysław Sikorski jeszcze w pierwszych dniach marca 1940 roku zżymał się na swoich rozmówców we francuskim Sztabie Generalnym, że ci nie kwapią się ani do organizacji szkolenia z walk w warunkach polarnych, ani do dostaw sprzętu zimowego.
Tyle, że Francuzom ani to było w głowie. Fantazji Sztab Generalny miał tej zimy co niemiara: jedni oficerowie rozważali możliwość uderzenia (z syryjskich lotnisk, będących wówczas pod kontrolą Francji) eskadrą bombowców na pola naftowe Baku: jeśliby się to udało, rzeczywiście, zmieniłoby losy wojny nie tylko fińskiej. Drudzy za nic mieli flankę południową, preferowali za to działania polityczne: na przykład powołanie gdzieś w pobliżu Leningradu rosyjskiego Rządu Tymczasowego z udziałem może Aleksandra Kiereńskiego, może, kto wie, Lwa Trockiego…?
Wszyscy wiedzieli, że to mrzonki – bo też, na obronę aliantów powiedzieć trzeba, że, niezależnie od kunktatorstwa i nieprzygotowania, nie mieli specjalnie ruchu. Bałtyk obstawiony Kriegsmarine. Od północy do Finlandii nijak dotrzeć. Szwecja i Norwegia, całe w strachu o swoją coraz bardziej iluzoryczną suwerenność, odmawiają przepuszczenia alianckich wojsk. Ba, nawet sami Finowie – świadomi, że zaangażowanie Anglii i Francji może wciągnąć do wojny przeciw nim dotąd formalnie neutralną III Rzeszę – wprawdzie prosili o pomoc, ale ilekroć się ona konkretyzowała, nastawali, by skupić się jednak na naciskach dyplomatycznych.
To zrozumiałe: ich wojna, ich sprawa. Ale szkoda trochę myśli o polskich oddziałach na reniferach, które dopełniłyby podbiegunową sławę naszego oręża, jaka zaczęła się 20 lat wcześniej pod Murmańskiem.
Radzieccy jeńcy wojenni w pobliżu Koła Podbiegunowego w Rovaniemi, styczeń 1940 r. Fot. Wikimedia Commons/ https://finna.fi/Record/sa-kuva.sa-kuva-165040?lng=en-gb, Domena publiczna
8. Kontrofensywa w obronie Mikołaja
Komercji, również tej okołoświątecznej, jest z każdym rokiem więcej, ale moda na Mikołaja jako poczciwego tłuściocha bez jakichkolwiek związków z biskupem ze Smyrny rozpoczęła się już przed wojną. Finlandia postanowiła nie zasypiać gruszek w popiele i założyła pierwszą „wioskę świętego Mikołaja” (ściślej – urząd pocztowy, do którego można słać listy i który odpowiada, używając fikuśnych stempli) jeszcze przed wojną. Wówczas siedzibę dawcy prezentów i woźnicy reniferów lokowano na wzgórz Korvatunturi, niedaleko samej (ówczesnej) granicy sowiecko-fińskiej.
W następstwie pokoju, Korvatunturi – „Wzgórze-Ucho” stało się jednym z pagórków granicznych: co za sens pisać do Mikołaja (fin. Joulupukki), który w każdej chwili może przemienić się w agresywnego Died-Moroza? „Przeprowadzono” go więc do Rovaniemi. Ale sam fakt, że Korvatunturi nie znalazło się całkiem po sowieckiej stronie, jest wynikiem zaciętej fińskiej obrony.
Rovaniemi to jedna z tych miejscowości, które w dziejach wojny zimowej pisane są mniejszą czcionką, podobnie jak większość starć na dalekiej północy: los kraju rozstrzygał się jednak przede wszystkim na Linii Mannerheima i w Karelii. Ale to z Rovaniemi wychodziły, jedna za drugą, trzy ofensywy, ostatnia – w przeddzień podpisania rozejmu, 12 marca. Walczono tam o każdą piędź ziemi – i w rezultacie granica wygląda tam tak, a nie inaczej. Zaświadcza o tym wyjątkowych rozmiarów, nawet jak na Finlandię, wojskowy cmentarz pod miastem: ale ilu trafi tam spieszących do „Wioski Mikołaja” turystów, którzy nie słyszeli ani o kontrofensywie, ani o samej wojnie?