Nazywa się Paweł Susid, ma 68 lat i rzadki talent uzewnętrzniania tego, co w nas tkwi. Jest jednym z pierwszych artystów, którzy zaczęli pisać. Na obrazach. Można rzec – przełamał analfabetyzm malarstwa. Sprawił, że zaczęliśmy obrazy czytać, nie tylko oglądać.
A jakże, jest popularny. Doczekał się uznania, nagród, tytułów. Nie stał się jednak międzynarodową gwiazdą, bo nie mógł: przecież pisze tylko po polsku. Bez możliwości dokonania przekładu na języki obce.
Debiutował w latach 80. czyli w czasie, gdy w sztukach wizualnych największe triumfy święciła Nowa Ekspresja. W dodatku polskie „neuve wilde” zgadzało się z polityczno-społeczne tłem: większości z nas chciało się krzyczeć, wykrzyczeć sprzeciw wobec sytuacji.
Ale… Paweł Susid (rocznik 1952), absolwent warszawskiej ASP, wychowanek profesora Tadeusza Dominika (dyplom 1978), nie czuł za bardzo dzikiej figuracji. Zamiast emocjonalnego wzmożenia, wytężał intelekt. Patrzył na rodzimą rzeczywistość z dystansem ironisty. Uśmiechał się do widza trochę krzywo, trochę z goryczą.
Wraz ze zmianą ustroju, po 1989 roku, nie zmienił perspektywy. Nie udzielił mu się panentuzjazm. Pozostał filozofem-moralizatorem, który swoje rozczarowanie bliźnimi próbuje ukryć za fasadą banału.
Banał zbliża człowieka do człowieka, czyż nie?
Nie dowiesz się z gazety
Susid uświadamia, że wszystko jest na sprzedaż. To prorok współczesnej megakomercji.
„Złe życia kończą się śmiercią”. Tak wedle Susida brzmi jedenaste przykazanie, wymalowane na niby-Mojżeszowej tablicy. Kiedyś publikowano ten obraz na billboardach. Zauważył ktoś zawartą w tym sloganie karykaturę mądrości?