Społeczeństwo południowokoreańskie przeszło długą drogę od niskiej samooceny do dumy narodowej.
zobacz więcej
Wiele już napisano i powiedziano o tym, że tegoroczny główny Oscar jest wydarzeniem przełomowym. Pierwszy raz w historii statuetka za najlepszy obraz przypadła produkcji nieamerykańskiej. Spektakularny sukces południowokoreańskiego filmu „Parasite” (2019) w reżyserii Bonga Joon-ho skłania do refleksji nad rewolucyjnymi zmianami w globalnej kinematografii.
Być może nadchodzi bowiem czas, w którym dominacja Hollywood zacznie słabnąć. Ton dziesiątej muzie coraz częściej będą nadawać twórcy spoza USA. I nie chodzi bynajmniej o Europejczyków, czego dobitnym przykładem jest właśnie Bong Joon-ho.
Nie ma się co dziwić, że „Parasite” zachwycił nie tylko jurorów Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, lecz i widzów na całym świecie. Ta znakomita czarna komedia, oprócz tego, że rozśmiesza, przede wszystkim drąży poważne kwestie dotyczące rozwarstwienia społeczeństwa południowokoreańskiego. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że mamy do czynienia z moralitetem. Bong Joon-ho połączył bardzo różne, momentami nie przystające do siebie, gatunki.
Reżyser „Parasite” znany jest z lewicowych poglądów. Nie ma zatem zaskoczenia, że w swoim dziele podjął się krytyki społecznej. A jednak z polskiej perspektywy może się ona wydawać poniekąd czymś egzotycznym.
Warto może w paru słowach przybliżyć fabułę „Parasite”. Oto w suterenie budynku mieszkalnego mieszka uboga rodzina: ojciec, matka, syn, córka. Utrzymują się ze składania pojemników na pizzę. Pewnego razu kolega syna składa niecodzienną propozycję. Ponieważ wyjeżdża za granicę, to namawia chłopaka, żeby ten przejął po nim posadę korepetytora z języka angielskiego u bogatego małżeństwa.
Propozycja zostaje przyjęta. I nie jest przeszkodą to, że nowy korepetytor jest z angielskim na bakier. Mało tego, udaje mu się zauroczyć swoich pracodawców na tyle, że w wyniku ukartowanej intrygi pracę u nich znajdą również pozostali członkowie jego rodziny.