Są też kreacje zupełnie odjechane, przywołujące na myśl awangardowe teatry od dadaistycznego Cabaret Voltaire po Bread & Puppet Theatre – maski konstruowane z tego, co pod ręką, zaskakujące inwencją, zabawne, inteligentne. Na przykład, zaadaptowana do potrzeb plastikowa butelka, baniak na wodę (filtr w zakrętce), płyta kompaktowa, plastikowa torba założona na całą głowę, z otworami na oczy, a na nich – gogle, zawinięta w tytkę gazeta.
Poważniejsza jest propozycja retro: maski jak niegdysiejsze przeciwgazowe, z czasów I wojny światowej.
Pomysłowość ludzka nie ma granic – i to w granicach recyklingu. Ktoś wpadł na to, żeby zabezpieczyć nos i usta grubą warstwą kopru włoskiego, inny – wydrążoną skórką z połówki pomarańczy. Jeszcze ktoś inny poszedł na całość (twarzy) i przysłonił ją liściem kapusty. Moją prywatną nagrodę dostaje dama, która w surogat maski użyła… podpaski, a nos zatkała dwoma tamponami.
Teatr epidemii
Szczyt wyrafinowania to kostiumy stylizowane na historyczne, w których maska staje się niewidoczna.
Znają państwo fanów rekonstrukcji dawnych bitew? Dłubie taki domowym sumptem rycerską zbroję po to, by raz na rok (w najlepszym przypadku) założyć ją podczas inscenizowanych walk na inscenizowanym polu bitewnym. Teraz nastał ich czas – w czasie pokoju.
Kiedy rycerz w pełnym rynsztunku (wprawdzie bez konia i miecza u pasa) wkracza do supermakretu, wcale nie oznacza to, że urwał się z planu filmowego, tylko że… rekonstruktor ruszył do walki z koronawirusem.
Bywają też maski inspirowane weneckim karnawałem – zdobne w świecidełka i inne dekoracje. Intrygujące. Kim jesteś, piękna maseczko? – chce się zapytać. Swoją drogą, podczas weneckich uciech też panowała straceńcza aura.
Teraz coś dla panien młodych: wykwintne maseczki wydziergane z białej koronki. Z wszytym pod nie filtrem, niewidocznym z zewnątrz. Jakże optymistyczne przesłanie: przetrwamy!
Ich przeciwieństwem wydają się wywołujące dreszcz grozy maski-dzioby, reminiscencja dawnych czasów (kto ciekaw, niech spojrzy na „Kaprysy” Goi), dopełnione czarnym, skórzanym strojem szyderczo przypominające plagę z przeszłości: dżumę.
To nie fantazja – tak wyglądał ochronny strój lekarzy, walczących setki lat temu z „czarną śmiercią”.
„Doktor dżuma”
Patrząc na te kostiumy, daleko nam do śmiechu. Toż „doktor dżuma”, zwany też „doktorem plagi” nosił takie dziwaczne przebranie nie bez powodu: w długie dzioby wkładano zioła i wonne olejki, tłumiące fetor rozkładających się ciał, a także mające chronić przez zakażeniem.