„Pan i pani Sussex” – nieco mylące, choć przecież zarazem nie mija się z prawdą. Sussex wiąże się z tytułem, nie jest zatem nazwiskiem w takim sensie, jaki dotyczy każdego człowieka. A jednocześnie jest całkiem możliwe, że już wkrótce tak właśnie będzie odbierane – jako nazwisko tego, kto posiada tytuł.
Może się to wydać dość skomplikowane, ale w gruncie rzeczy jest całkiem proste. Pan i pani Sussex, czyli książę Harry, wnuk królowej Elżbiety II, i jego żona Meghan Markle to w dalszym ciągu książę i księżna Sussex. Tyle pozostało z dawnych splendorów i tyle musi im wystarczyć.
Do niedawna obojgu przysługiwał tytuł królewski – His/Her Royal Highness, czyli Jego/jej Królewskiej Wysokości. Odejście z dworu ma jednak swoje konsekwencje. Sussexowie musieli pożegnać się z tytułem. Tak zadecydowała królowa, gdy ustalano, jaki status będzie mieć para książęca, która wbrew zasadom i tradycji postanowiła żyć własnym życiem, odrzucając wypełnianie obowiązków przynależnych członkom najściślejszego kręgu rodziny królewskiej.
Pierwsza bomba wybuchła na początku stycznia, gdy Harry i Meghan obwieścili swe zamiary. Druga – pod koniec marca, gdy nieoczekiwanie zjechali do Los Angeles, które wybrali na swe stałe miejsce zamieszkania, choć wydawało się pewne, że osiądą w Kanadzie. A jest tu też dodatkowy, dość pikantny smaczek: Meghan, zagorzała przeciwniczka Donalda Trumpa, w swoim czasie zapowiedziała, iż nigdy przenigdy nie wróci do USA, gdy Trump będzie u władzy. Uważa go bowiem, jak to kiedyś stwierdziła, za „rasistę i mizogina”?
Drzwi szeroko otwarte
A jednak wróciła. Deklarowana niechęć do Trumpa nie okazała się żadną przeszkodą. Co zrodziło oczywiste pytania, a w ślad za nimi podejrzenia, że zamieszkanie w Los Angeles podyktowały nie sentymenty – przywiązanie do rodzinnego miasta, w którym nadal mieszka matka Meghan – lecz zupełnie inne, bardziej wymierne względy.