Kultura

Magiczny śpiew i koszmarne życie Kasi Sobczyk

W „Nie bądź taki szybki Bill” była rockandrollowa, w „Małym Księciu” melancholijna. Porównywano ją do amerykańskiej młodej gwiazdy Brendy Lee, ale Polka za Oceanem kariery nie zrobiła. Straciła za to zdrowie. Siedem lat po pogrzebie, bo tak sobie życzyła, opublikowano jej wyznanie: – Zabiłam. Miałam wtedy 18 lat.

28 lipca mija 10 lat od śmierci Kasi Sobczyk.

Pochodziła z Tyczyna. Miasta graniczącego z Rzeszowem, uznawanym za kolebkę polskiego bigbitu.

– To była artystka, która już od dziecka wiedziała, co chce robić. Chciała śpiewać, ale przede wszystkim chciała występować przed publicznością – opowiada Maria Szabłowska, dziennikarka muzyczna Polskiego Radia.

Urodzoną 21 lutego 1945 roku córkę, miłością do muzyki zaraził ojciec. Poza tym, że reperował zegary, a nawet leczył zęby, zajmował się też strojeniem instrumentów. Jego latorośl więc z wielką ochotą nie tylko występowała w szkolnych przedstawieniach i śpiewała, ale też grała na gitarze.

Kiedy Sobczyk miała zaledwie osiem lat, jej rodzice wyjechali na Ziemie Odzyskanie, zostawiając małą u bliskiej rodziny. Kiedy matka po półtora roku przyjechała odebrać dziecko, córka jej nie poznała. Matka musiała pomieszkać z nią jakiś czas, by mała po prostu się do niej przyzwyczaiła. To wydarzenie zostawiło zapewne ślad w emocjach, osobowości, psychice przyszłej artystki. Zaważyło więc na jej życiu i sprawiło, że jako dojrzała kobieta zachowała się podobnie: gdy dostała szansę na wielką karierę w Stanach Zjednoczonych, zostawiła swojego syna u znajomych…

Filigranowa dziewczyna z wielkim talentem

Ale wróćmy do estradowych początków Sobczyk. Jej debiut odbył się w Koszalinie. Tu po raz pierwszy wystąpiła jako wokalistka amatorskiego zespołu Biało-Zieloni, który działał przy Wojewódzkim Domu Kultury. Ale to był debiut lokalny. W szkole muzycznej śpiewała co prawda z chórem Collegium Musicum, koncertującym zarówno w Polsce, jak i za granicą. Jednak jako solistka szerokiej publiczności dała się poznać na II Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie.
Początki kariery. Kasia Sobczyk w 1963 roku podczas II Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie. Fot. PAP/archiwum
– Kiedy ktoś pyta mnie o Kasię, to wspominam ją właśnie jako taką filigranową dziewczynkę, bardzo ładną, o miłym głosie, która pojawiła się w tym Szczecinie i której talent został szybko doceniony – mówi Szabłowska.

Dziennikarka uważa, że Sobczyk nie zjawiła się tam dla zabawy, tylko jako „ta dziewczyna, która chce zrobić karierę”. Z takim właśnie mocnym postanowieniem, które zrealizowała.

– Ona pojechała na ten festiwal i rzeczywiście dostała się do Złotej Dziesiątki. A zarówno dziesiątka z pierwszej edycji tego konkursu, jak i z drugiej miały zapewnioną karierę, koncerty, sławę i miłość publiczności – opowiada Szabłowska. Dlaczego właśnie tak? Bo to były czasy bigbitu!

Nazwy tej używano w PRL, żeby nie drażnić komunistycznej władzy określeniem rock and roll. Taka zachodnia, „wywrotowa” muzyka i festiwale w ogóle nie były rządzącym na rękę. – Podobno Władysław Gomułka na jakimś plenum KC PZPR walił pięścią w stół i wrzeszczał, że żadne szarpidruty nie będą śpiewały i trzeba to zlikwidować – śmieje się Szabłowska. Festiwale przyciągały więc tłumy mniej lub bardziej niepokornych fanów, także ów niepozorny konkurs w Szczecinie.

– Mira i Tadeusz Nalepa opowiadali, że do Szczecina jechali z Rzeszowa bardzo długo, bo to długa trasa, pociągiem, który był cały zatłoczony właśnie fanami tego festiwalu. Kiedy w końcu wysiadali na dworcu, byli niemiłosiernie zmęczeni, ale nie mieli czasu odpocząć, musieli biec na eliminacje, które przeszli i im także pomogło to w rozwijaniu kariery – mówi Szabłowska.

Nie bądź taki szybki Bill

Kasia Sobczyk – dziewczyna z niebanalną urodą, która była jej ogromnym atutem: zgrabna, ładna, lekko zadarty nosek, dołeczek w lewym policzku – podbiła serca zgromadzonej w Szczecinie publiczności i jury. A wśród tych, którzy wybrali ją do Złotej Dziesiątki, był też Jerzy Gruza, twórca i reżyser popularnego wówczas serialu „Wojna domowa”. Zaangażował ją i to jej głosem Magda Zawadzka śpiewa w serialu piosenkę „Nie bądź taki szybki Bill”.
Dlaczego wybrał właśnie ją? Cały czas podkreślał młodzieżowy charakter serialu, więc zdecydował się na wprowadzenie do niego muzyki bigbitowej. Sobczyk idealnie wpisywała się w tę konwencję. No i szybko stała się „szlagierową piosenkarką”.

W 1964 roku dołączyła do zespołu Czerwono-Czarni. Mimo, że tak naprawdę miała na imię Kazimiera, na scenie występowała jako Kasia. Zrezygnowała z nauki w liceum i zaczęła intensywnie koncertować. Maturę zdała kilka lat później.

Publiczność pokochała ją nie tylko za wspomniany szlagier „Nie bądź taki szybki Bill”, ale też m.in. za „Małego księcia”, „O mnie się nie martw”, „Trzynastego” czy „Biedroneczki są w kropeczki”. Dzięki współpracy z Gruzą zainteresowali się nią ciekawi kompozytorzy, jak Mateusz Święcicki, Kazimierz Winkler, czy Ryszard Poznakowski, którzy pisali dla niej te przebojowe piosenki.

Wraz z przebojami pojawiły się też nagrody. W latach 60. Sobczyk odnosiła sukcesy na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu: w 1964 roku zdobyła pierwszą nagrodę w kategorii piosenki rozrywkowej za utwór „O mnie się nie martw”, rok później za utwór „Nie wiem czy warto”. W 1966 roku za „Nie bądź taki szybki Bill” otrzymała Nagrodę Przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji. Natomiast w 1967 roku zdobyła Nagrodę Towarzystwa Przyjaciół Opola za piosenkę „Trzynastego”.

Niektórzy nazywali ją polską Brendą Lee, słynną m.in. z piosenki „I’m sorry”, a inni przekornie mówili, że to Brenda jest amerykańską Kasią Sobczyk – były w tym samym wieku i i obie umiały być i żywiołowo rockandrollowe, i przejmująco melancholijne.

Konsekwencje pewnej… plotki?

Sobczyk uważana była za miłą, nie wywyższająca się, ale też nie pokazującą swoich słabości. Poza jedną – był nią wielki brak sympatii do Łucji Prus. Jak głosi anegdota, Kasia nie chciała wręcz występować z nią na jednej scenie. – Jeśli ma być Prus, mnie w koncercie nie ma! – za każdym razem tak stanowczo miała stawiać sprawę. W 1988 roku organizatorzy „Koncertu Gwiazd” z okazji 25-lecia opolskiego festiwalu byli nawet zmuszeni wybierać między nimi i ostatecznie odwołali występ Łucji Prus.
Łucja Prus (1942-2002) w 1965 roku podczas III Krajowygo Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. Fot. Janusz Sobolewski / Forum
Co było powodem? W 1965 roku, dzięki wygraniu opolskiego konkursu piosenką „Nie wiem czy warto”, Sobczyk mogła uczestniczyć w Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. – W oznaczonym czasie, z wielkimi nadziejami, zjechaliśmy z Kaśką i Czerwono-Czarnymi do Trójmiasta. Na miejscu, już po pierwszych próbach, wszyscy, łącznie z wykonawcami zagranicznymi, gratulowali nam piosenki i... wygranej – opowiadał w swojej książce „Tekściarz” Krzysztof Dzikowski, autor słów do nagradzanego utworu. Branża więc przewidywała, że Kasia przekona so siebie i sopockie jury, nie mówiąc o widzach.

Niestety, dwa dni przed imprezą występ artystki stanął pod znakiem zapytania. Ktoś bowiem puścił plotkę, że usunęła ciążę, a nie było to dobrze widziane. Dzikowski uznał to za celowe pomówienia i ruszył do Warszawy, żeby ratować sytuację w Stowarzyszeniu Autorów Zaiks – prosił, żeby cofnęło niesprawiedliwą decyzję. Interweniował nawet u samego ministra.

Nie udało mu się. Wspominał: – Byłem gotowy na wszystko. Gdy pojawiłem się w ministerstwie, usłyszałem, że nic nie da się zrobić, bo decyzja zapadła na najwyższym szczeblu. Ręce mi opadły. Jak zbity pies wróciłem do Sopotu. Sobczyk nie wystąpiłam zamiast niej śpiewała w Sopocie Łucja Prus, której piosenka „Nic dwa razy się nie zdarza” zajęła dopiero 11. miejsce. Podczas gdy Kasia była prawie pewną zwyciężczynią. – Płakała jak bóbr. Nie rozumiała, kto i za co postanowił ją ukarać – mówil Dzikowski. Nosiła w sobie pamięć o tym incydencie bardzo długo.

Myślałam, że cały świat się zawali…

Pierwsza szansa na zagraniczną karierę pojawiła się błyskawicznie: trzy lata po jej debiucie w Koszalinie, a dokładnie na Festiwalu w Sopocie w 1964 roku. Obecny na nim Bruno Coquatrix, wówczas najsłynniejszy impresario i dyrektor najmodniejszej sali koncertowej w Europie – paryskiej Olimpii, zachwycił się talentem charyzmatycznej Polki i zaproponował jej roczny kontrakt. Miała koncertować we Francji i na świecie. Co zrobiła Sobczyk? Odmówiła.
– Byłam bardzo młoda, zakochana, nie zawsze pewna swego losu w życiu osobistym. Myślałam, że jak wyjadę do Paryża bez mojej miłości (miał na imię Zbyszek), to cały świat się zawali – tłumaczyła swoją decyzję w rozmowie z Januszem Kopciem.

Niestety związek, dla którego zrezygnowała z wielkiej kariery, szybko się rozpadł. Gdy do zespołu Czerwono-Czarni dołączył Henryk Fabian Sawicki, to właśnie on został jej nową miłością. I mężem.

W efekcie w zespole zaczęło dochodzić do spięć. W końcu Kasia – a de facto już Kazimiera Sawicka z domu Sobczyk – wraz z mężem odeszli z Czerwono-Czarnych i założyli z Ryszardem Poznakowskim zespół Wiatraki. Kiedy pojawiła się propozycja wyjazdu do Czechosłowacji, a potem do Stanów Zjednoczonych, również postanowili wybrać się tam razem. Niestety, coraz bardziej oddalali się od siebie, aż w końcu się rozstali.

– Martwiłam się o mój związek, nie myślałam o nagraniach, lecz o tym, aby utrzymać małżeństwo. Niestety, rozsypało się podczas naszego pobytu w USA na początku lat 80. Ameryka źle wpłynęła na mojego Henryka. On jednak chodził swoimi ścieżkami. Zmienił się. Taki syndrom wolności samca – mówiła w jednym z wywiadów.

Ale wcześniej, jeszcze w Polsce w 1975 roku, na świat przyszedł syn Sobczyk i Sawickiego – Sergiusz Fabian. Rodzice pochłonięci karierą i koncertowaniem nie mieli czasu dla siebie nawzajem i nie znaleźli go na wychowywanie dziecka. Piosenkarka zrobiła więc to samo, czego doświadczyła we własnym dzieciństwie: oddała zaledwie półrocznego chłopca znajomym, na wychowanie.

Budzę się na poduszce mokrej od łez

Tymczasem kariera Sobczyk zaczęła gwałtownie hamować. Gdy wyjechała za Ocean, w Polsce o niej słuch zaginął. Trudno się dziwić, między Zachodem i blokiem wschodnim istniała żelazna kurtyna, a skoro publiczność nie mogła jej zobaczyć ani usłyszeć, to przestała jej kibicować.

Polska Marilyn Monroe, która inspirowała Meryl Streep. Miała talent, była sexy. W USA straciła karierę i męża

Amerykanka, wzorując się na Elżbiecie Czyżewskiej, dostała Oskara za rolę w filmie „Wybór Zofii”.

zobacz więcej
Z kolei „amerykański sen” się nie ziścił. W USA nagrała dwie solowe płyty, ale przez pewien czas pracowała również jako pokojówka. To co jej obiecywano, okazało się nie takie łatwe do zdobycia, o czym przekonały się też przecież inne utalentowane Polki, żeby przypomnieć choćby aktorkę Elżbietę Czyżewską, też bez sukcesu próbującą swoich sił w Ameryce.

Sobczyk coraz częściej kursowała między Stanami Zjednoczonymi a Polską. Z mężem rozwiodła się w 1992 roku (zmarł sześć lat później), z synem widywała. Chciała go nawet zabrać do USA, ale… on się na to nie zgodził.

Zabolało nie tylko to. Sergiusz nie był jedynym dzieckiem Sobczyk. W wywiadzie, który ukazał się siedem lat po jej śmierci, bo tak sobie życzyła, wyznała, że usunęła ciążę. Plotka, która uniemożliwiła jej występ w Sopocie, okazała się zatem prawdą. Nie mogła sobie wybaczyć.

– Zabiłam. Miałam wtedy 18 lat. Byłam w ciąży z saksofonistą. Bardzo go kochałam i on mnie wtedy też kochał. Powiedział: „Fajnie, będziemy mieli dziecko. Niczym się nie przejmuj, tylko jeszcze zaśpiewaj w Opolu”. Zaśpiewałam i za tę piosenkę: „Nie wiem, sama nie wiem, czy to warto kochać ciebie”, dostałam nagrodę. 1965 rok. A potem on zaprowadził mnie do lekarza i usunęliśmy tę ciążę – opowiadała. Zerwała z chłopakiem, który ją do tego namówił: – Moja wielka miłość mi minęła. Została krzywda.

W rzeczywistości musiała mieć lat 20, albo był to inny czas – nieważne, to się mogło zatrzeć, ale pozostała w niej udręka: – Byłam w takiej rozpaczy, płakałam dzień i noc, gorączkowałam, umierałam prawie. Ale Bóg pozwolił mi przeżyć. Kiedy przyznałam się mamie, powiedziała: „Córcia, co ty zrobiłaś, przecież ja bym ci to dziecko wychowała, pomogłabym ci”. Ale było za późno. Wiesz, że ten dzieciaczek śni mi się? Wyciąga rączki: „Mama, mama”. Budzę się na poduszce mokrej od łez.

Za każdym razem, gdy śpiewała „O mnie się nie martw, ja sobie radę dam...” mogła więc czuć, że kłamie. Nie radziła sobie emocjonalnie, w związkach, jako matka, jako piosenkarka w Stanach. Gdy po 16 latach na dobre wróciła do Polski, powodem była między innymi choroba – zdiagnozowano u niej nowotwór.
Sergiusz Fabian Sawicki odsłonił gwiazdę swojej mamy Kasi Sobczyk podczas 47. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej Opole 2010. Na zdjęciu wpisuje się do księgo pamiątkowej. Fot. TVP Jan Bogacz
– Kiedy robiliśmy „Wideotekę Dorosłego Człowieka” z jej udziałem już chorowała. Bardzo długo Kasia nie traktowała tej choroby poważnie. Słabo się leczyła będąc w Stanach, ktoś poradził jej więc, żeby wróciła do Polski i tu ratowała swoje życie. Za późno jednak podjęła decyzję, by z tej swojej Ameryki wrócić. Sama zresztą potem powtarzała: „Głupia byłam, że tak późno” – wspomina Szabłowska.

Zanim uzyskam wybaczenie, minie dużo czasu

Po powrocie Sobczyk zaczęła odbudowywać relacje z synem. Chciała z nim grać i występować i z biegiem lat coś udało jej się odbudować. Ale choć próbowała żyć i nie poddawać się chorobie, ta coraz bardziej dawała o sobie znać.

Szabłowska: – Pamiętam koncert w Koszalinie. Prowadziliśmy go wspólnie z Krzysztofem Szewczykiem. Kasia miała wejść na scenę, ale nie czuła się już zbyt dobrze. Była bardzo słaba. Wzięliśmy ją pod ręce i zaczęliśmy iść wspólnie po schodach, a kiedy znaleźliśmy się na scenie, Kasia otrzymała owacje na stojąco od publiczności. Czuło się, że te brawa są tak niesamowicie prawdziwe. Nie mogła się uspokoić, co chwila powtarzała: „Boże, nie przypuszczałam, że mnie tak przyjmą. Myślałam, że jestem zapomniana”. Owszem, w pewnym sensie była zapomniana, ale te jej piosenki zostały i są z nami do dziś.

Ostatnie miesiące życia piosenkarka spędziła w Hospicjum Onkologicznym św. Krzysztofa w Warszawie. Nie chciała widywać się ani z synem, ani ze znajomymi. Tydzień przed śmiercią zadzwoniła do Sergiusza i go przeprosiła.

– Powiedziała, że wie, iż nic nie było moją winą. I żebym jak najszybciej przyjechał. Na szczęście zdążyłem. Kiedy puszczałem mamie „O mnie się nie martw” w wersji punkowej, powiedziała: „Ale bomba!” – opowiadał w jednym z wywiadów.


– Między wierszami próbowała się wciąż tłumaczyć, nie wprost, ale jednak… Nie oceniałem jej. Wychowywali mnie państwo Sitkowie, ale ukształtowały mnie kontakty z ojcem. A filozofię życiową odziedziczyłem po obojgu rodzicach, pół na pół. Nie oceniać, wybaczać, a życie płynie i gaśnie. Ten jeden rok, który spędziłem z moją matką, to nie było dużo. Ale rok to więcej niż nic – dodał Sergiusz.
Zmarł mając 38 lat, trzy lata po śmierci matki, a miesiąc po ślubie ze swoją wieloletnią partnerką Joanną. Wraz z zespołem Marrakesz, którego był liderem, nagrał płytę zatytułowaną „Pamięci Kasi Sobczyk – Marrakesh i Przyjaciele”. Dochód z niej przeznaczył na walkę z rakiem.

We wspomnianym wywiadzie opublikowanym siedem lat po śmierci artystki, Sobczyk żegnała się ze światem i witała z niebem tak: – W tym raju więc oddychasz z ulgą. Wszystko cię cieszy, wszystkie grzechy masz odpuszczone. Nic cię nie boli. I spotykasz znajomych, spotykasz Boga. Tak bardzo się cieszę, że go mam. Spotykasz facetów, których najbardziej kochałaś. Już nie tęsknisz. Ja nawet nie wiem, czy ten raj jest wysoko, czy tutaj, obok, na ziemi. Nieważne. Ani nie wiem, jak szybko tam trafię. Czuję, że zanim uzyskam wybaczenie, minie dużo czasu.

Miała 65 lat. Jej grób znajduje się na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, tuż obok grobu Czesława Niemena.

– Marta Kawczyńska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Polska 1967 r. Katarzyna Sobczyk podczas występu. Fot. PAP/CAF-Janusz Uklejewski
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.