Historia

Czirakczi znaczy „dno piekła”. Każdy chciał się stamtąd wydostać

Zaczęłyśmy wracać po śladach sań. Jak w baśni o Czerwonym Kapturku – z tym że otaczał nas nie bór, ale tajga, a zagrażał nam nie gadający ludzkim głosem wilk, tylko prawdziwe wilki. Wokół żywej duszy. I nagle ścieżka się rozwidla. Dokąd pójść? Chyba sam Anioł Stróż wskazał mi ślady po obcasach jednej pani.

W czasie sowieckich wywózek nie były pod ochroną, a wiele spośród nich na zawsze zostało w bezimiennych grobach na nieludzkiej ziemi. Dzieci odważne i niezłomne, ocaliły siebie i bliskich z sowieckiego piekła. Przeszły z Armią Andersa jej wyjątkowy w dziejach wojskowości szlak bojowy, trafiły do Persji, Afryki, Indii i Nowej Zelandii. Trauma z dzieciństwa odcisnęła się na całym ich życiu.

Prezentujemy fragment książki Moniki Odrobińskiej „Dzieci wyganane. Tułacze losu małych Polaków w czasie II wojny światowej. Prawdziwe historie” wydanej nakładem wydawnictwa Znak.


„Ty jesteś nasz tatuś” – powiedziała do mnie mama, gdy naszego taty zabrakło. Byłam z nas trzech najstarsza – miałam osiem lat – i odtąd wzrastałam w poczuciu odpowiedzialności za rodzinę (…).

Tata, Nikodem Gordziejko, jako zasłużony w boju inwalida II kategorii dostał od marszałka Piłsudskiego działkę wojskową – cztery hektary w Kosowie Poleskim. Pobrał się z tamtejszą dziewczyną, Anną Jaroszewicz w kościele Świętej Trójcy. I tam wszystkie trzy przyszłyśmy na świat: w 1931 roku ja, trzy lata później Zosia i po roku Hania.

Polesie to najpiękniejsze miejsce, jakie znam, a zjeździłam wszystkie kontynenty. Swoją pierwszą pracę tata podjął w magistracie w Kosowie Poleskim, a potem 40 kilometrów dalej – w gminie Święta Wola, gdzie się przenieśliśmy. Miał konia i broń, chodził na polowania; organizował je nawet dla księcia Radziwiłła, który potem razem ze swoją świtą zapuszczał się w nasze knieje.


Jak tylko 17 września 1939 roku weszli Rosjanie, Białorusini, Żydzi i Ukraińcy witali ich jak wyzwolicieli. Zadudnili nocą w okno i weszli odebrać ojcu broń. Białorusinów tata dobrze znał, oni jego też. Tata był lubiany i szanowany, bo i sam był wszystkim życzliwy. Bał się, że następnym krokiem będzie rozstrzelanie, więc zaczęliśmy pospiesznie pakować najpotrzebniejsze rzeczy i rankiem już nas tam nie było.
Wrzesień 1939 r. Żołnierze Armii Czerwonej rozdają białoruskim chłopom sowiecką prasę na zajętych terenach II RP. Fot. Popperfoto via Getty Images/Getty Images
Uciekliśmy do Kosowa Poleskiego (…). W październiku 1939 ojciec został aresztowany i do lutego 1940 roku przebywał w więzieniu w Kosowie Poleskim. Na liście katyńskiej go nie ma. Może jest na białoruskiej. Tylko czy odtajnią ją jeszcze za mojgo życia? Chciałabym wreszcie zamknąć ten etap, móc do końca przeżyć żałobę.

Kolej na nas

Dnia 10 lutego 1940 roku przyszła kolej i na nas – kobiety i dzieci: zsyłka. Nie, wróć: prawidłowo powinno się mówić: wygnanie. Tak wszędzie jesteśmy uwiecznienie – jako „wygnańcy”, bo myśmy zostali wygnani: z naszych domów, z Kresów, z Polski.

Enkawudziści otoczyli nasz dom, czterech wtargnęło do środka i wrzeszczało:

– Sobirajties bystro, zabirajem was!
– Dokąd?
– Zobaczycie. Pakować tylko niezbędne rzeczy, tam bogactwo, wszytsko dostaniecie.

Jeden z sołdatów spojrzał na mamę, na nas i powiedział cicho, żebyśmy brały, ile uniesiemy, bo tam, gdzie nas wywiozą, tak naprawdę nie ma nic. Mama pakowała więc pościel, ubrania, żywność. Gdy upchnęli nas do wagonów, było w nim już kilka znajomych rodzin, ale jeszcze przez parę dni dowozili nowych ludzi.

Na „białe niedźwiedzie”. 80 lat temu Sowieci rozpoczęli zsyłki Polaków

Chodzili po wagonach, nosząc pod rękami zmarzłe dzieci, niemowlęta, pytając się czy „zamierszczych rebiat nima”.

zobacz więcej
Po trzech tygodniach znaleźliśmy się na stacji Chołmogory – to 100 km od Archangielska. Do specposiołka Szabunia mieliśmy dojechać saniami ciągniętymi przez małe, cherlawe koniki. Zapadały się w śnieżnych bezdrożach, utykały w zaspach, kazano więc zejść z sań wszystkim oprócz dzieci. Starsi mieli wyjść przed kolumnę i udeptywać drogę dla koni. Ludzie – wymęczeni, głodni, zziębnięci – musieli mieć siły, których nie miały większe od nich zwierzęta. Mama co chwila do nas podchodziła i prosiła, żebyśmy nie zasypiały. Bała się, że zamarzniemy.

Gdy dotarliśmy na miejsce, postawili nas przed barakami, które wybudowali tu w latach 1937-38 Polacy, Ukraińcy i Białorusini, teraz już puste, bo tamci pomarli od ciężkiej pracy, głodu i chorób. Też ich tu wywieźli, bo mieli czelność znaleźć się na „wyzwolonych” przez Rosjan ziemiach.

Zosia i Hania chodziły do dietsadu, czyli przedszkola, a ja musiałam uczyć się w szkole. Za szkołę służył tylko barak z tablicą i kredą, ale my mieliśmy zeszyty, pioro i fioletowy atrament (…) Nie obyło się bez propagandy – uczyli nas tam piosenek, którymi potem popisywaliśmy się na 1 Maja, rocznicę rewolucji październikowej czy przed Dieduszką Morozem. Młodsza siostra pięknie tańczyla w tym przedszkolu. Tu rączką machnęła, tam nóżką tupnęła, aż nauczycielka zaczęła piać do mamy: „Ach, wasza doczka to gieroj!”. Mama dała Zosi za to porządnego klapsa.

Szkoła nie zwalniała nas z pracy. Obowiązku nie było, ale bez naszej pomocy mama nie dałaby rady. W sześć dziewczynek, wśród których ja byłam najstarsza, stworzyłyśmy spółdzielnię „Kołchoz”. Zimą zbierałyśmy drewno na opał – nacinałyśmy je piłą, a potem rąbałyśmy siekierą. Nie można było walić w sęk, bo siekiera by nie podołała. Latem przepływałyśmy łódką na drugą stronę rzeki Dwiny – tam ładowałyśmy drzewo i transportowałyśmy. Do dziś nie wiem, jak myśmy to robiły.

Innym razem brałyśmy prześcieradło i szłyśmy nad rzekę, w której małe rybki przepływały ławicami. Tam, gdzie brzeg był łagodny, zasadzałyśmy się na nie: cztery dziewczynki naciągały prześcieradło, a dwie naganiały ryby. Gdy te wpadły w płachte, szybko ją wiązałyśmy. Mama te rybki w całości mieliła, robiła z nich pulpety i wrzucała na wrzątek. Ości to było bogactwo fosforu, magnezu i potasu. Latem przynosiłyśmy też uzbierane na moczarach żurawiny, z których mama gotowała kisiel. To była z kolei bomba z witaminą C, której tak dotkliwie nam brakowało.
Wszystkie te starania nie uchroniły mnie jednak przed chorobą. To było zapalenie płuc. Wyzdrowiałam, ale naokoło śmierć zbierała żniwo.

Zimy nie przeżyjemy

W obozie zaprzyjaźniłam się z Walką Skripką – córką jednego z naczelników. To od niej dowiedziałam się, że Niemcy napadli na Związek Radziecki i Stalin ogłosił dla nas amnestię. A jak tylko przyjechaliśmy, to mówili przecież: – Tu mi sosna wyrośnie – pokazywali na dłoń – jak stąd wyjedziecie. Pozdychacie tu, i tyle.

Ludzie się modlili, wierzyli w ratunek Opatrzności, i wymodlili. Powiedzieli nam, że jesteśmy wolni i możemy dołączyć do naszej armii, która właśnie się formuje. Ale gdzie – to już nie powiedzieli. Wszyscy zaczęli się gorączkowo pakować, enkawudziści tymczasem ogłosili listę osób, które mogą wyjechać w pierwszej kolejności. Nas na niej nie było.

Mama wiedziała, że jeśli nie wyjedziemy teraz, kolejnej zimy nie przeżyjemy – był wrzesień i zima już się zaczynała. Rzeczywiście, ci, którzy zostali, umarli.

Mordowano polskich ziemian, urzędników i księży. Tysiące ofiar komunistycznych rebelii

Wrzesień 1939 na Kresach. Przedstawiciele wszystkich mniejszości etnicznych wykazali czynnie, że nic ich nie łączy z państwem polskim.

zobacz więcej
Kazała nam iść z sąsiadami, ona tymczasem walczyła o prywatne sanie dla nas. Ja byłam jeszcze słaba po chorobie, ledwo powłóczyłam nogami, głód doskwierał, a mama wciąż do nas nie dołączała. Po kilku godzinach marszu sąsiedzi powiedzieli, że nie mogą dalej się nami zajmować, bo mają własne dzieci do wykarmienia, i kazali wracać do mamy.

Co miałyśmy zrobić? Zaczęłyśmy wracać po śladach sań. Jak w baśni o Czerwonym Kapturku – z tym że otaczał nas nie bór, ale tajga, a zagrażał nam nie gadający ludzkim głosem wilk, tylko prawdziwe wilki. Wokół żywej duszy. I nagle ścieżka się rozwidla. Dokąd pójść?

Chyba sam Anioł Stróż wskazał mi ślady po obcasach jednej pani. Gdyby śnieg zdążył zamarznąć, nie byłoby ich widać. Ja nie miałam już sił, siadałam, słabłam. Najlepiej radziła sobie nasza najmłodsza, pięcioletnia Hania. I nagle zobaczyłyśmy mamę idącą z naprzeciwka! Skąd to nasze matczysko wiedziało, że tu na nią czekamy?

Nazajutrz, 40 kilometrów od posiołka, przekupiwszy kogo trzeba, mama załatwiła sanie do Bieriezniaka, gdzie czekała nas przeprawa barką przez dopływ rzeki Dwiny, bo chciałyśmy dotrzeć do Kotłasu. Siedzieli już na niej ci, którzy przybyli tu przed nami, mama zdążyła wsadzić Zochę i Hankę, a my i bagaż wciąż tkwiłyśmy na brzegu, gdy barka nagle ruszyła.

– Jezus Maria! – krzyczą ludzie, krzyczy mama, krzyczę ja. Kapitan zorientował się w sytuacji i zawrócił barkę. Miałyśmy niezłego stracha, nie był to jednak koniec naszych rzecznych przygód.

Przepłynęliśmy kilkadziesiąt metrów od brzegu, gdy lód zaczął ściskać barkę. Utknęliśmy. Kilka dni pod gołym niebem czekaliśmy na lodołamacz, który kapitan wezwał przez SOS. Co kto miał, to jadł, ale niewiele tego było. My miałyśmy suchary.
Książka Moniki Odrobińskiej ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.
Gdy dotarliśmy do Domu Ludowego w Kotłasie, w którym dostaliśmy zakwaterowanie, byliśmy jak żywe kościotrupy. Gdyby nie ten lodołamacz, umarlibyśmy z zimna i głodu. Po latach spotkałam kobietę, która opowiedziała mi tę samą historię – okazało się, że płynęłyśmy jedną barką.

Kto widział moją mamusię?

Jakimś cudem zorganizowano dalszy transport, ale wagon trzeba było wykupić. Skierowano nas do Buzułuku, gdzie stacjonowało dowództwo polskiego wojska. Stamtąd ruszyłyśmy w kierunku Taszkientu, Samarkandy i do rejonu Czirakczi. Leżące w Uzbekistanie, przy granicy z Afganistanem, Czirakczi znaczy „dno piekła”. Każdy z tego piekła chciał jak najszybciej się wydostać, niestety wielu zostało w nim na zawsze.

Na porządku dziennym były przypadki jak te, o którym usłyszałam niedawno podczas spotkania Związku Sybiraków. Jedna z kobiet wspominała chłopca, który umierając z głodu, lamentował: „Matko Boska, daj mi kawałek chleba”. Jakimś cudem znalazła się kromka, ale gdy ją dostał, nie miał już siły jej ugryźć, i tak umarł z tym chlebem w ręce.

Inny mężczyzna wspominał, jak na jego oczach wilki rozszarpały jego najmłodszą siostrę. Pełno było błąkających się dzieci, które pytały: „Kto widział moją mamusię?”, bez odpowiedzi. Nas jęzory tych sowieckich piekieł jeszcze parę razy polizały.

Nasza podróż z posiołka trwała już trzeci miesiąc. Jechałyśmy pociągiem, gdy nagle zatrzymał się on w stepie. Wszystkich wyrzucili z wagonów i zagonili do roboty przy zbiorach bawełny. Nazywali je tam „proklatoje biełoje zołoto” – przeklęte białe złoto, bo zbierać je trzeba było szybko i niezwykle delikatnie, by się nie ukłuć, a jak człowiek się ukłuł, musiał uważać, by nie poplamić zbiorów krwią. Ciężka robota.

Cenili mięso młodych kobiet. Kawałki ciała obcinali martwym i żywym. Piekli jak szaszłyki

To historia na pewno nie dla dzieci, ale też nie dla wszystkich dorosłych. Tylko dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach.

zobacz więcej
Tak więc zabrali do niej wszystkich, tylko nas nie – nie nadawałyśmy się. Pociąg odjechał, nadeszła noc, a z nią: zawodzenie, szczekanie, wycie. Dźwięku, jaki wydają z siebie szakale, nie da się z niczym porównać, pamięta się go do końca życia. Tuliłyśmy się do siebie, byłyśmy pewne, że to ostatnie nasze chwile przed tym, jak zostaniemy rozszarpane. Mama zaczęła krzyczeć i ni stąd, ni zowąd doczekała odpowiedzi:

 – Co tu robisz, żenszczina? – Głos należał do mężczyzny.
– Zwieźli nas tu, innych do roboty wzięli, a nas zostawili – mówi mama.
– Siadajcie – powiedział, pokazując na arbę, i zawiózł nas do siebie.


To był sekretarz uzbeckiego rajkomu Czirakczi, ważna figura, jego żona była nauczycielką, mieli dwoje dzieci. Zamieszkałyśmy u nich, dał mamie pracę w pralni, gdzie prała bieliznę rannych radzieckich żołnierzy. Ja ją prasowałam, a z mundurów wybijałam wszy, które szczególnie chętnie gnieździły się w szwach odzieży. Tak to się frontowi przysłużyłam.

Niestety po dwóch tygodniach Hania dostała wysokiej gorączki, majaczyła, krzyczała. Nasi gospodarze bali się, że to epidemia i że zagrozi ich dzieciom. Hania trafiła więc do szpitala, a ja z mamą i Zochą wylądowałyśmy w nędznej lepiance, szopie pastuchów, w której za całe umeblowanie służyła słoma na ziemi. Najważniejsze, że miałyśmy dach nad głową, a mama nadal pracowała.

Polski orzełek

Jednego dnia w stepie mama zauważyła mężczyznę w innym mundurze niż ten, które czyściła. Był na nim polski orzełek! Okazało się, że nieopodal szkolili się podchorążowie 6 Dywizjonu „Dzieci Lwowskich” – blisko 600 żołnierzy. Mama zapoznała się z czterema z nich: Władysławem Madejem z Lublina, panem Murzkiem oraz Alkiem i Frankiem. Dzielili się z nami jedzeniem, choć sami mało co mieli. Stracili rodziny i teraz nas traktowali jak swoich bliskich. Byłam nimi urzeczona.
Polskie dzieci - wygnańcy w ZSRR w czasie II wojny światowej. Fot. NAC
Kiedy Hania wróciła ze szpitala, wyglądała jak kościotrup, ledwo trzymała się na nóżkach przypominających patyczki. Jakby tego było mało, mama zachorowała na tyfus plamisty. Alek i Franek zawieźli ją do szpitala. Kilka dni później zaprowadzili nas do niej i kazali się z nią pożegnać – miałyśmy iść do sierocińca.

Stanęłam w drzwiach sali, pod oknem leżała mama. Miała ogoloną głowę i była nieprzytomna. Wracając przez step, cicho płakałam – nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś mamę zobaczę – wyglądała na umierającą. Pożegnałyśmy się z naszymi żołnierzami i w nocy zabrano nas do sierocińca.

Pociągiem dojechałyśmy do Krasnowodska – Hanię doniosłam tam na rękach, tak była słabiutka. Byłyśmy już pod opieką wychowawców. Z wagonów przesiadłyśmy się na okręt – cały zarzygany. To był jeden z pierwszych transportów do perskiego portu w Pahlevi – naszego raju.

– Monika Odrobińska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy



Publikacja za zgodą wydawcy. Tytuł i śródtytuły od redakcji. Zdjęcie główne oraz w galerii ze zbiorów rodzinnych bohaterki reportażu Marii Gorodziejko.
Zdjęcie główne: Siostry Gordziejko po opuszczeniu ZSRR z armią Andersa. Fot. zbiory Marii Gorodziejko
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.