Relacja Igora Zalewskiego , który przeszedł zakażenie koronawirusem COVID-19:
Był koniec sierpnia. W domu byłem sam, bo rodzina akurat na Mazurach. Obudziłem się i poczułem się niezdrów. Miałem wysoką gorączkę (38,5-39 stopni), bolały mnie mięśnie i czułem się osłabiony. Uznałem, że jestem pierwszą, gapowatą ofiarą tegorocznej grypy.
Minęło jednak kilka dni, a gorączka nie opadała. Przy grypie przesilenie następuje zazwyczaj dosyć szybko, a tu nic… Co noc pociłem się straszliwie, zmieniałem piżamy, a gorączka nie spadała. Nie miałem sił na normalne funkcjonowanie, ledwo chodziłem. Zacząłem podejrzewać, że to może jednak nie grypa, tylko coś gorszego. Pomyślałem o COVID-19.
Kupiłem test komercyjny, tzw. drive thru. Robi się go w samochodzie, obok ratusza na warszawskim Ursynowie. Trzeba więc tam podjechać, ale ja nie byłem w stanie zawlec się do samochodu. Każdego dnia obiecywałem sobie, że jutro pojadę się zbadać, ale gdy rano się budziłem, okazywało się, że wcale nie jest lepiej i nie dam rady.
Gorączka z każdym dniem coraz bardziej mnie osłabiała. Raz chciałem się wykąpać. Udało mi się nawet wziąć prysznic, ale nie miałem siły się wytrzeć. Zrobiłem kilka rozpaczliwych kroków i mokry po prostu rzuciłem się na łóżko. Nie wyobrażałem sobie, że będąc dorosłym mężczyzną, mogę być tak słaby.
Szczęście w nieszczęściu, mieszkam na Woli, tuż obok szpitala zakaźnego w Warszawie. Zadzwoniłem tam, mówiąc, że podejrzewam zakażenie wirusem COVID-19. Zaproszono mnie do namiotów ustawionych przy wejściu do szpitala. Akurat miałem moment nieco lepszej formy, bo gorączka chwilowo spadła, więc udało się tam dojść. Zrobiono mi test. Wynik, który sprawdza się przez internet – czekałem na niego półtora dnia – okazał się pozytywny.