I na koniec jeszcze zaległość. Teatr Współczesny wrócił do nas spektaklem sprzed roku. „Wstyd” Marka Modzelewskiego, będącego z zawodu lekarzem, nie dramaturgiem, na małej scenie w baraku, ogląda się z przeogromną przyjemnością.
Polskie obrachunki – zabawnie, celnie
Tak, tu mamy także czwórkę postaci, rodziców pary młodych, którzy ostatecznie się nie pobrali. Wątek wesela, właściwie weselnego zaplecza, jest w Polsce bez mała archetypiczny. Napisałem że dialogi z „Kwartetu” są typowo angielskie. Bałbym się twierdzić, że potworne, rodzinno-środowiskowe obrachunki ze „Wstydu” są typowo polskie, to inna sfera, inny poziom przeżywania życia. Ale bez wątpienia Modzelewskiemu udało się podpatrzeć coś wstydliwego i naprawdę ważnego.
Mamy niby modny ostatnio temat: zderzenie dwóch różnych klas społecznych. Zamożne lemingi kontra prości ludzie na dorobku. I tu właściwie powiedziałby ktoś, że dostajemy sporo stereotypów. Ale przestrzegałbym przed odczytywaniem tego tekstu jako klasowego czy środowiskowego meczu. To tak naprawdę opowieść o czymś innym.
Nie narzucam nikomu swojego odczucia, ale dla mnie to traktacik z jednej stronie o niedostępności szczęśliwego życia, o jarzmie małżeństwa, z drugiej – o może nie tyle potrzebie, co oczywistości kompromisu. Człowiek nie mogąc być naprawdę szczęśliwym, godzi się z rozmaitymi protezami. I nie wiem nawet, czy to dobrze czy źle. Zwłaszcza, że autor niektórych sytuacji, motywów, okoliczności każe nam się tylko domyślać.
A przy tym to było naprawdę zabawne, co publika wynagrodziła aktorom świetną atmosferą, a na koniec owacjami. Wojciech Malajkat przyrządził to cacko w sposób jedyny możliwy: nie przesłaniając nadmierną ekspansywnością świetnych aktorskich interakcji. Które zapewne wymyślał wraz z aktorami.
Nieco zblazowany Andrzejek Jacka Braciaka (aktor dostał za niego nagrodę Aleksandra Zelwerowicza od miesięcznika „Teatr”), jego wiecznie czujna żona Gosia (Iza Kuna), dziwnie kruchy w swoich wybuchach gniewu i podrygach pijaństwa Tadeusz (Mariusz Jakus) oraz pełna pretensji do świata, zawzięta Zosia (Agnieszka Suchora). Są okrutni w odsłanianiu słabostek swoich bohaterów, a przecież przy całym ich komizmie napełniają nas w finale bardziej smutkiem niż satysfakcją, jakby nam przypominali: z kogo się śmiejecie? Nawet jeśli sam poprowadziłbym nieco inaczej ich losy i okazał nieco więcej współczucia, byłem zaskoczony finałem. Chwilami porażony tempem dziania się. I pełen zaciekawienia tym, co zobaczyliśmy, a jeszcze bardziej tym, co się zdarzy po zakończeniu akcji.