Cywilizacja

Od milionera do zera. Czyli: czego nie życzymy Idze Świątek

Żyją przez lata pod kloszem. To się nagle urywa, kiedy kończy się kariera. „Życie po życiu” sportowców. Tygodnikowi TVP opowiadają swoje historie m.in. Jacek Wszoła, Wojciech Fortuna i Czesław Lang.

Według dziennika „The Independent” ponad połowa gwiazd sportu bankrutuje krótko po zakończeniu kariery. Katastrofy finansowe dopadają choćby amerykańskich futbolistów, koszykarzy NBA, piłkarzy Premier League czy hokeistów NHL.

Zważywszy, że średni kontrakt w NBA przekracza 5 mln USD, w NFL około 2 mln USD; w Premier League 1,5 mln funtów rocznie, a w hokejowej lidze NHL 2,4 mln USD, trudno w to uwierzyć i trudno to zrozumieć.

Każdy przypadek ma swoje przyczyny, jednak wszystkie prowadzą do wspólnego mianownika, jakim jest koniec kariery sportowej. Czy trauma z tym związana jest większa niż góra kasy, która pozwala na spokojne życie?

Chyba, że spokojne życie to jest to, czego stanowczo nie wytrzymują „znani i lubiani”, a przynajmniej połowa z nich. Nie nadają się na szeregowych obywateli, bo wcześniej utracili coś więcej niż pieniądze. Pieniądze stracą zaraz potem.
Koszykarz Denis Rodman zarobił w czasie swojej kariery 50 mln USD, a dziś tonie w długach. Zdjęcie z roku 2018. Fot. Steve Granitz/WireImage
Bynajmniej nie ubolewam nad losem zbankrutowanych milionerów. Jednak statystyka upadłości na górnych półkach finansowych sportu daje do myślenia. Niekoniecznie o fortunach, bardziej o osobistych smugach cienia.

Przestawianie zwrotnicy

Przestawianie zwrotnicy ze sportowca na cywila nigdy nie było łatwe. Zawsze robi to wrażenie na psychice. Rożne bywają okoliczności takich decyzji, a nowy początek jest czymś w rodzaju przymusowej próby życia po życiu…

Kariera sportowa to taka sama kariera zawodowa jak każda, a zarazem inna niż inne. Podobieństwa są oczywiste. Żeby robić karierę w jakimś fachu, trzeba się tego fachu nauczyć. W tym celu cywil wybiera się do szkół zawodowych albo na studia.

Przyszły sportowiec podejmuje tzw. „proces szkoleniowy”. Przeważnie w wieku lat kilkunastu, rzadziej w wieku lat kilku, bo to zależy od rodzaju dyscypliny. Kandydat na pływaka czy gimnastyka zaczyna zaraz potem jak wyrzuci smoczek.

Nauki pobierane są latami. Polegają na opanowaniu teorii oraz praktyki. Etapy kształcenia przebiegają podobnie. Najpierw wprowadzenie ogólne. Później elementarz branżowy. Najpóźniej wąska specjalizacja.

Klasówki, egzaminy, ćwiczenia ucznia czy studenta są odpowiednikiem sprawdzianów wyczynowych w kategoriach dzieci, młodzików, juniorów, itp. Jednak tutaj zaczynają się różnice. Kariera sportowa i cywilna podlegają innym prawom.

Dobry wynik na egzaminie nie przesądza o przyszłości zawodowej np. studenta medycyny. Dobry wynik na stadionie może o niej zadecydować na lata. Uczynić juniora gwiazdorem i celebrytą w ciągu godzin, minut a nawet sekund.

Tak było z Ewą Swobodą, młodziutką sprinterką z Żor, kiedy pobiła halowy rekord świata juniorek w biegu na 60 m. W ciągu siedmiu sekund z ułamkiem wyrosła na idolkę całego pokolenia, rozpętała szał popularności i uwielbienia.

Podobnie jest z Igą Świątek i jej zwycięstwem w Roland Garros. Zdobyła sławę niespodziewanie i brawurowo. A także spore pieniądze: sam sukces we French Open to nagrody w wysokości ponad 7 mln złotych, a już wcześniej na kortach zarobiła ponad 4 mln złotych. Zdana matura kiedyś się przyda. Lecz póki co w zawodzie, który uprawia, osiągnęła poziom mistrzowski.

Będąc nastolatką jest już fachowcem klasy światowej. Wybitnie zdolny lekarz, architekt czy inżynier mogą to osiągnąć po trzydziestce. Dojrzałość profesjonalna w sporcie przychodzi szybciej, co niekoniecznie jest bonusem.

W tym fachu nie ma miejsca na półśrodki. Kto nie jest gotów grać na sto procent, ten niczego nie osiągnie. Kto potrafi dać z siebie wszystko, ten może osiągnąć wiele albo nic. Nikt nie ma gwarancji sukcesu, a ryzyko kosztuje.

Przede wszystkim stracone lata. Podczas kiedy rówieśnicy robią kariery zawodowe, sportowiec goni marzenia o sławie i pieniądzach i nie dogania. A jak dogania, to także nie uniknie wyjścia do drugiej połowy meczu i nowej gry o nowe życie.
Bokser Mike Tyson szybko roztrwonił fortunę wartą 400 mln USD. Miesięcznie wydawał około 400 tysięcy dolarów. Zdjęcie z roku 2019. Fot. David Rosenblum/Icon Sportswire via Getty Image
Dawni zawodnicy często powtarzają, że tym obecnym jest łatwiej. Mają pieniądze, choćby na okres przejściowy, których oni nie mieli.. Tej oceny nie potwierdza liczba zbankrutowanych milionerów i to już w okresie przejściowym.

Rozpylacze fortun

Mike Tyson roztrwonił fortunę wartą 400 mln USD. Kupował przyjaciołom samochody, grał w kasynach, procesował się z żonami słono opłacając adwokatów. Miesięcznie wydawał około 400 tysięcy dolarów.

W podobny sposób rozpylił swój majątek Evander Holyfield. Także włóczył się po sądach, karmiąc prawników i ostro grywał w kasynach. Kupił sobie rezydencję, która miała 109 pokoi i basen o wymiarach olimpijskich.

W kasynach, u jubilerów i na drogie samochody przepuścił 200 mln USD koszykarz NBA Allen Iverson. Golfista John Daly stracił 60 mln dolarów przez hazard, alkohol oraz rozrywki towarzyszące.

Denis Rodman (NBA) zarobił 50 mln USD i tonie w długach. Scottie Pippen kupił odrzutowiec, który nie latał. Odlotowe pomysły kosztowały go 120 mln. Shawn Kemp wydawał, bo chciał a potem, bo musiał. Razem 92 mln, m.in. na alimenty dla 6 partnerek.

Boris Becker, Riddick Bowe to kolejni sławni i zbankrutowani. Lista jest długa, a będzie dłuższa, gdyż proces ciągle postępuje. Stracone fortuny mają różne wymiary. Lecz nie to jest najciekawsze. Ciekawsza jest mechanika bankructwa gwiazdorów.

Hazard, alkohol, narkotyki, kobiety, rozrzutność to z grubsza pakiet podstawowy przekształceń sportowych milionerów w zubożałych frajerów. Ale to tylko wystrój zewnętrzny. Problem tkwi głębiej.

Co trzeba mieć w głowie, żeby kupić rezydencję, która ma 109 pokoi i basen o standardzie olimpijskim? Niekoniecznie wyłącznie wióry. Raczej potworne kompleksy, których nie uleczyła wybitna kariera sportowa.

Holyfield to zrobił. Nie wystarczyły mistrzowskie pasy, rozpoznawalność na całym świecie. Potrzebował jaskrawego, a właściwie jarmarcznego dowodu, że stał się kimś: członkiem elity, gościem z lepszego towarzystwa. Tak odpędzał swoje demony.

Podobnie było z Tysonem, z wieloma innymi. Kompleksy wyniesione z biedy, ze złej dzielnicy często napędzają sportowe kariery. Nie wszystkim udają się ucieczki do przodu. Bo kiedy gasną światła sceny, demony wracają.

Wtedy pojawia się pragnienie, by jeszcze trochę pożyć światowym życiem, które właśnie się skończyło. Są pieniądze, więc nic nie stoi na przeszkodzie. Oczywiście z wyjątkiem pieniędzy, których ubywa aż w końcu zabraknie.

Taki jest mniej więcej przepis na udane bankructwo sportowych milionerów. O nich się mówi i pisze, bo mają nazwiska i mieli pieniądze. Jednak nie zawsze tak było. Duże nazwisko wcale nie wskazywało na duże pieniądze.

Duże nazwisko, małe pieniądze

Sportowi milionerzy to znak naszych czasów. Na przykład w PRL porządne pieniądze zarabiali głównie piłkarze. Reszta kombinowała na różne sposoby. Najłatwiejszym i najbardziej opłacalnym był przemyt. Cały polski himalaizm stał na przemycie.

Mistrzowie jak pajacyki na sznurkach. Sfałszowany sport

Cosa Nostra, Camorra i ‘Ndrangheta przejmują włoski futbol na wszystkich szczeblach.

zobacz więcej
Janusz Sidło czy Władek Komar mieli do tego wybitną smykałę. Z tym, że ten drugi lubił żyć szeroko i wystawnie, toteż specjalnie się nie dorobił. Jednak zasadniczo kto nie miał żyłki do kontrabandy, ten wychodził ze sportu goły i wesoły.

W tamtym okresie istniały dwa źródła dochodów. Lewy etat w jakiejś branży oraz tzw. kadrowe. Etat polegał na byciu sportowcem oraz pobieraniu pensji z tytułu np. bycia sztygarem. Toteż wielu było górników, którzy nigdy nie widzieli kopalni.

„Kadrowe” wypłacały związki sportowe członkom kadry narodowej z klasą mistrzowską. Oba źródła finansowania były cienkie. Pozwalały uprawiać sport, lecz na czarną godzinę nie dawało się z tego odłożyć.

Nawet najwybitniejsi zawodnicy tamtych czasów mieli ostro pod górę i to już na podejściu do lądowania za sportową metą. Im bliżej końca kariery, tym trudniej jest utrzymać wysoką formę a co za tym idzie dawny status finansowy.

Jacek Wszoła, mistrz olimpijski i rekordzista świata w skoku wzwyż:

– Pojechałem do Szwecji jako trener i zawodnik w jednym. Zacząłem się rozglądać za jakimś zajęciem na przyszłość. Sportu ciągle nie odpuszczałem. Zbliżały się igrzyska w Seulu (1988). Chciałem na nich skończyć karierę. W Szwecji trafiłem do innego świata. Była zima, mieszkałem 90 km od Koła Podbiegunowego. Półtora metra śniegu, 40 stopni poniżej zera. Jak się przygotować do hali? To była pierwsza myśl. Ale miałem obowiązki, grupę skoczków, zaczęło mnie to wciągać. Ten pobyt otworzył mi głowę. Zrozumiałem, że niekoniecznie muszę żyć jak dotychczas. Zasuwać jak fizol po pięć, sześć godzin dziennie. Mogę inaczej, choć wówczas nie wiedziałem, że będę musiał inaczej tak szybko.

Nie wystartowałem w Korei, zabrakło centymetrów do minimum. Już nie miałem frajdy ze sportu. Ale musiałem jakoś zarabiać na życie. Ja nie potrafię na pół gwizdka. Bo jak coś robię, to na sto procent. A jak coś robisz sto na sto, to nie możesz w to wątpić, więc nie wątpiłem. Otworzyłem sklep sportowy. Uruchomiłem produkcję sprzętu i odzieży. Kurtki sportowe, torby, takie rzeczy. Zapylałem jak mrówka. Nie miałem poczucia degradacji. Emocjonalne wątpliwości ogarnęły mnie dopiero wtedy, gdy założyłem kantor. Myślałem dobrze, na walutach się znam, ale żeby od razu kantor? Na końcu była duża sieć klubów fitness.

Dziś jestem kimś w rodzaju byłego celebryty. Zachęcam ludzi do aktywności fizycznej. Mówię im, jak mają się do tego zabrać. Bo jak ja czuję potrzebę ruchu, to wiem, co mam robić. Nie wszyscy wiedzą, że są formy zorganizowane, że można indywidualnie. Podpowiadam im różne sposoby. Mam poczucie, że z tego mojego mówienia wynika coś sensownego.
Jacek Wszoła, złoty medalista Igrzysk Olimpijskich w Montrealu w skoku wzwyż w roku 1976. Zdjęcie z roku 2017. Fot. PAP/Jakub Kamiński
Cały ten cyrk z zatrudnianiem sportowców na lewych etatach wynikał z prostej przyczyny: sport zawodowy istniał w bardzo ograniczonym wymiarze. Większość dyscyplin, i w socjalizmie i w kapitalizmie, miała status amatorski.

Formalnie definiowany jako non profit, czyli żadnej kasy ze sportu. Ten przykry przepis starano się jakoś łagodzić. W USA np. przez sport akademicki. „Fury siana” ruszyły dopiero pod koniec ubiegłego wieku po zmianie regulacji olimpijskich.

Nim to się stało, uwcześni weterani aren lądowali nierzadko na śmietniku historii. Koniec kariery brzmiał jak wyrok skazujący na ubóstwo i społeczny margines. Zdarzały się przypadki samobójstw, a sławy sportu zamieniały się w ludzkie wraki.

System nikogo nie zabezpieczał. Wielu chłopakom z Podhala, którym udało się wybić, nie udawało się skończyć kariery zgrabnym telemarkiem. Padali pokotem na wybiegu. Do sportu szli jako dzieciaki, nie mieli zawodu, nie mieli wykształcenia.

Widok dawnego mistrza, który żebrał na flaszkę lub piwo, nie był rzadkością w Zakopanym. Nie potrafili się osiedlić w nowej rzeczywistości. Sport im stworzył iluzję sławy i znaczenia i złamał życie. W najlepszym razie – mocno skomplikował.

Wojciech Fortuna, mistrz olimpijski w skokach narciarskich:

– Za PRL-u zdobywaliśmy medale za odznaczenia państwowe. Dudków z tego nie było. Skończyłem ze sportem i nie miałem nic. Nawet paru złotych na obiad. To była czarna dziura. Dopóki skakałem nic mnie nie obchodziło. Byłem prowadzony za rączkę. Jak tylko skończyłem, zaraz przyszło zwolnienie z roboty. Wywalili mnie pod pretekstem ograniczenia etatów. Byłem zatrudniony jako pomocnik magazyniera. Etat był lewy, ale tysiąc pięćset złotych prawdziwe. Paru kumpli tak samo potraktowali. Pierwsze, cośmy wymyślili, to iść do knajpy, żeby się opić.

Siedzimy, pijemy… Ja oglądam ten papierek i oglądam... I nagle widzę to, czego tam nie napisali. Olimpijski mistrz Fortuna won na bruk! Ryknąłem śmiechem, a Daniel Gąsienica pyta: „Z czego ty się Wojtuś cieszysz? Ja to pójdę do ojca do stolarni, a ty? Z czego ty Wojtuś będziesz żyć?

Nie miałem fachu. Nie miałem rozumu. Do zawodówki chodziłem i nie chodziłem. Niczego mnie tam nie nauczyli. A jak nauczyli, to zapomniałem. Pomyślałem: może taksówka? Dobrze kombinowałem. Tyle, że nie przewidziałem, że tyle to potrwa. Pół roku nie dopuszczali mnie do egzaminu na taksówkarza. Do mamy latałem na obiadki. Gadałem z ludźmi, co mieli kasę. Doradzili, żebym poszedł na cinkciarstwo. No to poszedłem i zacząłem żyć jak człowiek. To była wtedy łatwa robota. Wystarczyło znać po jednym zdaniu po niemiecku czy angielsku. Kupiłem fiata, byłem taksówkarzem i cinkciarzem. No i zostałem milionerem.

W tamtych czasach nielegalny handel walutą był przestępstwem. Wsadzili mnie do więzienia. Raz siedziałem pół roku. Raz dziesięć dni. Jedni mnie zamykali, drudzy wypuszczali. Pierwsza żona podała mnie do sądu o alimenty. Wyciągnęła ode mnie trzy miliony. I znów zostałem gołodupcem. Wtedy pomyślałem o Stanach. Górale od zawsze ciągnęli na saksy do USA. Uzbierałem na bilet i poleciałem.
Skoczek narciarski Wojciech Fortuna, mistrz olimpijski z Sapporo z roku 1972 podczas spotkania w Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie w 2015 roku. Fot. PAP/Marcin Obara
Za pierwszym pobytem pracowałem jako malarz u kolegi. Jak pojechałem po raz drugi, już widziałem co i jak. Założyłem własną firmę. Ona się nazywała – „Fortuna painting and decorating”. Mocno się odbiłem. Kupiłem nawet dom w Ameryce za 350 000 dolarów. Ameryka stała się moją drugą ojczyzną. Wróciłem z kapitałem. Ożeniłem się ponownie. Mieszkamy teraz pod Suwałkami. Jestem zadowolony, bo w końcu dałem radę. Nikt mi niczego nie dał. Sam musiałem sobie radzić. Akurat tego uczy sport. Jak umiesz liczyć, to licz na siebie…

Realna smuga cienia

Sportowi weterani PRL tłumaczą swoje problemy brakiem pieniędzy. Jednak czy są pieniądze, czy ich nie ma, można skończyć dobrze albo źle. I nie ma na to szczepionki. Szok rozstania ze sportem przebiega bardziej lub mniej dramatycznie, lecz następuje prawie zawsze.

W badaniach z 2005 roku wykazano, że 71 sportowców wyczynowych (61 mężczyzn i 10 kobiet) rozważało, próbowało albo popełniło samobójstwa. Badano populację z lat 1960-2000, potem nastąpił ciąg dalszy niestety.

W 2009 roku Robert Enke (32 l), niemiecki bramkarz, popełnił samobójstwo rzucając się pod pociąg. W 2011 Dave Duerson, dwukrotny zdobywca Super Bowl, strzelił sobie w pierś we własnym domu.

Polski żużlowiec Robert Dados miał 27 lat, gdy po dwóch nieudanych próbach samobójczych, spróbował skutecznie po raz trzeci. Jego największym sukcesem sportowym było żużlowe mistrzostwo świata juniorów.

Inny żużlowiec, Rafał Kurmański miał tylko 22 lata, gdy się powiesił. Łukasz Romanek też był żużlowcem i zrobił to samo. Był tylko o rok starszy od Rafała. Obaj nie wytrzymywali presji sportu.

Z kolei kłopoty życiowe pchnęły do samobójstwa piłkarzy Adama Ledwonia (40 l) oraz Sławomira Rutkę (34 l). We wszystkich wymienionych tutaj przypadkach jako przyczyny tragedii diagnozowano ciężkie depresje.

Często (zbyt często) przyczyną problemów przystosowawczych są nałogi, zresztą wynoszone z okresu aktywności sportowej. George Best i alkoholizm to klasyka gatunku. Ale żaden wyjątek w futbolu ani w ogóle.

Matti Nykaenen, do dzisiaj uważany z najlepszego skoczka narciarskiego w historii, zajmuje równie wysoką pozycję w rankingu alkoholików. Nieco niżej są Janne Ahonen i Primoż Peterka. W kategorii junior– ciężka brylował swego czasu Mateusz Rutkowski.

Ahonen niejednokrotnie startował po pijaku. Któregoś razu wyrżnął w glebę aż huknęło. Szwadron sędziów ruszył, żeby go pozbierać. Jednak skoczek się ożywił i nie pozwolił do siebie podejść, gdyż zionęło od niego po szczyty gór i nie były to perfumy.

Bez pieniędzy rodzin nie byłoby Igi, Agnieszki czy Janowicza

Nie wszystkie zdolne i biedne dzieciaki mają tyle szczęścia, ile dziewczynki Williamsów i Keninów.

zobacz więcej
Kto nabawił się nałogów podczas kariery, łatwo się ich nie pozbędzie, gdy ona się skończy. Tym trudniej z tym idzie, im więcej człowiek zarobił. Za to aż za dobrze idzie wydawanie pieniędzy, co prowadzi do destrukcji.

Nykaenen żebrał o drobne na wódkę, gdy zamkną swój sklepik ze sportem wyczynowym. Rzecz jasna pił i rozrabiał już w czasie kariery. Jednak sport trzymał go w ryzach, a hamulce włączały się automatycznie.

Sportowcy nie mają wyłączności na depresje czy nałogi. Jednak podziwiani w akcji sprawiają wrażenie tytanów. Lecz to wrażenie ma swoją cenę. Kogo nie zabiła presja sportu, tego może zniszczyć jej nagły brak.

Głód wysiłku i adrenaliny. Szare żyćko zamiast kolorowej bajki. Spadek popularności, która wkurza, kiedy jest, lecz dołuje, kiedy znika. Brak zadań do wykonania, celów do osiągniecia a często i sensu życia. To wszytko się nakłada i bilansuje.

Suma takich doświadczeń zgromadzonych za metą działa przygnębiająco, co jest delikatnie powiedziane. To realna smuga cienia, przez którą każdy przechodzi jak umie. Przeważnie na żywioł, metodą improwizacji, na zasadzie, że jakoś to będzie.

Wszyscy wiedzą, że sport się kończy, lecz mało kto poważnie rozważa, co robić dalej. Studia wyższe niezbyt często się przydają, a jeśli już, to raczej nie w zawodzie wyuczonym, ale w sporcie lub okolicach.

Irena Szewińska ukończyła ekonomię, lecz po sporcie pracowała w sporcie, m.in. jako działaczka MKOl. Tomek Majewski ukończył politologię, lecz po sporcie działa w sporcie jako wiceprezes PZLA. Takich przykładów jest mnóstwo.

Inne talenty

Są oczywiście sportowcy, którzy odnoszą sukcesy w oparciu o inne talenty jak choćby Zbigniew Boniek, Czesław Lang, Marek Koźmiński, którzy nie tylko przeszli cało przez swoje smugi cienia, ale z pomysłami na nowe rozdanie.

Czasem druga kariera przyćmiewa pierwszą. Przypadek Langa jest charakterystyczny. Kiedy dzisiaj mówisz „Lang”, myślisz – Tour de Pologne. Niewielu młodych pamięta, że był wicemistrzem olimpijskim, pierwszym Polakiem w zawodowym peletonie.

Biografia Langa, oglądana z każdej strony, wygląda krzepiąco. Ktoś może powiedzieć, że ten gość to dziecko szczęścia. Nic z tych rzeczy. Bywało różnie, ale on przy tym był. Nie puszczał kierownicy. Jego rowerek rzadko chodził się na luzie.

Czesław Lang, wicemistrz olimpijski w kolarstwie oraz dwukrotny medalista szosowych mistrzostw świata:

– Najtrudniejsza jest sama decyzja o odejściu. Poświęciłeś całą młodość, mnóstwo energii, żeby się doskonalić. I jesteś w tym dobry. Ludzie cię lubią, poklepują po plecach. Jesteś na swoim miejscu. Lecz w końcu musisz to miejsce opuścić. Zdecydować, że to koniec. Najpierw długo się z tym nosisz a potem ciach i po sprawie.

Ja byłem ciągle na aktualnym kontrakcie jako kolarz zawodowy, kiedy postanowiłem się wycofać. Nadarzała się okazja objęcia polsko-włoskiej grupy. Wszedłem na ten most, bo wydawał mi się bezpieczny. Pod mostem płynęła ta sama rzeka. To samo środowisko, ta sama dyscyplina, trochę inna praca, ale taka na której się znam.
Dyrektor Tour de Pologne Czesław Lang w czasie 76. edycji wyścigu w roku 2019. Fot. PAP/Łukasz Gągulski
To moje zejście z roweru nie było szokujące, choć doświadczałem tego samego, co wielu innych. Kibice przestali się mną interesować. Już nie byłem tak potrzebny jak kiedyś. Ani klubowi, ani reprezentacji, ani kolegom z dawnej drużyny. Ciągle przybywałem wśród ludzi, ale bardziej osamotniony. Zacząłem się rozglądać za jakimś stabilnym zajęciem.

To jest ten drugi, trudny moment po sporcie. Niebezpieczny zakręt, na którym można wylecieć z szosy. Jak tylko w krzaki, to dobrze. Gorzej, jeżeli w krzakach stoi drzewo. Powiedzmy, że chcesz zainwestować. Masz pieniądze, które w sporcie zarobiłeś. Będziesz zakładał firmę. Jednak nie masz pojęcia, jak się to robi. Nic nie wiesz o fakturach, urzędach skarbowych. System prawny to dla ciebie czarna magia. Ale masz przyjaciół, którzy to wiedzą. Byli twoimi fanami, wpadali do ciebie na kawki, zdobyli twoje zaufanie. Twoi przyjaciele mają swoich przyjaciół, którzy wiedzą to, czego nie wiedzą ci pierwsi. Wszyscy wiedzą, że masz pieniądze. Zaczynają ci doradzać: inwestuj w to lub w tamto. Włożysz milion, wyjmiesz dziesięć. Sprzedają ci dyrdymały, bo szybka kasa mit. Ty dajesz ciała, a oni cię przepraszają albo znikają za horyzontem. Wiem, o czym mówię, bo też dałem się wpuścić.

Moja intuicja uratowała mnie od bankructwa. Nieźle zarabiałem jako kolarz zawodowy, ale nie trzymałem gotówki w skarpecie ani na kontach. Inwestowałem w kupno ziemi. Gdyby nie to, utopiłbym więcej kasy. Paru chłopaków ze sportu tak popłynęło. W końcu znalazłem swoje miejsce na ziemi. Nie szukałem daleko. Zostałem w kolarstwie na własne życzenie i własne ryzyko. Transformacja Wyścigu Dookoła Polski, który padał w Tour de Pologne, który miał urosnąć, była udana. Ten projekt był dla mnie szkołą cierpliwości i rozwagi. Na początku byłem szczęśliwy, gdy wychodziłem na zero. Trochę mniej, gdy trzeba było dołożyć. Na szczęście szybko się uczyłem. Paru rzeczy musiałem się nauczyć. Przede wszystkim tego, że na sukces w biznesie, trzeba pracować dokładnie tak samo jak na dobry wynik w sporcie. Dokładać cegiełkę po cegiełce, iść krok za krokiem. Cudów nie ma tak jak w sporcie. I tak jak w sporcie potrzebny jest rozsądek i wytrwałość.


Popularność jak czysty spirytus

Kariera sportowa to swoista pułapka. Zaczynasz jako nastolatek albo dziecko, nie mając większego pojęcia ani o sporcie ani o życiu. Nasiąkasz sportem jak gąbka, a on cię kształtuje, bo jesteś młody i chłonny. Krok po kroku formuje twoją osobowość.

Najpierw zapada decyzja. Z gruntu nieświadoma, więc trudno ją nazwać decyzją. Racjonalne procesy myślowe słabo wychodzą dzieciakom. Zwykle dzieje się to przypadkowo, bo dziecko chce i kocha sport, a rodzice kochają dziecko.

Jednak poszły konie po betonie. Po dwóch trzech latach, paru młodzieńczych sukcesach, klamka zapada. Małolata cieszy oraz motywuje rywalizacja, rodziców także. Zanim sobie uświadomią, że mają sportowca, on już nim jest.

Brudne pieniądze, chciwe karzełki o lepkich rękach i rodzinne interesy korupcyjne. Sekrety olimpijskiej idei

Koszt jednego medalu zdobytego przez Polaka na igrzyskach w Rio de Janeiro to 36 milionów złotych.

zobacz więcej
W fazie wstępnej ten proces jest płynny i miękki. Dziecko ma fajną pasję, nabiera dyscypliny, uczy się samodzielności, staje się sprawniejsze i zdrowsze. Wszelkie zagrożenia wydają się odległe i wątpliwe.

A gdy się takie pojawiają, np. pod postacią kontuzji, braku postępów sportowych, zazwyczaj jest już za późno na odwrót. Bo szkoda straconych lat. Bo mamy nadzieję, że będzie lepiej. Bo tkwimy po uszy w środowisku. Dlatego wyjście ze sportu bywa niebezpieczne.

Dojrzałość zawodowa zazwyczaj wyprzedza dojrzałość życiową. Rzadko jest inaczej, ponieważ sportowiec nie żyje jak cywil. Żyje pod kloszem, w specjalnych warunkach, w przestrzeni realnej częściowo. To się nagle urywa, kiedy kończy się kariera.

Codzienność sportowca jest zorganizowana, podzielona na powtarzalne moduły, zaplanowane zadania, określona ścisłymi regułami. Rzeczywistość poza sportem bywa chaotyczna, zasady są względne a przyszłość mętna. Wielu to szokuje i przeraża.

No i jeszcze popularność. Kiedy uderza do główki jak szampan, nie ma sprawy. Kac szybko mija. Lecz gdy wali do łba jak czysty spirytus, jest dużo gorzej. Trudno się odkleić od własnego wizerunku i wylądować w pustce, której nie ma czym wypełnić.

Bywa tak, ale bywa też inaczej. Są dwie teorie, które tłumaczą ten stan rzeczy. Walczyć do końca i nigdy się nie poddawać, to pierwsza z nich. Sport silnych wzmacnia, a słabych łamie, to ta druga. Obie potwierdzają liczne doświadczenia.

– Marek Jóźwik

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Iga Świątek jako tryumfatorka juniorskiego turnieju Wimbledon 2018. Fot. Michael Steele/Getty Images
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.