Piotr Zaremba: Chodzę teraz na przedstawienia kilka razy w tygodniu. Chodzę w strachu, że uczestniczę w czymś nad wyraz kruchym, co lada dzień może się skończyć.
zobacz więcej
Matka – czarna modliszka
Spektakl Kowalskiego miał w zasadzie podobną konstrukcję. Tylko że zgodnie z temperamentem reżysera bardziej obfitował w rozmaite metafory odgrywane scenicznym ruchem. Gra córki z matką była w zasadzie cały czas grą ciał. Mieliśmy mnóstwo pantomimy, łącznie z pokazaniem stałej obecności drugiej córki właśnie przez artystkę mima.
Jakby dla kontrastu obie główne protagonistki były jednak bardziej miękkie – dotyczy to zwłaszcza znakomitej Aleksandry Justy jako matki-Charlotty, ale i Weroniki Nockowskiej jako córki-Ewy. W tej miękkości kryła się może nieco większa nadzieja na pojednanie.
Wiśniewski prowadzi swoich bohaterów bardziej statycznie. Jest kilka scen, metafor, na czele z sekwencją wchodzenia przez Charlottę na rodzinną kolację w czerwonej sukni. To nie zwykły strój, a monstrualny kostium z trenem, którego aktorka się pozbywa przed zajęciem miejsca przy stole. Są kapitalne pomysły, choćby pozostawanie na scenie przedmiotów z poszczególnych sytuacji, łącznie z potłuczonym szkłem. Aktorki poruszają się pośród nich jak w jakimś magazynie własnych fobii i żali.
Kluczową rozmowę Ewa prowadzi z matką, popychając na nią stół. A mimo wszystko w tej inscenizacji jest odrobinę bardziej realistycznie. Kontrastuje z tym jednak drapieżność postaci. Oczywiście zwłaszcza Danuty Stenki, Charlotty – od pierwszej sceny, kiedy pojawia się w czerni niczym na wpół realna postać jakiejś modliszki. Do ostatniej, kiedy bohaterka tkwi pod ścianą złamana, ale na ekranie widzimy ją samą, ni to odtwarzającą, ni zdzierającą z twarzy makijaż.
Pojawiły się wobec roli Stenki marudzenia. Że jest zbyt perfekcyjna. Że w tej perfekcji zbyt taka sama, co zawsze, więc „czego tu się nowego dowiedzieć?” Odpowiem tak: można dyskutować, czy Wiśniewski nie powinien się w paru miejscach zatrzymać. Czy nie uległ za bardzo pasji demaskowania matki – zgodnie z obecną modą. Ale w ramach jego w sumie spójnej koncepcji Stenka zmieściła się znakomicie.
Że to jej balansowanie w kierunku ekshibicjonizmu pachnie manierą z jej dawniejszych ról? Ależ każdy aktor pozostaje do pewnego stopnia skazany na powtarzanie siebie. Bo ogranicza go własna powierzchowność, barwa głosu, własny temperament i doświadczenia. W tym przypadku wszystkie sceniczne narzędzia aktorki posłużyły do opowiedzenia ludzkiej historii. Opowiedzenia gęstego, intensywnego, zgodnego z założeniami tego spektaklu. Stenka jest trochę w stylu kamp, bo taki jest ten spektakl. A jest taka jak już była, bo teatr się powtarza, jest na to wręcz skazany.