Przyleciały helikoptery. Strzelali z dołu, strzelali z góry. Normalna wojna
piątek,
11 grudnia 2020
„Idąc na dyżur do szpitala spodziewałam się, że znajdą się tam ludzie potrzebujący pomocy” – wspominała doktor Alina Winiarska ze Szpitala Miejskiego w Gdyni. Ale nie tego, że będą to „rozerwane klatki piersiowe, rozerwane jamy brzuszne”. Lekarze, którzy byli na dyżurach 17 grudnia 1970 roku, do domu wrócili po kilku dniach, niektórzy po tygodniu. W szpitalach trójmiejskich zwolniono do domu wszystkich chorych, których było można.
W sobotę, 12 grudnia 1970 roku w telewizji ogłoszono podwyżki cen żywności. W publicystyce historycznej pamięta się przeważnie, że chodziło o mięso i wędliny – w rzeczywistości, także o np. makaron i dżem, co tzw. operację cenową czyniło naprawdę dotkliwą, zwłaszcza że produkty podrożały przeciętnie o ponad 1/3. Regulowane centralnie płace od wielu lat stały w miejscu, a władze nie przewidziały podwyżek ani żadnych rekompensat. Tymczasem nadchodziły święta Bożego Narodzenia, czyli czas zwiększonych wydatków na żywność w każdej rodzinie.
Walki uliczne
14 grudnia, w poniedziałek robotnicy Stoczni Gdańskiej imienia Lenina nie podjmują pracy. Gromadzą się przed budynkiem dyrekcji zakładu, żądając cofnięcia podwyżek cen, a także wymiany kierownictwa PZPR. Dyrektor, oczywiście, nie może im tego obiecać i stoczniowcy idą pochodem do miasta. Docierają przed gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR, gdzie chcą rozmawiać z akurat nieobecnym I sekretarzem. Podpalają drukarnię komitetu i pochód rusza w kierunku wiaduktu Błędnik, gdzie dochodzi do starć z milicją.
15 grudnia, we wtorek I sekretarz KC PZPR zostaje poinformowany, że w Gdańsku zginęło dwóch milicjantów i wydaje zgodę na użycie broni przez siły porządkowe. Władysław Gomułka, odkąd jego stabilne przez lata rządy zostały zachwiane w marcu 1968 roku, obawia się kontrrewolucji. Zenon Kliszko, druga osoba w PRL i najbliższy współpracownik gotów jest zbombardować Stocznię Gdańską, aby ocalić ustrój. Tymczasem czysto polityczne przyczyny wydarzeń były tak samo prawdziwe, jak zastrzeleni milicjanci 14 grudnia.
15 grudnia milicja już strzela, a wojsko wchodzi do miasta. Tego dnia rzeczywiście rannych od postrzałów zostaje trzech milicjantów. Jedni historycy uważają, że z broni uprzednio zabranej milicji przez stoczniowców, inni nie wykluczają prowokacji. Stało się to rano, a w ciągu dnia zginęło 6 demonstrantów, a 300 zostało rannych. Spalono budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, co ma wymiar symboliczny. Ogień podłożono też w siedzibie Naczelnej Rady Związków Zawodowych, Naczelnej Organizacji Technicznej i spalono kasy na dworcu Gdańsk Główny. Dochodzi do rabunku żywności i alkoholu ze sklepów.
15 grudnia strajki wybuchają także w Gdyni, Elblągu, Słupsku i Szczecinie. W Stoczni Gdańskiej około godziny 15.00 proklamowano strajk okupacyjny i zawiązuje się Komitet Strajkowy. Władze wprowadzają godzinę milicyjną i odcinają Trójmiasto od reszty kraju, która – jak zwykle w takich wypadkach w PRL – dowiaduje się, co się dzieje na Wybrzeżu z Radia Wolna Europa i plotek.
16 grudnia wojsko obsadza kluczowe punkty w Gdańsku i Gdyni. W Gdyni aresztowano komitet strajkowy z tamtejszej stoczni po podpisaniu przezeń porozumień z władzami miasta. W Gdańsku wojsko otwiera ogień do stoczniowców, którzy pomimo przyjętej okupacyjnej formy strajku, próbują wyjść do miasta, gdzie trwają demonstracje pracowników innych zakładów.
Trzy dni w Gdańsku – od poniedziałku, 14 grudnia do środy, 16 grudnia – to dni coraz ostrzejszych walk ulicznych. Wojsko strzela tylko przed stocznią, gdzie ogień otworzył oddział na rozkaz dowódcy, ale milicja – w różnych punktach miasta i różnych sytuacjach. Według instrukcji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o użyciu broni decyduje sam funkcjonariusz. Dochodzi więc do wypadków strzelania z samochodu do zwykłych przechodniów i podczas legitymowania, gdy zatrzymany nie stawia oporu.
Na środek wkroczył człowiek w amerykańskiej, zielonej kurtce, otworzył wolno zamek błyskawiczny i wyjął transparent z napisem: „Ruch Młodej Polski”.
zobacz więcej
Demonstranci używają butelek zapalających – spłonął transporter opancerzony przed dworcem kolejowym – a wielu przed wyjściem z zakładów zabiera ze sobą jakiś twardy „argument”, który można się posłużyć w razie spotkania z milicją.
Walki uliczne, to najlepsze określenie tego, co działo się w Gdańsku, szczególnie 15 i 16 grudnia. Do wieczora, 16 grudnia, miasto zostało spacyfikowane. Było kilkuset zatrzymanych, wobec których milicja na komisariatach wykazała się niespotykanym bestialstwem. W środę, 16 grudnia każdy, kto się poruszał po ulicy, a nie był w mundurze mógł zostać pobity, zatrzymany i pobity, a nawet postrzelony. Świadkowie wydarzeń odnosili wrażenie, że dla władz wrogiem jest całe miasto.
Strajk okupacyjny Stoczni Gdańskiej zakończył się 17 grudnia rano, po ogłoszeniu przez megafony likwidacji zakładu. Stało się to na polecenie członka Biura Politycznego KC PZPR, Zenona Kliszki, który zarządził zamknięcie stoczni i ponowne zatrudnienie pracowników. Ta koncepcja, nie jedyna, rozwiązania sytuacji dotyczyła najprawdopodobniej także Stoczni Remontowej w Gdyni. Kiedy Zenon Kliszko wrócił do Warszawy, kierownictwo na miejscu przejął wicepremier, Stanisław Kociołek i 16 grudnia wieczorem wezwał w przemówieniu w lokalnej telewizji i radiu stoczniowców do powrotu do pracy.
Nie jeden Janek Wiśniewski
Kiedy 17 grudnia wcześnie rano ostatni stoczniowcy, którzy okupowali Stocznię Gdańską i najprawdopodobniej nie słyszeli przemówienia Kociołka, opuszczają swój zakład, na przystanek kolei miejskiej Gdynia – Stocznia przyjeżdżają robotnicy, którzy przemówienie słyszeli i posłuchali wicepremiera.
W odległości ponad kilometra od bramy Stoczni im. Komuny Paryskiej stoi już blokada wojskowa. Stoczniowcy zostają przywitani strzałem ostrzegawczym z armaty czołgowej, a następnie seriami z broni maszynowej. Gdyby nawet chcieli, nie mają się gdzie cofnąć. Z przyjeżdżających w krótkich odstępach czasu pociągów nadchodzą następni i napierają na tych, którzy przyjechali wcześniej. Blokada wojskowa oddziela także port i inne zakłady od stacji kolei miejskiej. Coraz większy tłum jest w pułapce. Strzały dochodzą też na wiadukt nad peronami i nasyp kolejowy, którym próbują uciekać ludzie.
To już nie jest reakcja na działania zrewoltowanego tłumu, jak w Gdańsku. To masakra, i to wyglądająca na precyzyjnie przygotowaną. Jeden wysoki rangą przedstawiciel władz polecił ludziom iść do pracy, a gdy poszli, ktoś inny (ten sam? ) kazał do nich strzelać. Zbrodnicza perfidia czy zbrodniczy bałagan w kierownictwie – tego nie wiadomo do dziś. Historycy skłaniają się do drugiej wersji, że nie było to tak jak w „Balladzie o Janku Wiśniewskim”: „Krwawy Kociołek, to kat Trójmiasta”. Sprzeczne polecenia na Wybrzeżu mogły być inspirowane z Warszawy, tam trwała już rozgrywka o stanowisko pierwszego sekretarza KC PZPR.
Ofiary śmiertelne Grudnia 70 szacuje się na 45 osób łącznie w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. Ale w samej Gdyni fatalnego „czarnego czwartku”, 17 grudnia strzały było słychać kilka godzin. Są ustalenia, które mówią o około 1700 rannych łącznie we wszystkich ogarniętych strajkami miastach Wybrzeża. Oficjalne dane, to 1165 rannych. Zatrzymano ponad 3000 osób.
Rany w plecach
Władze przed ogłoszeniem podwyżek postawiły co prawda siły milicji i wojska w stan pogotowia, ale nie przygotowały zaplecza medycznego. Normalnie funkcjonujące szpitale niczego się nie spodziewały. Szczególnie setek ran postrzałowych w jednym mieście jednego dnia, 25 lat po wojnie.
„Idąc na dyżur do szpitala spodziewałam się, że znajdą się tam ludzie potrzebujący pomocy. A okazało się, że to była normalna wojna. Ludzie postrzeleni. Rozerwane klatki piersiowe, rozerwane jamy brzuszne” – wspominała doktor Alina Winiarska ze Szpitala Miejskiego w Gdyni.
Lekarze, którzy byli na dyżurach 17 grudnia 1970 roku, do domu wrócili po kilku dniach, niektórzy po tygodniu. W szpitalach trójmiejskich zwolniono do domu wszystkich chorych, których było można.
Lekarze bali się kłaść milicjantów, rannych często od rykoszetów z broni swojej lub kolegów, wspólnie z demonstrantami. Jak wspominał doktor Maciej Okonek: „Nie mogliśmy położyć milicjanta na męskim oddziale, gdzie leżały dziesiątki rannych. Baliśmy się o jego życie. Tyle było nienawiści wśród poszkodowanych robotników, którzy przecież chcieli wrócić do pracy”.
Z uwagi na bezpieczeństwo robotników i przechodniów medycy starali się nie wpisywać prawdziwych personaliów w dokumentację i chronić ich na różne, inne sposoby przez zainteresowaniem Służby Bezpieczeństwa.
Transport rannych do szpitali utrudniały milicja i wojsko, zatrzymując karetki z rannymi i transporty krwi. Co gorsza, wojsko było zindoktrynowane do tego stopnia, że żołnierze byli przekonani, iż to odwetowcy niemieccy zrobili desant na Trójmiasto, chcąc przyłączyć Pomorze do Niemiec.
Pomoc lekarska potrzebna była też poszkodowanym na „przesłuchaniach” w piwnicy Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni. Ludzie byli tam rozbierani do naga, bestialsko bici, „strzyżono” im włosy razem ze skórą. Doktor Zygmunt Kasztelan opowiadał: „Jeden z kolegów przywiózł karetką syna jednej z pielęgniarek. Chłopak miał głęboki uraz mózgu i pękniętą nerkę. Był ofiarą tak zwanej ścieżki zdrowia”.
W styczniu 1971 roku na stanowisku pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę zastąpił Edward Gierek. Na jego pytanie: „Pomożecie?” skierowane na spotkaniu z pracownikami Stoczni Gdańskiej, sala miała zakrzyknąć: „Pomożemy!”. W rzeczywistości na nagraniu słychać słaby nieartykułowany pomruk. Gromkie: „No!” Gierka w odpowiedzi zamieniło niezdecydowaną reakcję w aprobatę w oczach telewidzów. Tak się zaczęła propaganda sukcesu, o której skuteczności świadczy to, że obecni na spotkaniu pamiętają, że odkrzyknęli: „Pomożemy!”, choć tak naprawdę nikt tego nie słyszał.
Wina bez kary
W 1995 roku sformułowano i skierowano do sądu akt oskarżenia o sprawstwo kierownicze zabójstw na Wybrzeżu wobec 12 decydentów i dowódców wojska i milicji. Trzy lata nie mogło dojść do rozpoczęcia procesu, bo oskarżeni się nie stawiali. W 1998 roku wreszcie odczytano akt oskarżenia w Sądzie Okręgowym w Gdańsku. Oskarżeni znów zaczęli chorować. Jeden z nich dostarczył zaświadczenie, że nie może podróżować samotnie, a nie mieszkał, jak prawie wszyscy inni, w Gdańsku. Inni mogli zeznawać jedynie w domu.