Ocknął się wśród trupów. Podziurawioną kulami marynarkę długo trzymał zawiniętą w gazetę
piątek,
11 grudnia 2020
Po chwili znów się zatacza, został trafiony kolejny raz. Nie może nabrać powietrza i oddychać swobodnie. Nie czuje bólu, dławi się krwią. Upada. Na piersiach ma małe dziury wlotowe po kulach, ale w plecach sporą wyrwę w ciele. Można by w nią włożyć dwie dziecięce pięści.
17 grudnia 1970 roku stoczniowiec Adam Gotner został trafiony sześcioma kulami z karabinu maszynowego i cudem wrócił do życia.
Jak na bohatera przystało, zacznijmy na encyklopedyczną modłę – urodził się 2 września 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim. Dorastał w Gliwicach, skąd w wieku 16 lat, po burzliwej kłótni z ojcem, uciekł jak najdalej. Dotarł do Gdyni, bo kiedyś czytał jak z wioski przeobraziła się w białe miasto, które pokochał. Podrobił świadectwo chrztu, żeby dostać pracę inspektora kontroli jakości w Stoczni Gdyńskiej im. Komuny Paryskiej. Dostał 300 złotych zaliczki na urządzenie się w hotelu robotniczym, lecz szybko przyszło powołanie do wojska ludowego w Częstochowie. Nie chciał jechać, ale musiał i poznał tam żonę Grażynę. Nad morze wrócili razem i zamieszkali w pokoju stoczniowej kwatery w Gdyni Orłowie. Ona podjęła naukę w studium ekonomicznym, on wrócił do stoczni i Technikum Budowy Okrętów dla Pracujących Conradium w Gdańsku Wrzeszczu. Żyli po Bożemu i swojemu, stroniąc od polityki: Adam nie brał udziału w strajkach i wiecach, jednak w Grudniu ‘70 w Trójmieście nie sposób było od tego uciec.
***
Jest rok 1970. 14 grudnia. Gotner po pracy jak zwykle jedzie do technikum, gdzie uczy się wieczorowo. Ciekawość bierze górę – z kolegą Zygmuntem chcą zobaczyć, co dzieje się w mieście, bo od rana strajkuje Stocznia Gdańska im. Lenina, tłum protestujących dotarł pod Komitet Wojewódzki PZPR i doszło do starć z milicją – ich też pałują na Błędniku, wiadukcie na torami kolejowymi, więc spacer niebawem uznają za zakończony. Zygmunt namawia Adama, żeby przenocował u niego, sytuacja jest niepewna, ale on chce wracać do Gdyni – idzie na dworzec kolejki miejskiej, gdzie demonstranci uciekają do tunelu przed szarżującą milicją. Zapamiętał oficera wojsk lotniczych, który próbuje zatrzymać tłum i woła: „Nie idźcie, bo was zagazują!” – nikt go nie słucha i zrezygnowany siada na ławce. W sklepach koło dworca milicjanci wybijają szyby, co też było dla niego szokiem. Do domu wraca po godzinie 22.
Następnego dnia Gotner długo rozmawia z kolegami o tym, co się stało: skoro w Gdańsku były zadymy, zapewne w Gdyni też będą. Mają rację – w stoczni rozpoczyna się strajk. Po południu znów jedzie do Wrzeszcza: z kolegą Zdzisławem najpierw zaglądają do szkoły, gdzie na drzwiach wisi kartka, że zajęcia odwołano; potem decydują się sprawdzić, skąd nad miastem łuna światła – okazuje się, że płonie Komitet Wojewódzki zwany Reichstagiem. Adam i Zdzisław wsiadają do kolejki na stacji Gdańsk Politechnika; wagon jest wypełniony stoczniowcami – wszyscy brudni z załzawionymi oczami. Wysiadają w Gdańsku Głównym, gdzie zatrzymuje ich uzbrojony kordon.
Ludzie boją się pałek i tarczy, nie chcą przejść przez ulicę, milicjanci prowokują do zwarcia. Przed szereg decyduje się wyjść kobieta, którą zaczynają pałować i zaczyna się bitwa. Gotner spostrzega tam żołnierza, który klęczy na ziemi, robi znak krzyża, kryje twarz w dłoniach i płacze. Podobno był dowódcą transportera wojskowego i przejechał człowieka. Zarzeka się, że nie chciał… „Wszyscy na niego patrzyli, nikt go nie atakował” – wspomina. Zrobiło mu się żal człowieka, bo sam służył w wojsku i wiedział, co to rozkaz. Pod hotelem Monopol widzi pałowanie kogoś do krwi. Pod dworcem – wieńce kwiatów spod których cieknie czerwona stróżka z ciała młodzieńca zmiażdżonego przez transporter.
Następnego dnia Adam z kolegami spotykają się w strajkującej Stoczni Gdynia. „Kąpałeś się dzisiaj?” – pyta ktoś. Nie zrozumiał, przecież ciepła woda na kwaterze w Orłowie była tylko raz w tygodniu i to jeszcze nie ten dzień. Pomyślał, że pewnie znowu śmierdzi gazem łzawiącym, lecz kompan z pracy – czysty i ogolony – wyjaśnił, że „jakby podczas manifestacji zostali postrzeleni, w szpitalu trzeba się jakoś prezentować”. Poczuł dreszcz i poszedł pod prysznic. Po południu, w drodze do domu, zagadywał napotkanych żołnierzy, którzy sami nie wiedzieli, czemu ich tutaj przysłano. Stoczniowcy dzielili się z nimi jedzeniem, co było wzruszające. Wieczorem Gotner słyszał czołgi na ulicach i telewizyjne przemówienie wicepremiera Stanisława Kociołka, który nawoływał stoczniowców do podjęcia pracy nazajutrz. On posłuchał apelu.
17 grudnia wstaje przed 5, by zdążyć do Stoczni na zmianę o 6. „Na wszelki wypadek” znów się kąpie i zakłada czystą bieliznę, żeby „w razie czego nie było wstydu”. Idzie po kolegę Zdzisława do Sopotu, ale poprzedniego wieczora on też słyszał warkot wozów wojskowych i do Stoczni iść nie zamierza. Powstrzymuje również Adama, lecz on wraca do kolejki SKM, gdzie umówił się z pozostałymi kolegami z pracy, którzy zaniepokojeni mają pretensje o spóźnienie. Jadą razem do Stoczni. Na dworcu Wzgórze Nowotki (dziś św. o. Maksymiliana Kolbego) słyszą komunikat, że praca zakładu została przerwana i wszyscy mają wracać do domów. W wagonie jest tłok, nikt się nie rusza. Pociąg jedzie dalej, kilkakrotnie zatrzymuje się poza przystankami, opóźniony dojeżdża do stacji Gdynia Stocznia, skąd widać portowe żurawie.
Kiepskie przygotowanie, fatalny moment, słaby rezonans wśród Polaków – oceniano protest, jaki od 3 do 10 października 1979 roku prowadzili działacze opozycji.
zobacz więcej
Adam ze Stanisławem wysiadają. Na peronie mnóstwo ludzi i mimo mrozu powietrze tak ciepłe, że aż ciężko oddychać. Obaj przeskakują przez barierki i wychodzą na ulicę, bo tam łatwiej iść niż w gęstym tłumie – oni nie chcą się bić, lecz zdążyć do pracy na czas. W tumulcie nie słyszą, że uliczne szczekaczki nawołują robotników do odwrotu – Gotner wciąż idzie w stronę stoczniowej bramy. Widzi, że drogę blokują oddziały milicji i wojska, wozy opancerzone i czołgi z karabinami na wieżyczkach. Nagle po przeciwnej stronie ulicy pada wystrzał. Huk! Stanisław woła: „Wiejmy stąd, bo nie będzie dobrze”. Adam odpowiada: „Zostajemy, ty się zawsze boisz”.
Tymczasem po ostrzegawczej salwie, rozlega się pierwsza seria z karabinu maszynowego. Gotner po służbie wojskowej odróżnia rodzaje pocisków i ich trajektorię, ale tym razem jest pewien, że to nie są ślepaki. Chce iść dalej, próbuje zrobić krok – ciało odmawia posłuszeństwa. Widzi, że obok padają ludzie. Próbuje podnieść leżącego człowieka, pochyla się nad nim – jest ranny w głowę, podkurcza nogi. Dotyka go prawą ręką, bo lewej już nie czuje. „Chciałem mu pomóc, pamiętam, jak w konwulsjach umierał, ale za chwilę sam musiałem walczyć o życie. Dostałem na wprost. To nie był rykoszet” – opowiadał, podważając kłamstwa PRL, że wojsko strzelało w górę.
Po chwili znów się zatacza, został trafiony kolejny raz. Nie może nabrać powietrza i oddychać swobodnie. Nie czuje bólu, dławi się krwią. Upada. „Inni też padali na bruk. Starałem się nie nadepnąć na leżących, nie zawsze mi się to udawało. To było straszne, myślałem tylko, żeby znowu nie upaść. W głowie kołatała myśl, że wtedy zostanę zadeptany. Świat zaczął wirować, ale szedłem do przodu – tam, gdzie mógłbym otrzymać pomoc. Brakowało mi tchu, jakby ktoś poduszką przykrył mi twarz. W końcu wykonuję rodzaj śmiertelnego tańca na kostce brukowej śliskiej od krwi. Ktoś mnie łapie. Tracę przytomność”.
Koledzy zanoszą Adama do wojskowej nyski, gdzie leży już wielu rannych. Jedzie pierwszym transportem do szpitala miejskiego w Gdyni. Zapamiętał, że jeden z wojskowych mówił do niego po niemiecku i nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Na miejscu okazuje się, że szpital jest okrążony przez żołnierzy. Jeden przystawia mu pistolet do skroni, jakby chciał go dobić, wtedy Gotner słyszy za plecami głos: „Zostawcie, ranni należą do nas”. To lekarze i pielęgniarki ratowali ludzi z rąk oprawców w mundurach. Po latach przeczytał, że trójmiejskie szpitale były przygotowane na ich przybycie – pewnie dostali informacje z SB.
Gotner ocknął się na izbie przyjęć wśród trupów. Wciąż odzyskuje i traci przytomność. Lekarz mówi, że ma przestrzeloną tętnicę i śmierć jest kwestią minut, ale on nie umiera. Na piersiach ma co prawda małe dziury wlotowe po kulach, ale w plecach sporą wyrwę w ciele. Dostał sześć kul w klatkę piersiową i ramię, stracił kilka litrów krwi. Ponowna diagnoza mówi, że krwawi uszkodzona żyła podobojczykowa i potrzebna jest operacja. Śmiertelnie ranny trafia na salę.
Ma szczęście: chirurgiem jest doktor Marian Golarz-Teleszyński, który znał się na ranach postrzałowych, bo służył jako lekarz wojskowy; został więźniem Gułagu na Workucie, skąd wydostał się z żołnierzami generała Władysława Andresa; w 1944 roku składał przysięgę w Armii Krajowej; po wojnie, by zmylić komunistyczną bezpiekę, przeniósł się nad morze, gdzie zmienił nazwisko, wrócił na studia i przez 20 lat pracował jako ordynator oddziału ortopedyczno-urazowego szpitala miejskiego w Gdyni. 17 grudnia zajmował się Gotnerem.
Drugi lekarz to doktor Roman Okoniewski, który w 1972 roku został ojcem chrzestnym Roberta Gotnera, syna Adama, przez którego był traktowany jak drugi ojciec i mentor: młody chłopak jeździł do szpitala w Gdyni i łatał koła wózków ortopedycznych, bo – wspomina – po oddziale jeździł szrot. Po latach uczył się w Wojskowej Akademii Medycznej i został lekarzem medycyny ratunkowej; dzisiaj jest wojewódzkim koordynatorem ratownictwa medycznego w gdańskim Urzędzie Wojewódzkim – jakby spłacał dług za ratowanie ojca. Dr Okoniewski zaś przystąpił do Komitetu Budowy Pomników Ofiar Grudnia ‘70 na początku lat 80.
***
Grażyna Gotner 17 grudnia od rana czuła, że Adamowi stało się coś złego. Chciała zwolnić się z pracy, nie pozwolono jej, więc po prostu poszła do domu i dzwoniła po kolei do szpitali, by odszukać męża. Udało się jej dopiero po południu. „Pobiegłam jak szalona. Było tuż przed 17, o której zaczynała się godzina milicyjna. Zobaczyłam Adam leżącego zakrwawionego na łóżku i żółtego jak cytryna” – opowiadała po latach, co czyniła niechętnie, bo dla młodej kobiety było to szokujące doświadczenie i skaleczyło ją na zawsze. Zwykle odmawiała rozmów dziennikarzom, dla mnie zrobiła wyjątek.
Gotner z operacji nie pamięta wiele. W żartobliwym stylu wspominał, że widział wtedy jedynie aniołki. Na serio przyznawał, że nie chciał stamtąd wracać. „Byłem bardzo szczęśliwy z tego, gdzie trafiłem. Po tamtej stronie było mi lepiej, kiedy wracałem czegoś się bałem. Dzięki Bogu żyję” – przyznaje, bo stał się cud i przeżył. Cztery dni po operacji leżał nieprzytomny, ale wciąż trzymał się życia, ku zdumieniu lekarzy, którzy nie dawali mu większych szans. Żonę wysyłali po trumnę do Kartuz albo Kościerzyny, bo w Gdyni już się skończyły.
Po operacji pozostał nerwowy, krzyczał z byle powodu, każdy obcy wydawał się mundurowym, którego od razu chciał bić. Lekarze wciąż nie mieli dla niego dobrych rokowań. „Wzięłam pismo od doktora Okoniewskiego, że jeśli mąż nie wyjdzie w najbliższym czasie ze szpitala, to zwariuje. Wyszedł po dwóch miesiącach. Akurat dostaliśmy maleńkie mieszkanie z odzysku, gdzie pierwsze tygodnie spędziliśmy na posłaniach z gazet i ubrań, bo nie mieliśmy nic. Pomagali nam koledzy ze Stoczni. Adam powoli odzyskiwał siły, wrócił do nauki i pracy” – opowiada żona. Pomagała mężowi zapinać koszulę, bo jego lewa ręka miała ograniczony zasięg. Syn Robert zapamiętał codzienny widok taty w podkoszulku i widoczne blizny: w dziury na plecach mógł włożyć dwie dziecięce pięści; z czasem zabliźniły się i stały mniej widoczne.
Na środek wkroczył człowiek w amerykańskiej, zielonej kurtce, otworzył wolno zamek błyskawiczny i wyjął transparent z napisem: „Ruch Młodej Polski”.
zobacz więcej
Mimo to Gotner był silny fizycznie, wykonywał w domu remonty, dźwigał paczki przy przeprowadzkach. W sierpniu 1980 roku brał udział w strajku. Syn woził mu wtedy jedzenie do Stoczni i pytał, czy tata nie może wrócić do domu. Odpowiadał, że musi tam być, aby ludzie znowu nie wyszli na ulice – trauma po Grudniu ’70 była silna. Działał dalej – współtworzył „Solidarność” w Stoczni, został wybrany do prezydium związku.
Dopiął też swego i wraz z innymi związkowcami z Komitetu Budowy Pomnika Ofiar Grudnia ‘70 doprowadził do powstania obelisku upamiętniającego ofiary – rzeźba profesora Stanisława Gierady ma kształt daty 1970, siódemka symbolizuje upadającego robotnika, którego pierwowzorem był Adam Gotner. Pomnik odsłonięto 17 grudnia 1980 roku. Obok postawiono tablicę z 18 nazwiskami poległych, Gotner znał rodziny wszystkich. Mógł być 19. oficjalną ofiarą.
Był bohaterem kilku tekstów w „Tygodniku Solidarność” i pomagał Małgorzacie Niezabitowskiej w zbieraniu materiałów o Grudniu '70 do artykułu, który ukazał się w ostatnim numerze przed stanem wojennym. Po 13 grudnia działał w podziemiu: pomagał rodzinom ofiar i internowanym. Gotnerowie akurat przeprowadzili się na drugą stronę miasta – do ich starego domu przychodzili milicjanci, którzy szukali Stanisława (wedle dokumentów nazywał się Stanisław Adam, choć używał drugiego imienia). Sąsiedzi mówili, że takiego nie znają, co uratowało go przed internowaniem. Ukrywał się wtedy w różnych miejscach. U kogo? „Proszę wybaczyć” – mówi żona. Zaocznie stracił pracę i dostał wilczy bilet z zakazem zbliżania się do Stoczni na odległość 500 metrów. „Znowu podupadał na zdrowiu i załamał psychicznie. Zamknął się w sobie, tragedią było patrzeć”. Mieli już dwoje dzieci, jako przesiedleńcy bez rodziny nad morzem, trudno było się utrzymać, gdy zarabiała tylko Grażyna jako technik ekonomista.
Żona czekała kilka miesięcy aż władza pomoże Adamowi, albo stanie się kolejny cud – tymczasem sytuacja trwała w bezruchu. Postanowiła więc pójść na rozmowę do „wojskowego komisarza miasta”, wokół „jacyś tacy w czarnych mundurach z giwerami, jakbym była jakimś przestępcą”. Na spotkanie przyszło jeszcze czterech oficerów. Powiedziała im, co myśli: mąż dostał Brązowy i Srebrny Krzyż Zasługi (Złotego już nie dali, bo wstąpił do „Solidarności”), komu się w takim razie przyznaje ordery – chuliganom czy patriotom? Czemu nikt mu nie pomaga? Oficerowie zaprosili Gotnera na spotkanie. Żona pomyślała, że jak pójdzie to nie wyjdzie żywy, jednak opowiedziała mężowi o propozycji. On zrobił się granatowy na twarzy, nic nie powiedział, ale poszedł na rozmowę. I dostał pracę: zamiatał liście na ówczesnym stadionie Bałtyku Gdynia.