Ostatnie wieści o nim: podobno jest kelnerem w Londynie. Zaskoczenie, bo jeszcze niedawno był taksówkarzem w Warszawie. Wiadomości od różnych osób, od kolegów spotykanych przypadkowo na ulicy albo w dawnym bloku, podczas odwiedzin u rodziców.
Podobno jest uwielbiany przez kobiety, jeszcze taka opinia. Na pewno wciąż może się podobać, był przystojnym chłopakiem. A teraz? Nie widziałem go od bardzo dawna. Mieszkaliśmy w jednym bloku, bywaliśmy u siebie, kolega, tak po prostu mógłbym o nim powiedzieć. Żadna przyjaźń czy nawet większa zażyłość. Winda, schody, parking, mieszkanie jego rodziców, moich. Pamiętam, że kiedyś władował się do mnie, bo mieliśmy odtwarzacz VHS firmy Otake, żeby obejrzeć teledyski The Cure.
Przyszedł w towarzystwie blondynki, młodszej od nas, która zresztą chodziła do mojego liceum. Piękna panna, okaz warszawianki z dobrego i zamożnego domu, wyszczekana blondynka o pięknym uśmiechu i wydatnym biuście. Adorował ją. Polegało to na tym, że krytykował zespół, który ona kochała, droczył się zawzięcie, że on w tej muzyce już nic nie widzi, Robert Smith się skończył, a ona gwałtownie oponowała, trzepotała rzęsami i wyginała się na fotelu.
W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy chodziliśmy jeszcze do podstawówki, on na Żelazną, ja na Grzybowską, bardzo interesowaliśmy się muzyką. Nowa fala, czarne i białe pasy. Miał wtedy fryzurę na poppersa, opadająca na oczy grzywa zawijana za uszami, żeby cokolwiek widzieć, do tego rozjaśnione włosy. Chciał wyglądać jak Grzegorz Ciechowski. Rodzice sprawili mu długi, biały płaszcz. Paradował w nim po dzielnicy, chodził do klubu jazzowego Akwarium, do sklepu płytowego, który znajdował się tam na parterze i jeszcze do Domów Centrum, do sklepu Tonpressu i nieodległej redakcji szmatławego dziennika, do którego dodatkiem był „Non Stop”, jedyne muzyczne pismo w Polsce wydawane na tandetnym, gazetowym papierze. Tam można było się zaopatrzyć w nowe i archiwalne numery. Fotografie kapel i artystów były bardzo niewyraźne, ale i tak każdy z nas miał całą kolekcję.