Mieli „Tasak” i chcieli muzeum II RP już w 1981 roku. Związek umiarkowanych radykałów
piątek,
12 lutego 2021
Nasze funkcjonowanie dobrze pokazuje przykład 11 listopada: jakoś w południe składałem jako przedstawiciel związku kwiaty podczas uroczystości oficjalnych, a wieczorem drugi raz podczas uroczystości opozycyjnych. Potem mogliśmy się obejrzeć w telewizji, w filmie „Zatrute ziarno”.
Gdy czterdzieści lat temu w kilkanaście osób siedzieliśmy w salce przy ulicy Batorego w Krakowie, zastanawialiśmy się, czy powiedzie się trzecia już próba założenia organizacji o podobnej nazwie i celach działania. I się powiodła, ale na krótko. Związek Młodzieży Demokratycznej, założony 13 lutego 1981 roku, funkcjonował tylko do grudnia tegoż roku. W stanie wojennym został zawieszony i potem rozwiązany.
Pierwszy ZMD istniał od 1945 do 1948 r. i zlikwidowano go, wcielając do podporządkowanego komunistom Związku Młodzieży Polskiej. Drugi, o nieco innej nazwie – Związek Młodych Demokratów – powstał na krótko w 1956 r. Jego namiastką stały się koła młodych SD, zlikwidowane na osobiste polecenie Władysława Gomułki w 1965 r. Trzeci związek – ten nasz – faktycznie funkcjonował dziesięć miesięcy, a ostatecznie rozwiązano go na początku 1983 r. za „działalność antysocjalistyczną”.
Wybić się na samodzielność
Żeby zrozumieć, po co jacyś młodzi ludzie chcieli zakładać organizację młodzieżową Stronnictwa Demokratycznego, ugrupowania lekceważąco zwanego „Stronnictwem Drżących”, wpisanego w system PRL, pozostającego pod kontrolą rządzącej PZPR i mającego bardzo niewielkie możliwości działania, trzeba się przyjrzeć samemu SD.
Ja trafiłem do stronnictwa pod koniec lat 70. zeszłego wieku, jako student Uniwersytetu Warszawskiego. W uniwersyteckim SD panowała niezwykła, jak na tamte czasy atmosfera swobody. I trudno się dziwić, skoro byli w nim tacy ludzie, jak Lech Falandysz – późniejszy sekretarz stanu w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, Piotr Winczorek – później znany i szanowany konstytucjonalista, czy Janusz Korwin-Mikke – dziś poseł Konfederacji, który wówczas na zebraniach sprzedawał powielaczowe broszurki swej Officyny Liberałów.
Oczywiście, nie całe SD było takie. Generalnie rzecz biorąc, dzieliło się na dwie, bardzo się od siebie różniące części: rzemieślniczą i inteligencką. Dla pierwszej stronnictwo było rzecznikiem i opiekunem, dla drugiej – azylem, a także ucieczką przed PZPR. Znane są opowieści o ludziach, których usilnie namawiano do przystąpienia do partii, a oni wstępowali do SD i zyskiwali spokój. Często tworzyła się tradycja rodzinna – ojciec był, to i syn też.
Mój ojciec był w pierwszym ZMD, a przez kilka lat również w SD…
Była to instytucja skrajnie dziwaczna, jak niemal wszystko za PRL. Byli w niej karierowicze, którzy wiedzieli, że nie mają szans na coś więcej niż stanowisko członka Rady Państwa, wicewojewody czy zastępcy naczelnika dzielnicy – ale to im wystarczało. Byli opozycjoniści, którzy wiedzieli, że nic nie mogą zrobić, ale przynajmniej mieli gdzie legalnie się spotkać i porozmawiać. I tacy, którzy chcieli mieć święty spokój, a stronnictwo im go dawało.
Ale zdecydowana większość miała oczywiste marzenie odegrania znacznie większej roli, niż przypisana przez ustrój PRL. Stąd propozycje programowe, które pojawiły się po sierpniu 1980 r., jak utworzenie Trybunału Stanu, Trybunału Konstytucyjnego i rzecznika praw obywatelskich czy przywrócenia święta 3 maja. Stąd też dążenie do stworzenia własnej organizacji młodzieżowej.
Reformatorzy kontra „beton”
Apele o odrodzenie ZMD przyjmowały organizacje stronnictwa w różnych miastach, głównie zaś w środowiskach akademickich – istniało bowiem kilkanaście uczelnianych komitetów SD, w Warszawie na uniwersytecie i politechnice.
Przez cały okres Karnawału w związku trwała otwarta wojna na wielu frontach.
zobacz więcej
Niewiele jednak dałoby się zdziałać, gdyby nie wsparcie działaczy stronnictwa w wieku już nie młodzieżowym. W Centralnym Komitecie był to przede wszystkim uznawany za przywódcę reformatorów członek prezydium prof. Jan Janowski, a także szef wydziału ideologii Romuald Holly. Prof. Janowski, rektor AGH, był też przewodniczącym Krakowskiego Komitetu SD – i to on pomógł zorganizować nasze spotkanie, zapewnił też noclegi w akademiku.
I tak spotkało się kilkanaście osób, z których większość wcześniej w ogóle się nie znała. Najliczniejsza, co zrozumiałe, była grupa z Krakowa, a pozostali pochodzili z miast rozsianych po całej Polsce. Nie bardzo wiedzieliśmy, co właściwie zrobić. Bo owszem, uchwalić utworzenie nowej organizacji można było bez problemu, ale jak ją w warunkach PRL rozwinąć i zbudować? Były dobre przykłady – „Solidarność” i NZS – ale paradoksalnie, choć ZMD miał jako „młodzieżówka” SD zostać bezpiecznie wpisany w system PRL, to musiał w pierwszej kolejności zyskać wsparcie władz stronnictwa.
Nie byliśmy rewolucjonistami, nie należeliśmy do opozycji. Jednak było jasne, że stanowimy radykalne skrzydło SD i będziemy pchać stronnictwo w kierunku usamodzielnienia, a to – co by nie pisać w deklaracjach i uchwałach – podważało podstawy istniejącego ustroju. W stronnictwie trwała narastająca walka między „betonem” i „reformatorami”. „Beton” stanowili ci, którzy byli przekonani, że w Polsce nie ma szans na zmiany, że „wielki brat”, czyli Związek Radziecki do nich nie dopuści. Że trzeba raczej usilnie pracować nad zachowaniem tego, co jest, nad utrzymaniem wąskiej sfery prywatnego rzemiosła, handlu i usług oraz minimum własnej niezależności. „Reformatorzy” uważali, że trzeba władzy wyszarpać co się da, bo akurat pojawiła się taka okazja. Sądzili, że nawet jeśli dziś ustroju obalić się nie da, to przynajmniej trzeba go zdemokratyzować do granic możliwości. A przede wszystkim uniezależnić SD od „towarzyszy” i wzmocnić, budując organizację młodzieżową.
Z zebrania w siedzibie Krakowskiego Komitetu SD na ul. Batorego 14 wyszliśmy mając w ręku deklarację ideową – uznającą „konstytucyjne zasady systemu PRL”, ale postulującą demokratyzację. Staliśmy się Tymczasową Krajową Radą ZMD. Jej szefem został asystent w Zakładzie Ochrony Przyrody PAN w Krakowie Piotr Wallo, ja zaś znalazłem się w prezydium.
W poszukiwaniu sojuszników
Z początku trzeba było zyskać wsparcie całego stronnictwa, a nie tylko jednej jego frakcji. To poszło w miarę łatwo, bo większość działaczy patrzyła z dużą sympatią na nasze poczynania, a wielu należało do któregoś z poprzednich związków lub przynajmniej do kół młodych. Na przełomowym XII Kongresie SD otrzymaliśmy właściwie wszystko, czego chcieliśmy – patronat i obietnice finansowania. Piotr Wallo okazał się wielkim odkryciem kongresu, bo cokolwiek powiedział, budziło gromkie brawa – nie zauważono nawet, że pomylił kartki i część swego przemówienia wygłosił dwukrotnie…
Sam kongres był wydarzeniem ważnym, ale niestety „beton” wyciął się z „reformatorami” i w efekcie nowe władze były dość nijakie, a Edward Kowalczyk jako nowo wybrany przewodniczący okazał się co najmniej dramatyczną pomyłką.
Odtąd to stronnictwo troszczyło się o funkcjonowanie ZMD. Otrzymaliśmy lokal w siedzibie Krakowskiego Komitetu SD i pieniądze na etaty. Naszym opiekunem dalej był Romuald Holly, wypróbowany sojusznik. Mogliśmy się więc zająć budowaniem organizacji.
W końcu maja odbył się pierwszy (i zarazem ostatni) zjazd związku. Obradowaliśmy w pięknej sali krakowskiego ratusza, tam, gdzie zazwyczaj zbierała się rada miejska Krakowa. Debata była bardzo burzliwa i delegaci prześcigali się w wygłaszaniu radykalnych pomysłów; nastroje usiłowali studzić przedstawiciele władz stronnictwa. Ostatecznie udało się przyjąć deklarację ideową, określającą związek jako „niemarksistowską organizację polityczną młodzieży”, uznającą zasady systemu PRL i współpracującą z SD – ale też żądającą „demokratyzacji życia politycznego i społecznego” i zaprzestania „represjonowania za przekonania”. Wśród postulatów znalazło się „równouprawnienie wszystkich sektorów gospodarki” (a więc i prywatnego), „nauczanie prawdziwej historii” i „pełen dostęp do wydawnictw” – w tym zagranicznych.
Zapisałam się pierwszego dnia– wspomina Agnieszka Romaszewska.
zobacz więcej
Działanie w warunkach nieustannych wstrząsów 1981 r. było oczywiście bardzo utrudnione. Wspierali nas lokalni działacze SD, choć rzecz jasna nie wszyscy. Ale byli też sojusznicy zewnętrzni – na przykład Związek Młodzieży Wiejskiej. Choć ZMW nie było „młodzieżówką” ZSL (szefem organizacji był członek PZPR Waldemar Świrgoń), to jednak traktowało ZMD z wielką sympatią i nawet pomagało w tworzeniu kół związku w małych miejscowościach. Istniała też współpraca z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów (ja sam byłem członkiem NZS) – nawet, jeśli niektórzy czołowi działacze NZS patrzyli na ZMD dość nieufnie.
Próbowaliśmy tworzyć własną prasę. Jako student dziennikarstwa, wybrany po zjeździe rzecznikiem ZMD, przyczyniłem się do wydania dwóch numerów „Młodej Demokracji”, wkładki do „Tygodnika Demokratycznego”. Dokładnie taki sam tytuł miało pismo wydawane przez pierwszy, powojenny związek. Ale do powstania własnego periodyku z prawdziwego zdarzenia nie doszło, trzeba więc było stosować ćwierćśrodki. I tak np. na Uniwersytecie Warszawskim postanowiliśmy wydawać powielaczową gazetkę „Tassak” (o nazwie nawiązującej do sowieckiej agencji prasowej TASS); ostatecznie, po ostrzeżeniach starszych kolegów i burzliwych naradach, pojawiło się kilka numerów satyrycznego „Tasaka” z jednym „s”…
Były też konkretne inicjatywy. W Warszawie związek proponował na przykład stworzenie Muzeum II Rzeczpospolitej w dawnym dworku Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. Podobnych pomysłów w skali kraju było sporo. Piotr Wallo szacował, że do końca listopada 1981 r. w ZMD znalazło się 14 tys. osób. Nasze funkcjonowanie dobrze pokazuje przykład 11 listopada: jakoś w południe składałem jako przedstawiciel związku kwiaty podczas uroczystości oficjalnych, a wieczorem drugi raz podczas uroczystości opozycyjnych. Potem mogliśmy się obejrzeć w telewizji, w filmie „Zatrute ziarno”.
Zawieszenie i rozwiązanie
Ostatnie zebranie prezydium Krajowej Rady ZMD odbyło się w sobotę 12 grudnia 1981 r. Zastanawialiśmy się nad podziałem obiecanych pieniędzy na działalność – był plan kupienia dużego fiata kombi. Gdy po północy dotarłem pociągiem do Warszawy, w drodze do autobusu nocnego zorientowałem się, że coś się dzieje niedobrego. Co takiego – okazało się dopiero rano. Stan wojenny!
Dość wcześnie dotarłem do Centralnego Komitetu SD. Jedyne połączenie z krajem było dzięki tzw. telefonom WCz, dwum w całym budynku Centralnego Komitetu (łączność międzymiastową telefonów rządowych też wyłączono). Tak udało się nawiązać kontakt z Krakowem i uzgodnić instrukcję działania w stanie wojennym – która i tak niewiele dała, bo 17 grudnia organ rejestrujący, czyli prezydent Krakowa, zawiesił związek.
Kolejne miesiące trwały starania o „odwieszenie” ZMD. Trzeba jednak pamiętać, że samo stronnictwo znalazło się wówczas na zakręcie. Grupa posłów głosowała przeciw lub wstrzymała się od głosu nad zatwierdzeniem dekretów w sprawie stanu wojennego. Edward Kowalczyk skierował sprawę do sądu partyjnego, który ostatecznie wszystkich uniewinnił. Prezydium CK SD zawiesiło też kilka najbardziej radykalnych organizacji wojewódzkich. Część lokalnych działaczy zaangażowało się w prace podziemnej „Solidarności”. Byli też internowani, także spośród członków ZMD.
Kierownictwo związku uważało, że to stronnictwo powinno bronić swej organizacji młodzieżowej. Zarazem wiadomo było, że „towarzysze” mogą coś od ZMD chcieć w zamian za „odwieszenie”. I chodziło o to, by nie zgodzić się na coś, co mogło długofalowo położyć się cieniem na związku. Można też sądzić, że Edward Kowalczyk i inni ówcześni przywódcy SD obawiali się swych młodszych kolegów. Wicepremier Kowalczyk, jak mówiono, otrzymał esdowską legitymację przypadkiem. Potrzebny był kandydat na ministra łączności (taki resort w poprzednich latach dostawało SD), to został znaleziony człowiek, który coś o łączności wiedział – i legitymację otrzymał.