Dla większości osób w pewnym wieku, które – jak autor tego artykułu – wychowywały się w PRL, w latach 70. i 80., amerykańskie dziennikarstwo kojarzyło się z hollywoodzkimi produkcjami w stylu „Wszystkich ludzi prezydenta”. Etyczni i „dobrzy” dziennikarze, bez względu na konsekwencje, tropili tam prawdę, stawiając czoła możnym tego świata. Legenda nagród Pulitzera, mit niemal całkowitej wolności wypowiedzi gwarantowanej przez Pierwszą Poprawkę do Konstytucji, twarde przepytywanie polityków w czasie konferencji prasowych na żywo – dzięki temu wszystkiemu amerykańskie media jawiły się niby wzorzec z Sèvres czwartej władzy.
Czciciele nowej ortodoksji
Dzisiaj wyglądają zupełnie inaczej. Istnienie kilku nadających 24 godziny na dobę telewizyjnych stacji informacyjnych, a przede wszystkim mediów społecznościowych, ze szczególnie popularnym w „dziennikarskiej bańce” Twitterem, diametralnie zmieniło krajobraz medialny. Media stały się działającymi na pełnych obrotach „maszynami do wyrażania oburzenia”, „tożsamościowymi” przekaźnikami, gdzie różnego rodzaju narracje są ważniejsze od faktów. A ponieważ większość tzw. mediów głównego nurtu jest zdominowana przez redaktorów i reporterów o poglądach lewicowych (zwanych w Ameryce liberałami), więc przeważają narracje wybitnie lewicowe.
O ile jednak lewicowy przechył dziennikarzy nie jest niczym nowym (jest tak od co najmniej połowy lat 60. XX wieku), o tyle teraz mamy do czynienia z o wiele gorszą tendencją: próbą eliminowania z mediów głównego nurtu wszystkich głosów, które nie odpowiadają nowej ortodoksji tzw. woke culture („kultury przebudzenia”), szczególnie popularnej wśród amerykańskiej elity biznesowo-uniwersytecko-medialnej.
Zgdnie z tą teorią Ameryka została ufundowana przez białych na krzywdzie niewolników i Indian, przez całą swoją historię nie była żadnym symbolem wolności, lecz wyzysku, opierając swe panowanie na „systemowym rasizmie” oraz prześladowaniu wszelakich mniejszości. Częścią ortodoksji – będącej zwykłą popłuczyną marksizmu – jest też nie podlegająca krytyce wiara w kryzys klimatyczny, w konieczność przyjmowania imigrantów niemal bez ograniczeń czy niechęć do dostępu do broni palnej (co gwarantuje Druga Poprawka do Konstytucji). Do stycznia tego roku niemal obowiązkowym elementem było jeszcze głośne wyrażanie niechęci do Donalda Trumpa, którego – według luminarzy woke culture – nie można traktować jako reprezentatywnego prezydenta, gdyż doszedł do władzy „z pomocą Rosji” oraz zwolenników wyższości białej rasy. A skoro Trump jest zły, to Joe Biden – człowiek, który pobił go w walce o Biały Dom – musi być dobry.
Każdy, kto ma odmienne poglądy, może zostać – jak to się modnie mówi – unieważniony (od tzw. cancel culture, czyli „kultury unieważniania”).
Radosne wywalanie
Ale, ale... Nie wystarczy trzymać się tej nowej, bardziej rygorystycznej wersji politycznej poprawności. Całe tabuny specjalistów od wzbudzania „medialnego oburzenia” przetrząsają sieć w poszukiwaniu wypowiedzi z przeszłości, które nie zgadzają się z… dzisiejszą ortodoksją.
Absurd? Ktoś mógłby powiedzieć: przecież zmieniają się konteksty, ludzie się zmieniają, czasami mówią rzeczy, których później żałują… Być może, ale nie w medialny świecie Ameryki AD 2021. Oto przykład z ostatniego miesiąca.