Roześmiałem się. Jak to możliwe, żeby w Warszawie byli agenci białoruskiego KGB?... Mniej mi było do śmiechu, gdy potem polski konsul w Grodnie powiedział poważnym głosem, że takie słowa trzeba brać poważnie.
Prezesem „łukaszenkowskiego” ZPB został zasłużony działacz polskiej organizacji, Józef Łucznik, którego poznałem jeszcze pod koniec istnienia ZSRR. Spytałem go: Dlaczego? – Musiałem. Nie miałem wyjścia – odpowiedział. Krążyły potem różne pogłoski, jak KGB zmusiło go do przyjęcia tej niewdzięcznej funkcji.
W 2009 r. odbywał się kolejny „antyzjazd”, tym razem w Grodnie. Wpadłem na pomysł, by wybrać się swoim samochodem. Przez granicę przejechałem bez problemu i zamieszkałem u znajomych, na odległych przedmieściach miasta. Kiedyś była tam wieś; autobus do centrum jeździł rzadko, a do trolejbusu było daleko.
W sobotę rano postanowiłem więc wyruszyć swoim autem. Ze dwieście metrów dalej stał posterunek milicji, ale jechałem bez niepokoju – wszystkie dokumenty miałem przecież w porządku. Zatrzymali mnie. Milicjant kazał chuchnąć sobie w twarz i oznajmił, że jestem pijany. W sobotę rano?... Ale co było robić? Milicjant usiadł za kierownicą mojego wozu i ruszyliśmy. Po drodze słyszałem, jak mówi do telefonu, że „zatrzymał osobę z listy”. Jestem więc na jakiejś liście.
Tak trafiłem do obwodowego szpitala psychiatrycznego, bo tu właśnie badano kierowców „pod wpływem”. Na szczęście zdążyłem zadzwonić do dziennikarza i działacza ZPB Andrzeja Pisalnika i niedługo potem zjawiła się polska konsul.
Lekarz kazał dmuchać przez słomkę do próbówki z jakimś płynem. Zabarwił się na inny kolor – dobrze czy źle? W końcu zabrała mnie pielęgniarka. Idziemy korytarzem, w lewo, w prawo, schodami w dół, znów korytarzami, potem w górę – do jakiegoś zamkniętego na cztery spusty pomieszczenia. Męcząc się, otworzyła kasę pancerną, a w środku był jedyny alkomat w całym obwodzie grodzieńskim. Włączyła go, a ja dmuchnąłem przez rurkę. Czekam z niepokojem. Czekam. Czekam… Wreszcie pojawia się: 0,000. Ufffff…
Wracamy do lekarza. Milicjant tłumaczy, że wyraźnie czuł ode mnie alkohol, przeprasza, ale chyba nie mam do niego pretensji? No nie, nie mam. Pani konsul prosi lekarza o szybkie zakończenie procedury. Podpisuję z dziesięć papierów i wychodzę. Minęły cztery godziny…
Sala zakładów Azot, w której odbywa się „antyzjazd”, jest zamknięta – zresztą i tak odmówiono mi akredytacji. Czekam więc, czekam, czekam… Mijają godziny, wreszcie delegaci wychodzą ze środka. Nowy prezes Stanisław Siemaszko na moje pytania odpowiada po rosyjsku – niestety, polskiego się nie nauczył. Jeden z delegatów mówi: – Ach, nie ma co gadać. Kazali przyjechać, to przyjechałem…
Kto mu kazał, nie powiedział.
Złośliwości małe i duże
Ale to są przykłady znaczących wydarzeń. Więcej było tych zdecydowanie mniej ważnych, ale za to bardziej typowych.
Siedzimy raz z kolegą z innej gazety w restauracji, gdzieś niedaleko ulicy Orzeszkowej w Grodnie, przy stoliku na zewnątrz, pod drewnianym daszkiem. Jemy obiad, pijemy piwo. Kolega nagle mówi: – Widzisz tego faceta w czarnej kurtce? Przechodzi koło nas już piąty raz…
Jem i zarazem ostrożnie się rozglądam. Mija pięć, może siedem minut – i na czarno ubrany mężczyzna znów się pojawia. Idzie spokojnym krokiem, przez chwilę patrzy w naszą stronę, mija nas i wędruje dalej.