Nie trzeba być Michelem Foucaultem z jego nużącymi obsesjami, sprowadzającymi właściwie każdą formę interakcji społecznej do zmagań o władzę, żeby zgodzić się, że jednym z podstawowych narzędzi przywódcy jest wiedza o społeczności, poddanej jego rządom. Ilu mam mężczyzn, zdolnych do noszenia broni? Ile w tym roku urodziło się dzieci? Jak duże są zapasy?
Te rzeczy da się ogarnąć, dopóki całe plemię mieści się w jednej jaskini czy w kilku szałasach. Potem jest coraz trudniej. Nawet, jeśli wymyśliło się już liczebniki, co przecież długo nie było oczywiste. Andrew Whitby we wstępie do swej fascynującej książki poświęconej historii, narzędziom i koncepcjom spisów powszechnych „The Sum of the People” (Basic Books, 2020) przywołuje film BBC o plemieniu Aborygenów Warlpiri, którego wódz na pytanie o liczbę wnuków odpowiada: „Wiele”. Potrafi wymienić ich imiona („Bajan, Parun, Jamarai, Jangan”), żłobi przy każdym z nich kreskę w czerwonawym piasku, ale nie jest w stanie wyjść poza „Wiele”.
Nie ma się czego wstydzić. Do 10 tysięcy lat temu nikt nie był w stanie.
Nawet jednak, kiedy już dokonano tego niesamowitego odkrycia, że na palcach można policzyć do dziesięciu, a potem mnożyć te dziesiątki o kolejne rzędy wielkości, liczba wyzwań wcale od tego nie malała. Dziesiątki i setki trzeba było zapisać, a przedtem jeszcze policzyć. Jak ogarnąć ludzkie mrowisko? Wzrokiem policzyć można, jeśli ktoś biegły, 100-150 osób. Doświadczony obserwator może określić, czy zebrany przed nim tłum bliższy jest dwustu czy pięciuset osobom, prawie każdy odróżni tysiąc wojowników od pięciu tysięcy. Potem jednak w oczach zaczyna się mrowić – nie tylko od emocji bitwy i świstu strzał, ale po prostu dlatego, że im dalej, tym bardziej ludzkie sylwetki, nawet nieruchome, zlewają się w jedną masę. Zaznaczać każdego uczestnika spisu? Farbą? Herodot, ojciec historyków, opisuje scytyjskiego władcę Ariantasa, który, chcąc wiedzieć, jak liczne jest jego rozproszone na stepach plemię, pod groźbą śmierci kazał każdemu Scycie przynieść strzałę – a następnie kontemplował usypaną z nich piramidę. Ile jednak można podziwiać stos drewna?
Policzeni na supełki
Metody spisowe doskonaliły, oczywiście, imperia Mezopotamii – ale i Chińczycy, i na drugim końcu kuli ziemskiej Inkowie. Whitby przypomina, że nierozszyfrowane do dziś sznury
kipu, których przetrwało w skarbcach i muzeach ponad półtora tysiąca, to nie „pismo” (w znaczeniu zapisu mowy), lecz właśnie wyniki inkaskich spisów powszechnych. Jesteśmy w stanie rozpoznać różne typy węzłów i supłów i powiązać je z zapisem numerycznym – to, co nam umyka, to dodatkowe dane, kodowane w materii, kolorze i grubości sznura. Nie wiemy (i pewnie się już nie dowiemy), czy na pasemku juty zaznaczano liczbę noworodków, a na maźniętym ochrą rzemyku – lam, czy odwrotnie. Wiemy z relacji pierwszych podróżników, że kwestię spisu traktowano w inkaskim imperium bardzo rygorystycznie: wysłannicy Inki,
tucuyricuc, sadzali mieszkańców całego miasta rzędami – osobno dzieci obojga płci, osobno młodzieńców i dziewczyny, osobno dorosłych, starców, przybyszów – potem zaś długo, w palącym słońcu, wiązali węzełki.