Przestałam być dziennikarzem, a zaczęłam być człowiekiem
piątek,
23 lipca 2021
Kobiecie zaczęły się trząść ramiona, plecy, płakała. Zasada programu była taka, że nie pokazywaliśmy twarzy osoby, która jest jego bohaterem. W pewnym momencie wszystkie pięć kamer zaczęło jechać w naszą stronę, żeby pokazać choć kawałek jej twarzy. Zdawałam sobie sprawę, że to byłby niesamowity efekt, ale gestem kazałam się operatorom cofnąć – wspomina Halszka Wasilewska. Dziennikarka pracę w TVP rozpoczęła w 1979 roku, była autorką takich programów, jak „Wódko, pozwól żyć”, „Rozmowy intymne”, „Kawa czy herbata?” (1992 – 2005).
TYGODNIK TVP: Zacznijmy naszą rozmowę od anegdot. Każdy dziennikarz, a już tym bardziej prezenter telewizyjny ma na swoim koncie jakieś zdarzenie, może niekoniecznie musi być to wpadka, które po latach wspomina z uśmiechem, choć w tamtym momencie nie było mu do śmiechu. Ma pani coś takiego na swoim koncie?
HALSZKA WASILEWSKA: Oczywiście, że tak! W programie prowadzonym na żywo, a te jak wiadomo czasem rządzą się swoimi prawami, trzasnęła żarówka w lampie. Poszły iskry, które spadły na mnie, na moje włosy i na lnianą bluzkę, w której wypaliła się dziura. Nie ukrywam, że w tamtym momencie byłam tym, co się dzieje, lekko przerażona, bo w sumie nie wiedziałam, co jeszcze się stanie. Czy przypadkiem oprócz tej nieszczęsnej żarówki nie wyląduje na mnie cała lampa albo inne telewizyjne sprzęty. Po tej chwili przerażenia, w tej przepalonej bluzce na sobie, powiedziałam do kamery i do widzów, że „płonę z wrażenia” i zaczęłam się śmiać. Z racji tego, że w tamtych czasach działało biuro kontaktów z widzami, które po każdym programie dawało nam informacje zwrotne, co widzowie sądzą o tym, co mówiliśmy, jak prowadziliśmy dany program, jakie było zainteresowanie tematami, okazało się, że to moje wybrnięcie z sytuacji bardzo się widzom spodobało. Gorzej było niestety z bluzeczką.
Chce pani powiedzieć, że z tego pożaru bluzki jakoś potem musiały wybrnąć garderobiane?
Ależ skąd. To były czasy, kiedy nie było służbowych ubrań, tylko nasze własne, prywatne. Pamiętam, że ta bluzka była wykonana z lnu i miała idealny do telewizji odcień szarości. Ten kolor bardzo dobrze sprawdzał się w tzw. obrazku, w przeciwieństwie do czerni i bieli. Dlatego też każdy z nas, jeśli miał jakiś ciuch, który się na tej wizji dobrze prezentował, to go oszczędzał jak tylko mógł, żeby można było wyjść w nim na wizję kilka, a nawet kilkanaście razy. Niestety bluzka, która na nieszczęście spłonęła prawie przy samym dekolcie, do niczego się już nie nadawała. Gdy wystąpiłam o zwrot kosztów z racji tego, że był to mój własny egzemplarz, ktoś w odpowiedzi na moją prośbę odpisał, że można to przecież zacerować. Znowu zapłonęłam, ale tym razem ze złości (śmiech).
Jak trafiła pani do telewizji?
Można powiedzieć, że po znajomości. Przyznaję się do tego, jak to się mówi, bez bicia i bez skrępowania.
To zanim wytłumaczy się pani z tego „po znajomości” proszę powiedzieć, gdzie pracowała pani przed przygodą z telewizją?
Zdobywałam szlify w uznawanym wówczas za prawdziwą szkołę dziennikarstwa „Sztandarze Młodych”. Zanim jednak trafiłam tam podczas wakacji między pierwszym a drugim rokiem studiów polonistycznych, trafiłam do „Życia Gospodarczego”. Powód był bardzo prozaiczny – po prostu trzeba było jakoś zarabiać na życie będąc biednym studentem. W redakcji „Sztandaru” okazało się, że ta praca wakacyjna stała się moją pracą stałą i nie tylko pracą, ale i pasją. W „Życiu” pracowałam jako korektorka, a w „Sztandarze” dostałam stanowisko reportera miejskiego. Godziłam tę pracę ze studiami, ale mój naczelny po każdej sesji kazał przynosić mi indeks i pokazywać, że nie zawaliłam żadnego egzaminu z powodu pracy w redakcji.
To wróćmy do telewizji. Dzięki komu przekroczyła pani jej progi?
Edek Mikołajczyk, który też pracował w „Sztandarze Młodych”, skontaktował się ze mną i powiedział, że potrzebuje pomocników, dziennikarzy współprowadzących programy w Studiu 2, którzy potrafią zrobić dobrą dokumentację, nie boją się mówić tego, co myślą i nie zżera ich trema, gdy pojawią się na wizji. Najwyraźniej w jego ocenie takim dziennikarzem właśnie byłam. Pojawiłam się więc na wizji, a potem Mariusz Walter podjął decyzję, że bierze mnie na stałe. Dlatego też mówię, że dostałam się do telewizji po znajomości, bo Mikołajczyk przypominając sobie paletę dziennikarzy, trafił w pamięci właśnie na mnie.
Jedna z pierwszych telewizyjnych emisji zakończyła się podtruciem artystów i ekipy. Dlaczego? Bo studia szykowane w pośpiechu na 25-lecie PRL miały podłogi z klejem nieprzystosowanym do wysokiej temperatury lamp.
zobacz więcej
Moja praca to było na początku klasyczne „przynieś, podaj, pozamiataj”. Nie od razu dostałam możliwość pojawiania się na wizji i bardzo dobrze, że tak było, bo to uczyło pokory i szacunku do tego zawodu. Głównie zajmowałam się blokami tematycznymi Studia 2, które emitowane były w soboty. W pewnym momencie Walter wymyślił sobie, że chce mieć codzienny program o zwykłych sprawach i ogłosił wewnętrzny konkurs w zespole na tematykę takiej audycji. Powstało kilka pomysłów, ale niektóre osoby wycofywały się z nich. Przyszedł czas, gdy spodobał się mój pomysł i koledzy pomagali mi realizować audycję „Jutro poniedziałek”. To był mój autorski scenariusz i moje prowadzenie.
Była pani tym pokoleniem dziennikarzy w TVP, którzy na korytarzach mijali takie prezenterskie sławy, jak Jan Suzin, Krystyna Loska, Edyta Wojtczak. Uczyliście się od nich warsztatu, podpatrywaliście, jak pracują?
Owszem, od czasu do czasu zerkaliśmy, jak to robią, ale mam wrażenie, że każdy z nas szukał na tej wizji samego siebie, chciał wnieść coś swojego, autorskiego. Takiego podejścia nas w tamtym czasie uczono i to moim zdaniem się sprawdzało. Kiedy przychodziło się pracować do telewizji, trzeba było przejść Akademię Telewizyjną i zdać egzamin na kartę ekranową. To drugie musiałam zaliczyć, z tego pierwszego zostałam zwolniona. Edek Mikołajczyk powiedział, że skoro jestem absolwentką polonistyki, to wiem, gdzie popełniłam błąd, jeśli powiem coś źle, a poza tym wiem, gdzie stawia się akcenty i gdzie robi się od tego wyjątki. Przez Akademię przechodziło mnóstwo osób i nie była to taka szkółka, w której jest lista lekcji na dany dzień i sprawdzanie obecności. Tam naprawdę pracowało się nad tym, co nie wychodziło, co trzeba było podciągnąć. A na Suzina, Loskę czy Wojtczaka zerkało się nie tyle, żeby podpatrywać ich warsztat toczka w toczkę, lecz jako na inspirację. Ceniło się ich naturalność, że przyciągali widza tym, co i jak mówią, a nie na przykład tym, jak wyglądają. Jak sama się potem przekonałam, warto było się z tym czasem zmierzyć, nie bać się, nawet jeśli miało się wyjść na wizję z nieumytymi włosami i w bluzce jak do kopania ziemi.
Coś czuję, że to kolejna anegdota z pani telewizyjnego życia…
To prawda (śmiech). Miałam w swoim telewizyjnym życiorysie taki incydent, kiedy przekonałam się, że czasem warto się odważyć i wejść na wizję nie zważając na nic, po prostu być z widzami. Pewnego dnia Studio 2 ogłosiło akcję społeczną – chodziło o to, by widzowie przynosili do punktów skupu makulaturę, która miała posłużyć do wydrukowania dzieł wszystkich Adama Mickiewicza. Ludziom tak się ta akcja spodobała, że kiedy w sobotę o 10 rano ruszyło studio, w całej Polsce w skupach nie było już talonów zwrotnych za tę makulaturę. Punkty tylko kwitowały przyjęcie i zapewniały, że talony będą wysyłane do domów. Sukces akcji sukcesem, ale wizja rządzi się swoimi prawami – trzeba było zmienić scenariusz i nie nakłaniać już do akcji, tylko informować, co się dzieje w tych punktach. Osoba, która tego dnia miała prowadzić Studio 2 przestraszyła się tego, co się dzieje, stwierdziła, że nie da rady tego relacjonować, więc ktoś musiał ją zastąpić. I właśnie wtedy ja z tymi nieumytymi włosami, w tej bluzce, jak do kopania ziemi w ogródku, co chwila pojawiałam się na wizji i robiłam relacje. Nie byłam przerażona tym, że nie jestem przygotowana, że nie wyglądam zbyt dobrze. Wtedy bardzo mocno poczułam, że podejście do tego zawodu może być bardzo różne, a czasem trzeba wskoczyć w wir wydarzeń i się po prostu nie bać. Rezultat akcji był taki, że wydrukowano 500 tysięcy egzemplarzy dzieł Mickiewicza.
Czy kolejnym przełamaniem się, wejściem w telewizyjny świat był program „Wódko pozwól żyć”? Jako pierwsza w mediach publicznych zaczęła pani mówić o problemie alkoholizmu.
Ten program był niejako pokłosiem życiowych tematów poruszanych w Studiu 2. Zawsze były jakieś okolicznościowe dni, które trzeba było poruszyć, omówić w ciekawy sposób na antenie: a to Dzień Hutnika, a to Stoczniowca i wreszcie Dzień Walki z Alkoholizmem. Pewnego razu dyżur związany z tym tematem padł właśnie na mnie, bo to zawsze była konkretna data w kalendarzu. Wszyscy załamywali nade mną ręce i zastanawiali się, co ja takiego wymyślę. W tamtych czasach komisja, która miała przeciwdziałać skutkom alkoholizmu, wysyłała dzieci alkoholików na letnie kolonie. Fundusze pochodziły z podatku od każdej butelki, ludzie dostali więc jasny przekaz: „Im więcej pijesz, tym więcej dzieci pojedzie na wakacje”. Jedyne, co można zrobić, to zaprosić jakichś społeczników, którzy o tej akcji przekazywania pieniędzy z korkowego, by opowiedzieli. No, ale to już było i dla widza było niestety mało ciekawe.
Pierwsi byli Czechow, Gierek i Miś. Czas emisji barwnej wynosił 10 godzin tygodniowo.
zobacz więcej
Sposób, w jaki wybrnęła pani z tego, stał się tematem na cały cykl programów?
Można tak powiedzieć. Szukając klucza do tego tematu, przypomniałam sobie książkę o ruchu anonimowych alkoholików i wolontariuszy AA w Ameryce. Zaczęłam drążyć, szukać, kto takie grupy prowadzi u nas w Polsce i pomyślałam, żeby zaprosić do programu osoby, które walczą ze swoim nałogiem. Chciałam, żeby do studia przyszli nie ci pijani, ani ci, którzy po wyjściu znowu się napiją, ale ci, którym udaje się wytrzymać w trzeźwości, choć mają w sobie ten mocny, trudny do pokonania przymus picia. Zaczęłam o tym alkoholizmie mówić nie jako o zjawisku społecznym, ale jako o chorobie, która jak każda choroba podlega terapii. A podczas niej będziemy się uczyli, jak z tym żyć i nie tracić swego życia. Ten program bardzo się spodobał. Walter kazał mi zrobić jeszcze pięć odcinków i gdy pewnego dnia szłam zapisać się do niego na rozmowę, sekretarka powiedziała, że szefa co prawda nie ma, ale „jak chcesz zapytać o tę swoją wódkę, to już jest w ramówce, więc rób to dalej”.
Łatwo było znaleźć bohaterów do tego programu? Chcieli przychodzić i opowiadać o swoim nałogu, o tym, jak z nim walczą, ale też jak zniszczył ich życie zawodowe i prywatne?
W formule ruchu AA jest taka myśl: „Pomagając sobie, pomagasz innym, a żeby pomóc innym, musisz mówić o sobie”. W tamtym czasie w Polsce istniało 15 grup AA. Formuła ich polegała na tym, że każdy uczestnik dzielił się swoją historią, doświadczeniem, co nazywane było „świadectwem”, też słuchał historii innych i wyciągał z tych opowieści wnioski dla siebie. Tłumaczyłam im, że zgodnie z regułą „pomagając sobie, pomagasz innym”, przychodząc na spotkanie grupowe opowiadasz i pomagasz trzem albo 13 osobom, a siadając przed kamerą, mówisz do trzech milionów osób – jeśli więc choć kilka procent z nich tego posłucha i coś w sobie zmieni, to będzie ogromny sukces. To ich przekonywało.
Emisja programu odbywała się raz w miesiącu. Z miesiąca na miesiąc biorących w nim udział przybywało. Pamiętam, że był wśród nich Rysiek – żywy dowód na to, że można iść przez życie, omijając wódkę. Opowiadał, a były to czasy, gdy otwierano w Polsce markety i modne były wycieczki rodzinne w takie miejsca, że kiedy żona szła oglądać sukienki i kosmetyki, on wybierał się na dział z alkoholem. Zapamiętywał, jak do niego trafić i jak następnym razem tam w ogóle nie dojść, żeby to, co było jego przekleństwem, ominąć szerokim łukiem.
Zapewne wiele historii zapadło pani w pamięć. Może pani opowiedzieć o kilku, jednych ze szczęśliwym zakończeniem i też takich, które nie miały dobrego finału?
To prawda, nie wszystkie kończyły się dobrze. Było wiele z finałem niestety tragicznym, ale i sporo takich, które napawały optymizmem. Jedną z nich była historia spawacza wysokościowego z Huty Katowice, który do pracy na tych wysokościach wchodził zawsze po wódce. Kiedy przestał pić, wszedł na trzeźwo i spadł. Został inwalidą. Mimo tego wypadku nie wrócił do picia, znalazł inną pracę i gdy przyszedł do mojego programu, to śmiał się, że wódka tak się na niego obraziła, że doszło do tego wypadku.
Była też historia człowieka, który po wódce miał napady wściekłości i ujawniał je w zachowaniach wobec innych ludzi. To sprawiło, że wylądował w więzieniu. Pracował bowiem jako wykidajło w jednym z klubów studenckich i tak kogoś pobił, że nie jestem pewna, czy ten ktoś przeżył. Gdy urodziła mu się córka i pewnego dnia zrobiła coś nie tak, to sam zauważył, że brakowało chwili, żeby zrobił jej coś złego. Przeraził się tej wściekłości, która w nim narastała i tego, że kiedyś może ją zabić. To był dzień, w którym przestał pić.
– Od 12. roku życia przez kolejne pięć lat codziennie paliłem marihuanę. Był alkohol i kradzieże – mówi raper Arkadio.
zobacz więcej
Wśród tych bardziej dramatycznych historii była również taka, która mi samej dała do myślenia pod kątem realizacji tego programu. Bohaterką odcinka była kobieta, która miała manię samobójczą, a do tego piła. Zawsze miała przy sobie fiolkę ze środkami nasennymi, ale taką ich dawką, żeby usnąć i żeby trudno ją było obudzić. Osobą, która znajdowała tę kobietę w tym stanie, było jej dziecko, które wracało ze szkoły. Szybko biegło najpierw z butelkami po mleku do skupu, żeby je sprzedać i dostać pieniądze, dzięki którym mogło zadzwonić z budki telefonicznej na pogotowie. A gdy mamusia zostawała „odratowana”, była szczęśliwa, że ma takie dobre i kochane dziecko, które tak o nią dba. Zapytałam ją, czy zdaje sobie sprawę z tego, że może nadejść ten jeden raz, gdy dziecko przyjdzie później albo ona połknie o dwie pastylki za dużo i dziecko odkryje jej trupa? Jakie to będzie dla niego przeżycie? Ta kobieta powiedziała wtedy coś, co mnie bardzo zdziwiło, że w ogóle o tym nie pomyślała.
Zaczęły się jej trząść ramiona, plecy, płakała. Zasada programu była taka, że nie pokazywaliśmy twarzy osoby, która jest jego bohaterem. W pewnym momencie zauważyła, że wszystkie kamery, a realizowaliśmy ten program na pięć kamer, zaczynają jechać w naszą stronę, tak, by pokazać choć kawałek jej twarzy. Zdawałam sobie sprawę, że to byłby w tamtym czasie niesamowity efekt propagandowy, ale wiedziałam, że nie wolno mi tego zrobić. Przestałam być dziennikarzem, a zaczęłam być człowiekiem. Zrobiłam gest pokazujący, że operatorzy mają się cofnąć. Jeden z nich, bardzo inteligentny operator zrozumiał, o co mi chodzi i przekazał kolegom, co mają robić. Ja wykazałam się człowieczeństwem, a on pokazał, że jest fachowcem.
Chce pani przez to powiedzieć, że dziś taki numer by nie przeszedł? Że współczesne telewizje chcą pokazywać twarze, a im bardziej dramatyczna historia, im więcej łez, emocji, często tych złych, tym lepsza oglądalność i ocena programu?
Nie tylko telewizja chce pokazywać te emocje i twarze, dziś tego chcą sami bohaterowie. Chcą się pokazywać, uzewnętrzniać, nie tylko od tej dobrej, ale i złej strony. To jest jakaś ich potrzeba bycia zauważonym, może trochę źle pojmowana definicja „popularności”. W programach, które ja robiłam, nie pokazywaliśmy twarzy, te osoby mówiły o swoim życiu i tymi historiami pomagały innym – ich wizerunek nie był potrzebny, żeby im się to udawało. Gdybym dziś pracowała nad takim programem, to pewnie też bym myślała o tym, jak posłużyć się słowem, a nie twarzą. Stawiałabym na to, co mówi mój bohater.
Kontynuacją tego, co robiła pani w programie „Wódko pozwól żyć” jest w TVP program Rafała Porzezińskiego „Ocaleni”.
To bardzo dobrze zrobiony program. Nie leci w tandetę, podoba mi się. Rozmowy są głębokie, prowadzone na spokojnie. Ci niepijący alkoholicy i eksperci mają do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy. Rafał ma łatwiej, bo ci ludzie pokazują swoje twarze, ale też czasy się zmieniły: dziś bycie alkoholikiem, który przestał pić, nie jest już ogromnym powodem do wytykania go palcami. Wiele osób przestawiło swoje myślenie i wie, że to choroba, którą się leczy.
A pani bohaterowie spotykali się z ostracyzmem, krytyką?
Raczej nie, ale myślę, że właśnie dzięki temu, że nie pokazywali twarzy, nie byli przedstawiani z nazwiska, tylko słychać było ich głos. Widzowie znali jedynie ich imię i tyle. Niemniej cieszy mnie fakt, że do dziś podchodzą do mnie na ulicy ludzie, pytają, czy to ja i mówią, że podjęli terapię w wyniku tego programu.
Przecierała pani szlaki nie tylko w prowadzeniu pierwszego programu o alkoholizmie i mówieniu o nim jako o chorobie, ale też w tworzeniu jednego z najważniejszych dziś formatów – telewizji śniadaniowej.
To prawda. Wspomniałam o programie „Jutro poniedziałek”. To była telewizja może bardziej obiadowa niż śniadaniowa, bo nadawana właśnie o tej porze w niedzielę. Kiedy na dobre ruszyły telewizje śniadaniowe i poradnikowe, sama do siebie się śmiałam, że już to przecież robiłam, chociaż wtedy nie było to tak dokładnie zdefiniowane. Zanim jednak się tym zajęłam, „Wódko pozwól żyć” ewoluowało do „Nocnego czuwania bez butelki”. Po drodze tworzyłam również „Rozmowy intymne”, które – choć tytuł kojarzony jest głównie ze sferą seksu – były tak naprawdę programem o relacjach, problemach w małżeństwie, z dziećmi, o zdradach. Seks również był w nim obecny, za sprawą takich ekspertów, jak Michalina Wisłocka, ale rozmawialiśmy o nim również w oparciu o emocje między ludźmi.
A jak wyglądały początki programu „Kawa czy herbata”? Skąd w ogóle wziął się pomysł, by taki format wprowadzić do polskiej telewizji?
To znowu był wynik konkursu, który tym razem ogłosił prezes telewizji. Z dwóch propozycji, jakie się w tamtym czasie pojawiły, wybrał właśnie „Kawa czy herbata?”. Wcześniej istniał taki godzinny format, emitowany od 8 do 9, ale nie spełniał oczekiwań, więc spadł z ramówki. My go zastąpiliśmy.
Caryca peerelowskiej telewizji. Zapraszała generałów, duchownych i kelnera, który obsługiwał de Gaulle’a.
zobacz więcej
Widzieliśmy, że śniadaniówki w Stanach Zjednoczonych czy we Włoszech opierają się na bardzo mocno zaawansowanej technice, głównie satelitach, które pozwalały prowadzącym informować widza, gdzie aktualnie są korki, jak je ominąć w drodze do pracy czy szkoły. Nasz program trzeba było wymyśleć inaczej, bo do takich przekaźników po prostu nie mieliśmy dostępu. Wpadliśmy na pomysł, że to będzie elegancki poranny salonik, w którym poruszane będą różne tematy w lekki, łatwy i przede wszystkim krótki, bo 2-3 minutowy sposób. Nigdy nie zapomnę, jak Włodzimierz Nahorny, który biegał, do telewizji przybiegał w dresiku i grał na pianinie swoje wymyślone kawałki. Pokazywaliśmy, jak wbiega, gra i biegnie dalej. To było coś zabawnego, śmiesznego i spodobało się widzom. Im dalej w las, tym więcej dostawaliśmy telefonów od gwiazd estrady, że właśnie nagrali coś nowego, że mają nowy teledysk i chętnie go u nas zaprezentują.
Ten poranek w formie „Kawa czy herbata?” miał koncepcję, którą nazywam „telewizją do zerkania”. Nikt, kto wstawał o tej porze i szykował się do pracy, nie był w stanie obejrzeć go od A do Z. Chodziło o to, że widz myjąc zęby czy parząc kawę, zerkał na to, co mu pokazujemy i wracał do swoich zajęć, a za chwilę wychodził z domu do pracy. To nam bardzo dobrze wyszło i wychodziło przez kilka ładnych lat.
W międzyczasie pojawiło się „Pytanie na śniadanie”, ale z tego, co pani mówi, to chyba nie była dla was konkurencja?
„Pytanie na śniadanie” owszem, startowało w tym samym czasie co nasza „Kawa”, ale to był program dla zupełnie innego widza. Tego, który zostawał w domu, czyli głównie dla kobiet na urlopie macierzyńskim i tych osób, które nie pracują. Tam rozmowy były i wciąż są dłuższe, zakres tematyczny jest szerszy. Gdy zerkam na „Pytanie” to widzę, że cały czas się rozwija, bywa lepsze od konkurencji i bardzo kolegom i koleżankom kibicuję, bo robią kawał dobrej roboty.
Mam wrażenie, że jeśli chodzi o te programy śniadaniowe, to przez tych 12 lat, odkąd ja wyszłam z telewizji, bardzo się zmieniły, ale na plus. Dużo się w nich uspokoiło – to znaczy owszem, to są nadal dynamiczne formaty, ale takie, z którymi można miło i dosyć spokojnie rozpocząć dzień.