Jestem pięknie zajęty
piątek,
16 lipca 2021
Na twórczość trzeba się odważyć. Nikt na uczelni artystycznej nie nauczy śmiałości, kreatywności, wyobraźni, ambicji, krytycyzmu. To albo się ma, albo nie. Dlatego życzyłbym młodym odwagi, ale też nieupierania się przy swoim, gdy nie ma się specjalnie nic do powiedzenia – mówi Leszek Długosz, aktor, literat, kompozytor i pianista. Słynny śpiewający poeta, związany przez 20 lat z Piwnicą po Baranami.
Jest pan człowiekiem, który zawsze widzi szklankę do połowy pełną, czy wręcz przeciwnie?
Do połowy, a nawet więcej niż do połowy, pełną. Mam satysfakcję, że zawsze robiłem to, co chciałem. W pewnym sensie były to prace wokół moich zainteresowań czy pasji. Nie była to nigdy żadna powinność. Nigdy nie pracowałem na etacie. Formalnie nie miałem nad sobą instytucji, dyrektorów dowodzących. Sam sobie wyznaczałem tematy, zakres, poszukując siebie i zawodu, który mógłbym wpisać do rubryki, kiedy było to potrzebne, choć prawdę powiedziawszy nigdy żadnego nie wpisałem. Zauważyłem, że zajmowałem się tym, co mnie najbardziej interesowało, a więc jakimś rodzajem pisania, muzykowania, komponowania. Często wymagało to przemieszczania się, jazdy na koncerty tam, gdzie mnie zapraszano. Czyniło to moje życie ruchliwym, ciekawym, poznawałem świat zarówno z tej polskiej, jak i szerszej perspektywy, bo bywałem zarówno w Europie, jak i Ameryce, a także na Wschodzie – z tym co tworzyłem byłem także m.in. w Mongolii. Doświadczyłem tego, że wszędzie są ludzie, różne sprawy do odkrycia. Całe życie się tego uczyłem i o to wzbogacałem.
Kiedyś powiedział pan, że już w młodości był dramatycznie stary…
To było takie efektowne sformułowanie na rzecz jednego z wywiadów, jakie ze mną przeprowadzono, ale prawdą jest, że w młodości miałem szalenie wyostrzone poczucie upływu czasu. Przyglądałem się o wiele bardziej analitycznie starości, niż to robię dziś, ponieważ byłem otoczony starymi ludźmi. Mogłem obserwować w skupieniu i z bliska, z zuchwałością młodości, jak się człowiek zmienia, co z niego zostaje, co traci przedwcześnie. Pomimo tych przedwczesnych refleksji byłem normalnym dzieckiem, choć od zawsze ogromnym indywidualistą. Nie chciałem chodzić do przedszkola, biegać na zbiórki harcerskie, jeździć na jakieś zgrupowania czy obozy. Byłem zawsze kimś odrębnym, obok.
Dlaczego właśnie tak?
Podejrzewam, że z boku widzi się lepiej, dokładniej. Trochę tak, jak ów poeta w „Weselu”, stojący w progu. Bezwiednie ja też sytuowałem się jakby w progu, będąc w tym świecie, ale nie wchodząc do jego centrum. To pozwalało na inną ocenę, inną perspektywę uczestnictwa, a jednocześnie zachowanie dystansu.
Czy jego surowe osądy życia publicznego – szczególnie pookrągłostołowego ładu i dojścia do władzy postkomunistów – wynikały z temperamentu harcownika, ze zbyt silnie rozkołysanych emocji, z frustracji? Samotność Zbigniewa Herberta.
zobacz więcej
Podobno w dzieciństwie temat śmierci też nie był panu obcy, bo bywał pan często na cmentarzu.
Spędzałem tam wiele czasu, bo moja opiekunka porządkowała cmentarz w ramach aktywności fizycznej i użyteczności społecznej. To była niezwykle wykształcona, kulturalna, promienna, radosna i światowa osoba, ale bardzo ascetyczna, bez zbytecznych potrzeb. Była wspaniałą poetką, nieznaną do tej pory. Miała wspaniałą XIX-wieczną edukację, rzuciła jednak wielki świat i postanowiła być dla niego „przezroczysta”. Tak to sama ujmowała. Byłem pod jej opieką i edukacją, która często odbywała się właśnie na cmentarzu. Obydwoje pieliliśmy, porządkowaliśmy tę nekropolię i rozmawialiśmy. Od dziecka byłem więc oswojony z mogiłami, przemijaniem. Z perspektywy czasu postrzegam to jako bardzo przydatne, choć trochę niebezpieczne, bo może zgasić w dziecku naturalną radość, odbiór świata. Lecz choć mogę powiedzieć, że w tym względzie ,przedwcześnie dojrzałem, to nie oddałbym tego fragmentu swojego dzieciństwa, tej osobliwej przyjaźni za nic w świecie. To ona uczyła mnie wrażliwości, postrzegania przyrody, sztuki, muzyki w tym ogołoconym, stłamszonym powojennym świecie, w którym zaczynała się komuna.
A gdybym pana zapytała o taki flesz, zapamiętane zdjęcie z dzieciństwa, to co to by było za wspomnienie?
Gdybym miał powiedzieć o tym nieprzyjemnym, to byłby to wypadek, w którym wpadłem do studni. Dramatyczne, mroczne, ale z drugiej strony w pewien sposób mistyczne i fascynujące doświadczenie. Co do przyjemnych, to z pewnością moje i moich kolegów zabawy letnie nad rzeką. Kąpiele, zabawy w wodzie, w której było pełno ryb, raków. Rozkoszowaliśmy się tą wodą, słońcem, piachem, obkładaliśmy mułem pośród zarośli, tataraku, ważek. Pamiętam, że próbowaliśmy się przekonać, czy muchomory rzeczywiście są trujące, karmiąc nimi żabę. Niestety wyzionęła ducha, ale chyba z tego powodu, że ją zamęczyliśmy, a nie dlatego, że te grzyby ją otruły. Dzieciństwo, choć piękne, potrafi czasem być bezmyślne i przez to okrutne.
Kto poza opiekunką, którą pan wspomniał, kształtował pański świat? Z kogo czerpał pan wzorce, dzięki komu złapał tego bakcyla literatury i poezji?
Chyba nie ma jednej osoby. To całe otoczenie, w którym dorastałem. Proste, ale wrażliwe. W moim domu dużo się czytało. Nie było telewizora, nie było filmów. Od czasu do czasu przyjeżdżało kino objazdowe. Moja babka – co prawda nie biologiczna, bo ta zmarła mając 27 lat, ale druga żona dziadka – była z domu Głowacka i była spokrewniona z Bolesławem Prusem. Kult czytania był więc niejako oczywisty. Czytał dziadek, babcia, ojciec, mama i starszy brat. Każdy miał swoje ulubione książki, każdy w ten sposób kontynuował ten swój książkowy serial. Miałem zatem od dziecka poczucie wagi wiedzy i ceny walorów artystyczno-intelektualnych. To rozpędzało moją wyobraźnię, a w niej pojawiło się dosyć wcześnie wyobrażenie, że będę studiować w Krakowie. Chciałem doszusować do tego legendarnego towarzystwa, jak przedstawiano Kraków i Młodą Polskę, która mnie niesamowicie fascynowała.
I to się panu udało, dołączył pan do zespołu Piwnicy pod Baranami.
Problemem, z jakim najpierw musiałem się zmierzyć, był wybór kierunku studiów. Uczyłem się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Mogłem się dostać na różne kierunki, wiedziałem, że „będę artystą”, tylko sam siebie pytałem: jakim? Wybrałem polonistykę, docelowo myśląc o reżyserii filmowej, która wymagała wówczas dyplomu wyższej uczelni. Na szczęście po drodze stwierdziłem, że się do tego nie nadaję, bo nie mam cech przywódczych i organizacyjnych. Kiedy więc skończyłem tę polonistykę, to nie wiedziałem, co dalej robić. Poszedłem do szkoły aktorskiej, ale zrezygnowałem, bo nie chciaem być narzędziem w czyjejś układance, u jakiegoś reżysera. Wolałem być niezależny, wypowiadać się swoją muzyką, swoim tekstem. Muzykowanie, a dokładnie fortepian szalenie pobudzał moją wyobraźnię. Najpierw to były jakieś amatorskie układanki, naśladowanie burz, przyrody, a potem pierwsze nieświadome kompozycje, melodyki. To właśnie w ten sposób muzyka stała się emocjonalnie moją największą pasją.
Antykomunistyczny bard, na którego utworach wychowały się całe pokolenia.
zobacz więcej
Jak trafił pan do Piwnicy pod Baranami?
Zanim tam trafiłem, wychowywałem się twórczo w teatrzyku na Uniwersytecie Jagiellońskim, który nosił nazwę „Hefajstos”. To było bardzo ciekawe i znane grono twórcze młodzieży, która śpiewała, miała ambicje kompozytorskie, tekściarskie. Składałem sobie już wtedy piosenki, ale nie miałem komu powierzyć ich do śpiewania, bo albo mi się nie podobało, albo ktoś nie wiedział, czego ja chcę od niego, gdy je śpiewał. Dlatego też zacząłem je prezentować sam. Gdy Piwnica miała osiem lat, dostałem się do zespołu. Moja ówczesna dziewczyna Barbara, a niebawem żona, miała siostrę Teresę, która była wtedy żoną Wiesława Dymnego. Stanowiliśmy taką paczkę, klan rodzinny. Wiesiek namawiał mnie, żebym się przeniósł do Piwnicy, bo to ciekawszy adres i środowisko na mapie tego artystycznego Krakowa. W sumie to nie trzeba było mnie namawiać, bo marzyłem, żeby tam się dostać i udało się. Spędziłem tam kilkanaście lat. Odszedłem właśnie po śmierci Wieśka i już nie wróciłem do programów piwnicznych.
Przestał się pan wówczas czuć członkiem tej grupy?
Nie, nigdy nie przestałem się czuć piwniczaninem. Odszedłem z własnego wyboru, stylu życia, jaki zawsze grał mi w duszy. Kiedy dziś patrzę na Piwnicę, to nie ma już w moim pojęciu tego, co tam było kiedyś... Tamtego kabaretu. Jest, owszem, jakiś skład, który się tak nazywa, ale nie ma prawie nic wspólnego z jakością, zawartością i kreatywnością tej dawnej Piwnicy.
Jaki był Piotr Skrzynecki? Jak go pan postrzegał, odbierał?
Spotka pani tyle opinii, ilu ludzi, co go znali. A po śmierci znali go wszyscy i wszyscy byli z nim skumplowani. Prawda jest taka, jaką każdy wnosi. Ja byłem z nim autentycznie zaprzyjaźniony w tym pierwszym piwnicznym etapie. Może nawet najwięcej o nim wiem. Myślę, że rozumiem jego konstrukcję, wkład i życiowy plan. Piotr potrafił poświęcić wiele w życiu, czego inni nie poświęcają. Nie miał ambicji, żeby zostać kimś, mieć posadę, dochody. Ważne było dla niego, by kreować coś. I wymyślił coś, czego inni nie wymyślili. Nie prowadził regularnej twórczości ani muzycznej, ani plastycznej, niczego nie pisał. Kreował tylko pewnego rodzaju aurę artystyczną, stylistykę. To może nawet trudniejsze, niż takie spójne, jednostkowe dzieła.
Wniósł bardzo wiele w życie Krakowa, jego tworzywem były talenty innych ludzi. Zderzał możliwości artystyczne innych: „abstrakcyjno-przaśne” u Wiesława Dymnego, komiczne u Krzysztofa Litwina, szaleństwo i demoniczność Ewy Demarczyk i moje liryko-dramaty. I tak dalej. On te poszczególne elementy zestawiał, tworzył magiczne, cudowne wieczory, przeżycia ludzi. Stał się legendą, którą się ubarwia. Dziś siedzi sobie na rynku w postaci pomnika, ludzie podchodzą, robią sobie z nim zdjęcia. Jedni wiedzą kim jest, inni nie. Pamiętam, jak kiedyś sam usłyszałem nauczycielkę, która prowadziła grupę i powiedziała do dzieci, że to Piotr Skrzetuski.
Kraków kojarzył się z Piotrem Skrzyneckim, ale i z Tadeuszem Kantorem. Podobno obydwaj za sobą nie przepadali.
Napisałem o tym w mojej książce i ten rozdział – o ich braku sympatii do siebie – zapewne zasługuje na dodatkowe rozwinięcie. To były dwa różne zjawiska osobowościowe i artystyczne. Istniały bardzo blisko siebie, na tym samym rynku, tylko na dwóch jego końcach. Skrzynecki był utracjuszem wszelakich „dóbr”. Kiedy miał jakieś pieniądze, to natychmiast musiał je wydać na kwiaty, na wódkę. Piotr nie dbał o dyscyplinę twórczą. A jednorazowa kreacja artystyczna – dzisiejszy wieczór – niech się najpiękniej ten raz rozleci i zatraci... Natomiast Kantor miał przeciwną metodę. On starał się stworzyć coś niesłychanie precyzyjnego, powtarzalnego. Wszystko musiało być skrojone co do milimetra, U Piotra wszystko działo się samo z siebie, te wieczory miały w sobie coś uroczo bałaganiarskiego.
A jak wyglądały spotkania zespołu Piwnicy po spektaklach? Zapewne nie żyło się tylko poezją, muzyką, śpiewem.
Myśmy nie spali, tylko żyliśmy od spektaklu do spektaklu, od spotkania do spotkania. Biesiadowaliśmy po domach, bo knajpy były niedostępne albo zamykane wcześniej i pełne ubectwa. Głównie spotykaliśmy się w domu Na Groblach. Janina Garycka, jedna z najbardziej zasłużonych postaci dla Piwnicy, towarzyszka życia Skrzyneckiego, była świętą osobą, która poświęciła dla Piotra i Piwnicy czas, swoje ambicje twórcze. Była najlepiej z nas wykształcona, bystra intelektualnie, zabawna. Rzuciła karierę naukową na uniwersytecie dla „zabawy w Piwnicy”. Trudno w to uwierzyć, ale nie wypiła kieliszka wódki i nie zapaliła ani jednego papierosa w swoim życiu, do tego przebywając w tym artystycznym kłębowisku, które nie stroniło od używek. Nacierpiała się zapewne niemało, ale czuła się odpowiedzialna i opiekowała się Piotrem do końca. Zmarła tuż po tym, jak on zmarł.
Na wiernych czytelnikach JMR największe wrażenie zrobi zobaczenie na ekranie tego, co wyobrażaliśmy sobie przez lata. Ogród w Milanówku!
zobacz więcej
Z jakiego powodu w pana głowie zaświtała myśl, a potem decyzja, że chce iść dalej sam, bez Piwnicy, działać na własny rachunek?
Czułem się trochę ograniczany. Po śmierci Wieśka Dymnego i odejściu Ewy Demarczyk zrobiło się mniej ciekawie. Wraz z pewnym nowym składem, który trafił do Piwnicy, pojawiło się za dużo alkoholu. Miałem wrażenie, że mam do czynienia z zastojem artystycznym. Dostałem stypendium rządu francuskiego na wyjazd do Francji i pojechałem. Powiedziałem, że jeśli pojawi się coś nowego, to wracam i natychmiast zjawiam się w Piwnicy. Nic takiego się nie stało i na scenkę do Piwnicy nie wróciłem. Uważam, że gdyby nie stan wojenny, to Piwnica już dawno temu by się rozleciała. Nowe okoliczności, aluzje, napięcia jakie wywołał stan wojenny i nowi ludzie pozwolili Piwnicy ruszyć z nowym wiatrem w żagle.
Ja zająłem się swoją twórczością, nawet jednemu z tomików wierszy w tamtym czasie nadałem tytuł „Na własną rękę”. Zacząłem pisać więcej, publikować, jeździć z własnymi recitalami. Pojawiły się publicystyczne sprawy w radiu i telewizji. Wybrałem więc własną ścieżkę i myślę, że inaczej być nie mogło. Nie ukrywam, że to była trudna, ryzykowna sprawa, bo kiedy jest się w grupie, z szyldem danej instytucji, to jest o wiele łatwiej, niż samemu się przedzierać przez wszelakie przeszkody.
Przez tyle lat był pan obserwatorem świata kultury, ale też literatury, a przede wszystkim poezji. Jak pana zdaniem się one zmieniały, gdzie byliśmy, a gdzie jesteśmy?
Od razu przychodzi mi na myśl tytuł jednego z programów Piwnicy: „Jak żyliśmy, jak żyjemy i do czego doprowadziliśmy nasze mieszkania?”. Byłem świadkiem końca wielkich nazwisk w literaturze, sztuce. Teraz tak dokładnie nie obserwuję młodych, co wnoszą, co proponują. Zapewne jest wśród nich wielu dobrych twórców. Nie polityka, nie programy stwarzają jednak dzieła, tylko wybitne jednostki, ośmielone, które proponują jakiś rodzaj ekspresji.