Sybiraczka z rodu Mickiewiczów
piątek,
15 października 2021
Był duży mróz, synka okrywałam sianem. Byliśmy bliscy śmierci z głodu i wycieńczenia. Najpierw umarł ojciec, po nim Wojtek. Ich groby obłożyłam cegłami z wysuszonej gliny z kawałkami słomy. Zrobiłam szkic tego miejsca na kawałku papieru. Mam go do dzisiaj – wspominała ponad 55 lat później.
Pierwsze przesiedlenia Polaków na ziemiach zajętych po 17 września 1939 roku przez Sowietów rozpoczęły się już w październiku tegoż roku. Wywieziono do wschodnich rejonów Białorusi i Ukrainy 55 tys. uchodźców z centralnej i zachodniej Polski. Ogółem deportacje do 22 czerwca 1941 roku objęły ponad milion polskich obywateli, zesłanych do wschodnich republik sowieckiej Rosji.
Okupanci, sowiecki i niemiecki, ściśle ze sobą współpracowali, planując masowe deportacje obywateli polskich. Na konferencji zorganizowanej przez Gestapo i NKWD w Zakopanem szczegółowo omówiono akcje deportacyjne. Okupant sowiecki pozostawiał wysiedlonym 15 minut na zabranie podręcznego bagażu. Zostawiali dorobek całego życia, w tym bezcenne pamiątki rodzinne. Stłoczeni w bydlęcych wagonach, wywożeni byli w głąb Rosji. Prof. Janusz Odziemkowski, historyk, trafnie ujął to jednym zdaniem: dla bolszewików człowiek był nawozem historii.
Przeglądając niedawno swoje archiwum znalazłem rozmowę, jaką przeprowadziłem w 1998 roku w czasie pobytu w Londynie. Od zaprzyjaźnionych emigrantów polskich dowiedziałem się o Sybiraczce z rodziny Mickiewiczów. Wśród tysięcy opublikowanych wspomnień deportowanych Polaków nigdy nie natrafiłem na losy potomków Adama Mickiewicza.
W 1906 roku przenieśliśmy się na wieś. Zalecili to lekarze mojej mamie, która chorowała na płuca. Ojciec został zarządcą majątku Bienica nad rzeką Kopanicą [dziś zwaną Bieniczanką] w północno-wschodniej części dawnego powiatu oszmiańskiego [województwo wileńskie w I i II RP, obecnie obwód miński na Białorusi]. Dobra należały do rodu Kociełłów. Pułkownik Kazimierz Michał Kociełł, wojewoda trocki [kasztelan trocki Michał Kazimierz Kociełł żył w latach 1644–1722], ufundował w Bienicy kościół i klasztor dla zakonu bernardynów. Przed śmiercią kazał wymalować swój portret ze wstęgą Orła Białego, tarczą herbową i szkatułą pełną złotych dukatów u stóp. Zapowiedział w ostatniej woli, że sięgnąć po dukaty do jego trumny można tylko wtedy, gdy kościół spłonie.
W kilkadziesiąt lat później spłonął dach na klasztornych zabudowaniach. Bernardyni uznali, że mogą sięgnąć do grobowca po dukaty na remont. Odsłonili kryptę, a gdy chcieli otworzyć wydobytą trumnę, ta zsunęła się sama z takim hukiem do grobowca, że zarysowały się ściany kościoła. Bernardyni zrezygnowali, zostawili trumnę nieotwartą. Nie pomogło zamurowywanie, szczeliny pozostały. Gdy do Bienicy weszli Rosjanie, ukradli z trumny wszystkie dukaty.
W sierpniu 1914 roku wjechali do Bienicy Kozacy. Ojciec nie chciał ich wpuścić, chcieli go rozstrzelać. W piwnicach dworskich były trzy zbiorniki na spirytus, który płynął do nich rurami prosto z gorzelni. Najstarszy zbiornik miał trzysta lat, przechowywana w nim była starka. Kozacy rozbili zbiorniki. Zrobiło się takie jezioro, że po gazonie przed dworem można było pływać łódką. Kozacy zaczęli pić, a ojciec zaprzągł dwa konie do wozu, do którego wsadził nas wszystkich, trochę ubrań i chleba i wywiózł przed pijanymi Kozakami 10 kilometrów od dworu.
Kiedy wróciliśmy, meble były porąbane, rozbita lampa naftowa z abażurem, która była ślubnym prezentem mojej mamy i wszystkie rodzinne pamiątki poniszczone. Nie zniszczyli jedynie trzech obrazów: z Matką Boską Częstochowska, Matką Boską Wniebowzięcia i Niderską.
Chodzili po wagonach, nosząc pod rękami zmarzłe dzieci, niemowlęta, pytając się czy „zamierszczych rebiat nima”.
zobacz więcej
Na podwórcu drób i świnie pokaleczone szablami. Przegnali Kozaków polski korpus i 26 armijski białogwardzistów. Stacjonowali potem co pół roku przez dwa lata we włościach, na zmianę z 3 korpusem syberyjskim. Zachowywali się bardzo przyzwoicie.
Potem przyszli Sowieci, ale nie pamiętam, w jakich okolicznościach nasze mieszkanie zostało podpalone. Miałam wtedy 19 lat. Zdążyłam uratować maszynę do szycia i trochę ubrań. Dziedzic Szwykowski dał wtedy ojcu łóżko z dworu, na którym 5 grudnia 1812 roku spał Napoleon Bonaparte wycofując się spod Moskwy.
Mój starszy brat Władysław, który pracował na kolei, ewakuował się przed bolszewikami ostatnim pociągiem. Miał dyzenterię, koledzy wnieśli go na fotelu do wagonu i od tej chwili ślad po nim zaginął.
Ojca Sowieci złapali, jak uciekał przed nimi z Winnicy. Wzięli go jako woźnicę do taborów. Był aż pod Warszawą. Wrócił cień, trup prawie. Dawali mu codziennie do zjedzenia 200 gram suchej mąki.
II
Jak przyszły polskie wojska, pojechałam na dwumiesięczny kurs języka polskiego do Oszmiany, założony dla takiej jak ja, poszkodowanej młodzieży. Byłam po trzech klasach rosyjskiej szkoły, a po polsku umiałam tyle, co mnie mama w domu nauczyła.
W 1934 roku po ślubie zamieszkałam z mężem Józefem w majątku Telkinopol, gdzie mąż był nadleśniczym. Ale ten majątek poszedł pod parcelacje i przenieśliśmy się do folwarku Las Piotrowicza, 6 kilometrów od Boron i 7 kilometrów od stacji Bogdanowa. Niedaleko od nas mieszkali bliscy krewni ojca, Mickiewicze. Arendowali majątki, co kilka lat zmieniali miejsce zamieszkania. Najstarszy miał na imię Michał. Młodszy Franciszek ożenił się z moją przyjaciółką. Mieszkali niedaleko od nas, w Studzieńcu. Ich siostra, Zosia Mickiewiczówna, wyszła za mąż za policjanta Góraja.
Mego męża Sowieci wywieźli przed Wigilią 1939 roku. Po mego ojca, który z nami mieszkał, mnie i mego 7-letniego syna Wojtka, przyszli 13 kwietnia 1940 roku. Wsadzili nas do bydlęcego wagonu zabitego deskami. W Mołodecznie wyrzuciłam przez szparę karteczkę do brata Edwarda, który tam mieszkał, pracował na kolei i u którego była wtedy moja mama. Ktoś znalazł karteczkę i zawiadomił mamę.
1 maja dowieźli nas promem do Kujbyszewa i wysadzili na brzegu Irtysza. Tam spotkałam Zosię z Mickiewiczów. Rozłożyłam pościel na brzegu między schodzącym się do wodopoju bydłem i położyłam ojca z synkiem. Było mroźno, czuwałam przy nich. Nie mogłam podejść do Zosi, bo wokoło kręcili się złodzieje. Nigdy już jej więcej w życiu nie widziałam.
Wywieźli nas w obłast’ pawłodarską, rejon kujbyszewski, sowchoz Kalinina, ferma nr 4. Były z nami dwie rodziny Bychowców i pani Odyńcowa z wychowanką. Przez całe lato wyrabiałyśmy ręcznie cegły.
Najpierw wykopaliśmy głęboką jamę w ziemi, wywieźliśmy z niej beczkami nagromadzoną wodę, a potem zapędziliśmy do jamy cztery woły, by racicami wymięsiły glinę. W formie na cztery cegły ubijałyśmy glinę, potem układało się formy w rząd na tysiąc cegieł. Następnie suszyło. I do pieca, do wypalenia. Ze mną pracowały panie Zawadzka, Przeździecka i Kochanowska.
Przez trzy dni składałam do form pięć tysięcy cegieł. Wieczorem padaliśmy nieprzytomni ze zmęczenia.
III
Dowiedzieliśmy się, że tworzy się polska armia w Sowietach. Byliśmy o 4 tysiące kilometrów od punktu zbornego. Odnalazł się mój mąż, miał po nas przyjechać. Ale jak go umundurowali i zakwaterowali, napisał do mnie, żebym pilnowała ojca i synka. Wkrótce potem polska armia wyjechała do Persji.
Był duży mróz, synka okrywałam sianem. Byliśmy wszyscy bliscy śmierci z głodu i z wycieńczenia. Najpierw umarł ojciec, po nim Wojtek. Ich groby obłożyłam cegłami z wysuszonej gliny z kawałkami słomy. Zrobiłam szkic tego miejsca na kawałku papieru. Mam go do dzisiaj.
W dwa tygodnie po śmierci Wojtka przyszła paczka od męża przez Czerwony Krzyż z Persji. Myślałam, że mnie ta paczka zabije. Czemu nie przyszła wcześniej!
Ta paczka mnie uratowała. Potem ludzie dziwili się, dlaczego ja przeżyłam, a ich pochowałam? Już Pan Bóg widocznie tak pokierował.
„Ty jesteś nasz tatuś” – powiedziała do mnie mama, gdy naszego taty zabrakło. Byłam z nas trzech najstarsza – miałam osiem lat.
zobacz więcej
Po dwóch tygodniach dostałam drugą paczkę, po miesiącu trzecią, na imię i nazwisko ojca. Wyjechałam stamtąd do innego rejonu, Siewiernego, bo mówili, że tam jest więcej chleba.
Wyprawili mnie do pracy nad zamarznięty Irtysz. Miałam lód rąbać. Bryła lodu obsunęła się, przygniotła i wykręciła mi nogę. Był tam felczer staruszek, który żałował Polaków, dawał im zwolnienia z pracy, mnie trzymał trzy miesiące w szpitalu. Tam doszła do mnie czwarta paczka od męża.
W szpitalu była jedna sala, na której leżeli obok siebie mężczyźni, kobiety i dzieci z różnymi chorobami – z gruźlicą, rakiem, zapaleniami. Nie wytrzymywałam tam nerwowo. Podarowałam lekarce sweterek z paczki od męża. Zwolniła dla mnie swój pokoik lekarski, a sama przeniosła się przyjmować chorych do łazienki. Wyszłam ze szpitala przy końcu kwietnia 1944 roku.
IV
Wydostałam się z Rosji dzięki siostrze. Osiedliła się z mężem w Górze Śląskiej koło Wrocławia. Szwagier pędził samogon, kupowali u niego żołnierze sowieccy. Siostra poprosiła ich o wyciągnięcie mnie z zesłania. Poradzili: „Napiszitie pismo, my wyślemy przez pocztę polową”.
Wróciłam w czerwcu 1946 roku. Zamieszkałam u siostry i zaczęłam pracę w rzemiośle artystyczno-ludowym. Mąż odnalazł mnie przez Czerwony Krzyż. Był kapralem w kompanii piechoty w I Dywizji Pancernej generała Maczka. Napisał do mnie z Niemiec, czy chcę przyjechać do niego nielegalnie przez granicę, to on postara się to załatwić.
Jedna moja znajoma z Góry Śląskiej tak wyjechała, ale ani tam nie dotarła, ani do nas nie wróciła. Zaginęła. Odpisałam mężowi, że tak nie pojadę do niego. Wkrótce potem męża przenieśli do Anglii.