Tłum szturmował samoloty, statki i barki. Amerykańska hańba
piątek,
17 września 2021
Ostatniego dnia ewakuacji zawstydzony personel CIA wsłuchiwał się w milczeniu w pozostające bez odpowiedzi komunikaty radiowe rozbrzmiewające w pomieszczeniu operacyjnym, będące niemal bez wyjątku rozpaczliwymi apelami o pomoc nadchodzącymi z całego terytorium Wietnamu, w rodzaju: „Jestem pan Han, tłumacz”. Frank Snepp mówił o nich „radiokoszmary”.
„Sytuacja zmieniła się w zawrotnym tempie” – skomentował to generał brygady An (dowódca sił Północnego Wietnamu – przyp.red.) . 20 marca jego operująca na północy kraju artyleria zajęła pozycje wzdłuż kluczowej Drogi nr 1, biegnącej z północy na południe: w ciągu kilku godzin od rozpoczęcia przez nią ostrzału droga ta stała się nieprzejezdna na odcinku od Hue do Da Nang (…) uciekający piechotą i wszelkiego rodzaju pojazdami cywile szybko zablokowali wszystkie drogi.
(…) Podczas ewakuacji z północy w kierunku wybrzeża w dywizji marines, która przedtem sporo już wycierpiała, doszło do załamania się dyscypliny. Pewien amerykański attaché obrony już w ubiegłym roku przewidywał, że jakaś ofensywa nieprzyjaciela na północy mogłaby tam doprowadzić do powtórzenia się „Dunkierki, tyle że bez okrętów”, i to właśnie miało teraz miejsce: po zdesperowanych żołnierzy i cywilów gromadzących się w ogromnej liczbie na brzegu przysłano bezładną zbieraninę statków i łodzi, których w dodatku było o wiele za mało, by pomieścić wszystkich chętnych. Na północy w zasadzie pozostały już tylko jakieś lokalne punkty oporu, z którego dławieniem generał An z AWP miał nawet mniej problemów niż z dostarczaniem ryżu do swoich rozproszonych jednostek po rozmokłych i błotnistych drogach czy traktach.
„To jest Berlin roku 1936, a my wszyscy jesteśmy Żydami” – mówiła o USA. „Amerykańscy jeńcy wojenni są traktowani z godnością, na jaką nie zasługują” – dodawała później.
zobacz więcej
Dziesiątki tysięcy żołnierzy i cywilów, którzy uciekli z Hue statkami albo mniejszymi łodziami, po kilkugodzinnym rejsie na południe wysadzano w Da Nang, gdzie całą masą przelewali się przez ulice miasta, szerząc silnie zaraźliwy wirus paniki (…) .
Do końca marca na ulicach Da Nang znajdowało się już około miliona uchodźców. Nad dziedzińcem amerykańskiego konsulatu unosiły się kłęby gęstego czarnego dymu: to jego personel i strażnicy z marines palili wszystkie akta. A już wkrótce do miasta zaczęły wkraczać kolumny rozentuzjazmowanych żołnierzy północnowietnamskich witane przez tłumy cywilów, przeczuwających historyczną zmianę na szczytach władzy. (…) Pewien amerykański świadek tamtych wydarzeń, pilot AA Wayne Lennin, tak opisywał sytuację w Da Nang: „To miasto nie upadło, ono po prostu się rozpadło. Żołnierze zupełnie oszaleli. Biegali po ulicach miasta i strzelali z karabinów maszynowych do cywilów, zrywając z trupów biżuterię i gwałcąc dziewczęta”.
Do dantejskich scen dochodziło na lotnisku, gdzie rozhisteryzowane tłumy oblegały nieliczne odlatujące samoloty, w przekonaniu, że może to być ostatnia szansa na wydostanie się z miasta; ludzie czepiali się nawet kół, by po chwili ginąć w męczarniach, gdy wzbijający maszyny do lotu piloci chowali podwozia, miażdżąc tym samym tych swoistych pasażerów na gapę. Z powodu tłumów żołnierzy i cywilów, które wtargnęły na płytę lotniska, nie udało się też wywieźć z miasta licznych rannych leżących na noszach: w konsekwencji pozostawiono własnemu losowi aż 5 tysięcy pacjentów i członków personelu medycznego ze szpitala ogólnego w Duy Tan.
Z kolei na wybrzeżu żołnierze oblegali wszystkie dostępne statki i barki; niektórzy z nich wjeżdżali swoimi czołgami albo ciężarówkami głęboko w wodę, byle tylko jak najszybciej dostać się na ich pokład. „Byli tam ci z rangersów, ci z marines, a także czołgi – opowiadał pewien wietnamski świadek. – A kiedy wpłynął pierwszy statek, to marines zaczęli strzelać do wszystkich innych, bo sami chcieli dostać się na ten statek. Wtedy ci z rangersów się wściekli i też zaczęli strzelać do marines, aż wreszcie statek zatonął”.(…)
Miejsce za łapówkę
28 marca (Henry) Kissinger donosił Fordowi: „Nie sądzę, by Wietnam Południowy mógł wyjść z tego cało (...). Jest to moralna porażka Stanów Zjednoczonych”. Następnego dnia, podczas spotkania z pracownikami swojego departamentu, wyraził się zaś następująco: „Ta hańba spada na nas”. A kiedy jeden z nich zaproponował, by poprosić o interwencję Moskwę, Kissinger odparł: „Nie możemy prosić Sowietów, by w imię odprężenia uchronili nas przed nami samymi”.
(…) W amerykańskiej strefie przejściowej w Tan Son Nhut tysiące przerażonych Wietnamczyków stało w długich kolejkach przed wejściem do mieszczącej się w tej bazie kręgielni albo zbierało się na jej kortach tenisowych w oczekiwaniu na transport lotniczy dla uchodźców.
Po południu 23 kwietnia czterdziestopięcioletnia Le Thi Thu Van, wdowa po zamordowanym południowowietnamskim polityku Nguyenie Van Bongu, spotkała tam swojego przyjaciela, starszawego już nauczyciela francuskiego, który nagle zaczął głośno krzyczeć. Jak się okazało, zniknęła jego teczka zawierająca 2 tysiące dolarów, jedyny łatwo zbywalny dobytek, jaki posiadał – niewątpliwie padła ona łupem złodziei. Niepocieszony staruszek uznał w tej sytuacji, że nie chce jechać do Stanów Zjednoczonych jako żebrak – i wrócił do swojego domu w mieście. Razem z nim wrócił też jego kuzyn, wiceminister edukacji w rządzie Sajgonu, a ta impulsywna decyzja miała ich obu kosztować lata spędzone później w komunistycznych obozach reedukacyjnych (…).
Niektóre dzieci, takie jak dziewięcioletni Bong, patrzyły na całą ewakuację jak na „jakąś fajną przygodę, wyprawę do nowych i nieznanych miejsc”. Chłopak nie bardzo rozumiał tylko jedno: dlaczego wszyscy otaczający go dorośli tyle płakali. Jego matka, jak większość uciekinierów, słowem nie wspomniała o planach wyjazdu swoim sąsiadom, ale w kręgielni w Tan Son Nhut ich rodzina spotkała całe mnóstwo znajomych, przyjaciół i kolegów z klasy, a wszyscy oni wyglądali na równie zażenowanych i nieszczęśliwych, choć nikt nie chciał o tym głośno mówić. Spędzili tam dwa długie dni i dwie noce, aż wreszcie pozwolono im wsiąść do samolotu C-130, gdzie bardzo bali się o to, by podczas wznoszenia się do góry nie zestrzelili ich komuniści, wówczas będący już bardzo blisko miasta. Rozluźnili się nieco dopiero nad pełnym morzem, choć przed nimi wciąż były jeszcze niewygody długiego lotu na Filipiny.
– Nie zobaczycie obrazków ludzi zabieranych z dachu ambasady USA w Kabulu – obiecywał Biden.
zobacz więcej
Mało chlubnym aspektem tych ewakuacji był fakt, że niektórzy Amerykanie i Wietnamczycy mający wpływ na kształt list pasażerów sprzedawali miejsca w samolotach za gotówkę: skorzystały z tego setki dziewcząt z barów dysponujące „zielonymi”, czyli dolarami amerykańskimi. Ponadto łapówki w wysokości ponad 50 tysięcy dolarów musieli też wypłacić sami Amerykanie wietnamskim urzędnikom wojskowym i policyjnym w Tan Son Nhut, po to by nie robili oni żadnych problemów przy ewakuacji swoich rodaków. (…)
Ucieczka z dachu ambasady
Tymczasem w centrum Sajgonu mieszkańcy miasta musieli już na dobre pogodzić się z myślą, że dochodzące do nich zewsząd złowrogie odgłosy zapowiadają prawdziwe trzęsienie ziemi, które definitywnie pogrzebie całe ich społeczeństwo.
Odgłos helikopterowych wirników rozlegał się już teraz niemal bezustannie na niebie nad Sajgonem: kiedy niemożliwe stało się wywożenie uciekających z Tan Son Nhut, począwszy od 29 kwietnia, ewakuacje zaczęto przeprowadzać bezpośrednio z terenu amerykańskiej ambasady oraz z kilku innych budynków należących do misji, które stały się od tego czasu ostatnimi już enklawami Amerykanów w mieście.
Tamtego popołudnia porucznik Khiem dotarł ostatecznie do domu rodziców w Sajgonie, by ujrzeć tam swojego sędziwego dziadka i pozostałych członków rodziny pogrążonych w rozpaczy, która gościła wówczas w niejednej wietnamskiej rodzinie. Zgodnie ze zwyczajem swojego kraju Khiem poprosił teścia o formalną zgodę na zabranie żony Lien do ambasady, by umożliwić jej ucieczkę do 7. Floty, stacjonującej u wybrzeży. Mając już zgodę, posadził ją na motorowerze i podwiózł kilka przecznic do kompleksu ambasady pilnowanego przez amerykańskich marines ze względu na coraz bardziej oszalały tłum, kłębiący się pod jego murami. Za nimi, na lambretcie, pojechał też jej ojciec wraz z dwiema jej siostrami.
Na miejscu wszyscy spotkali się z bratem Khiema, po czym porucznik przepchnął się jakoś z całym tym towarzystwem do bramy kompleksu. A ponieważ Khiem był dobrze znany Amerykanom, sam widok jego dokumentów wystarczył, by marines wpuścili do środka całą ich grupę.
Brakowało w niej jednak młodszego brata porucznika, dwudziestotrzyletniego studenta prawa. Khiem wrócił więc do domu rodzinnego, dokąd wkrótce potem dotarł też i sam młodzieniec. Raz jeszcze Khiemowi przyszło przebijać się przez tłum oblegający ambasadę, by po wciśnięciu bratu w dłoń banknotu studolarowego przepchnąć go niemal siłą przez bramę, a samemu wrócić do domu.
Tran Tan miał dwadzieścia pięć lat i podobnie jak Khiem pozostawał w bliskich kontaktach z Amerykanami – pracował bowiem jako nocny operator centrali telefonicznej w biurze USAID. Jego szefowie zaproponowali mu status „niezbędnego personelu”, który dawał mu prawo do miejsca w jednym z samolotów ewakuacyjnych. Tan zadzwonił do swoich rodziców – amerykański telefon w domu był jeszcze jednym przywilejem tej pracy – i poprosił, by jego piętnastoletni brat Hung przyniósł mu do biura jedzenie i ubrania. A kiedy młodzieniec się zjawił, Tan kazał mu usiąść i zaczekać. Następnie zapytał Amerykanów, czy w podobny sposób mógłby też ściągnąć na miejsce swoich pozostałych dwóch braci, których dane podał im już przedtem. Ci jednak stanowczo odmówili – obaj oni byli bowiem żołnierzami, a prezydent Thieu zadekretował wcześniej, że personelowi wojskowemu nie wolno opuszczać kraju.
Tan powiedział później: „Byłem młody i głupi – kiedy dotarliśmy na Guam i zobaczyliśmy, ilu jest tam ludzi z ARVN, zorientowałem się, że gdybyśmy tylko wytrzasnęli skądś parę dolarów i dali je odpowiednim osobom, wówczas moi bracia też mogliby się z nami zabrać”.
Z kolei jego ojciec w ogóle nie chciał słyszeć o ucieczce, wzruszając ramionami: „Jestem już zbyt stary, by troszczyć się o to, czy przeżyję, czy umrę”. Kiedy tamtego dnia, 29 kwietnia, o godzinie 6 wieczorem Tan i Hung wsiedli do helikoptera stojącego na dziedzińcu amerykańskiej ambasady i odlecieli nim z kraju, w ich rodzinie, tak samo jak w niezliczonych innych, powstała przepaść, która miała utrzymywać się później przez wiele długich lat. Tan mógł przynajmniej być wdzięczny losowi za to, że obaj jego bracia byli w wojsku zwykłymi żołnierzami: dzięki temu niskiemu statusowi uniknęli oni bowiem okropności komunistycznych obozów czekających na byłych oficerów..
Wstyd CIA
Tamtego ostatniego już dnia ewakuacji zawstydzony personel CIA wsłuchiwał się w milczeniu w pozostające bez odpowiedzi komunikaty radiowe rozbrzmiewające w pomieszczeniu operacyjnym, będące niemal bez wyjątku rozpaczliwymi apelami o pomoc nadchodzącymi z całego terytorium Wietnamu, w rodzaju: „Jestem pan Han, tłumacz”. Frank Snepp mówił o nich „radiokoszmary”.
Nawet gdyby ich ambasador wykazał się lepszym zmysłem przewidywania, Amerykanie i tak nie byliby w stanie przeprowadzić w miarę uporządkowanej ewakuacji wszystkich tych Wietnamczyków, którzy w jakikolwiek sposób im się przysłużyli. Teraz więc ogromna liczba przerażonych ludzi organizowała sobie ucieczkę na własną rękę: czy to okrętami, czy łodziami albo jakimikolwiek innymi jednostkami pływającymi, którymi upstrzone były wody oblewające Wietnam Południowy jeszcze przez dobrych kilka tygodni po jego upadku. Tylko nielicznym udało się załatwić sobie najbezpieczniejszy środek ucieczki, czyli przelot. (…)
Podczas tej ostatniej nocy helikoptery marines wykonały 682 kursy, wywożąc z Sajgonu 1373 Amerykanów i 5595 ludzi innych narodowości – w zdecydowanej większości Wietnamczyków – na okręty wojenne 7. Floty.
Ambasador Martin odleciał o godzinie 4.58 nad ranem 30 kwietnia, nadając uprzednio na okręt dowódczy uzgodniony kod „Tygrys, Tygrys, Tygrys”. Na terenie kompleksu pozostawiono kilkuset Wietnamczyków, ponieważ Waszyngton nalegał, by ewakuacja zakończyła się do rana: ostatni marines wylecieli z ambasady o godzinie 7.53. (…)
Dziesiątki tysięcy Wietnamczyków kontynuowały exodus z Sajgonu, zarówno tamtego dnia, jak i przez wiele następnych dni i tygodni.
Wyczerpany porucznik Khiem wrócił z ambasady do swoich rodziców i dziadka w domu: „Nie było czasu na rozpacz. Po prostu musiałem się zastanowić, co robić dalej, by przeżyć”. Tamtego ranka 30 kwietnia jego rodzina dowiedziała się, że za określoną cenę ma szansę dostać się na pokład łodzi wywożącej uchodźców rzeką. Khiem z ojcem byli na to zdecydowani, ale kiedy próbował namówić do ucieczki również matkę, ta upierała się, że musi zostać i zaopiekować się jego dziadkiem. Ostatecznie ojciec odwiózł go do doków jedną z firmowych ciężarówek należących do rodziny, a tam w pośpiechu, ale i w emocjach pożegnał się z synem.