Odurzony haszyszem i absyntem włóczył się po knajpach. Czy z buntownika stałby się dekoratorem?
piątek,
5 listopada 2021
Leopold Zborowski nie był typowym marszandem. Przyjechał do Paryża studiować na Sorbonie, pisał wiersze, handlował książkami i antykami, lecz rychło wsiąkł w środowisko artystów. W połowie 1916 roku Amedeo Modigliani zawiera z nim umowę. „Zbo” będzie wypłacał artyście dzienną pensję w wysokości 15 franków, w zamian stając się właścicielem wszystkich jego obrazów.
Alkoholik, gruźlik, narkoman i seksoholik. Namawiany do powrotu na ścieżkę cnoty odpowiadał: „Wolę życie krótkie, ale intensywne”. Dobry Bóg spełnił to życzenie. W wiedeńskiej Albertinie otwarto wystawę, która miała uczcić setną rocznicę śmierci włoskiego artysty skandalisty, lecz z powodu pandemii trzeba ją było przełożyć na lepsze czasy.
Amedeo Modigliani, zmarły 24 stycznia 1920 roku w paryskim szpitalu dla ubogich, w niczym już nie przypominał dandysa w szytym na miarę aksamitnym garniturze, który czternaście lat wcześniej przybył do
stolicy świata, by zadziwić ją swą sztuką. Brudny, bezzębny, plujący krwią, straszliwie wyniszczony chorobą, lecz odmawiający leczenia, był wyrzutem sumienia dla towarzyszy dawnych hulanek, którzy zdążyli się ustatkować i obrosnąć w piórka. Wypisz, wymaluj, artysta przeklęty.
Mit, umocniony przez samobójczą śmierć ciężarnej Jeanne Hébuterne – muzy i niedoszłej małżonki – wywindował potępieńca z Livorno na poziom, o którym on sam nie śmiał nawet marzyć. Stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych malarzy, uosobieniem twórcy bezkompromisowego i zbuntowanego.
Striptiz pięciolatka
Modi – duchowy brat Vincenta van Gogha, niezrozumiany przez współczesnych, ulubieniec kobiet, śpiący w rynsztokach i recytujący z pamięci poematy Dantego, Petrarki, Villona i Baudelaire’a – uparł się, że wróci do Italii dopiero wtedy, gdy odniesie sukces. Miał pecha, bo I wojna światowa sparaliżowała rynek sztuki. Dopiero w latach 20. XX wieku ceny dzieł awangardzistów znad Sekwany wystrzeliły w kosmos. Do pośmiertnego triumfu Amedea przyczyniła się, dostrzeżona poniewczasie, dekoracyjność jego dzieł.
Krytycy lekceważyli Modiglianiego znacznie dłużej niż marszandzi. Mieli go za manierystę i lansera, gwiazdeczkę „szkoły paryskiej” – cudzoziemskiej hałastry, współtworzącej folklor Miasta Światła początku XX wieku. Ciekawostkę będącą jedynie tłem dla geniuszu prawdziwych nowatorów takich jak Pablo Picasso, Georges Braque i Henri Matisse.
Gdy w 1922 roku w Wenecji pokazano obrazy Toskańczyka, jeden z recenzentów komentował: „W tych wydłużonych szyjach jak u strusia, w twarzach, których linie powtarzają ten sam wzór, tak jakby były oglądane astygmatycznym wzrokiem, a raczej w wypukłym lustrze, nie ma nic, co by zwiastowało artystę. Ani rysunek, ani psychologiczna penetracja, a nim tym bardziej kolor”. Inny krytyk przekonywał, że tak malować potrafi już pięcioletnie dziecko.
Amedeo bez wątpienia miał skłonności autodestrukcyjne. Po śmierci w jego pracowni znaleziono więcej butelek – pustych, napoczętych i pełnych – niż obrazów.
Modigliani publicznie się obnażał, wpadał w euforię, by za chwilę pogrążyć się w depresji. Odurzony haszyszem i absyntem włóczył się po knajpach, oferując rysunkowe portrety w zamian za kieliszek czegoś mocniejszego. Jak to Włoch, lubił zwracać na siebie uwagę. Paradował w czarnej pelerynie, czerwonym szaliku i kapeluszu z wielkim rondem. Picasso zauważał zgryźliwie że Modi upija się wyłącznie w miejscach bardzo uczęszczanych.
Postęp, czyli powrót do korzeni
Vox populi, vox dei. Skoro publiczność czegoś pożąda, musi to dostać. W XXI wieku monograficzne wystawy Amedea gościły między innymi w Brazylii, Japonii, Stanach Zjednoczonych, Rosji i na Tajwanie. W roku 2015 eksponowano jego dzieła w Turynie, Seulu, Budapeszcie, w 2016 w Helsinkach, w 2017 w Nowym Jorku i Genui, w 2018 w Londynie...
Filmowa biografia Modiglianiego uczyniła z niego męczennika i godnego rywala Picassa. Feministki daremnie wypominają mu instrumentalny stosunek do kobiet. Romantyczny wizerunek zwyciężył.
Skapitulowali też krytycy. Obecnie spór idzie już tylko o to, czy Modi był artystą osobnym i na wskroś oryginalnym,czy też wybitnym reprezentantem awangardy.
Twórcy wiedeńskiej wystawy proponują formułę kompromisową: „wniósł nieoceniony i bardzo indywidualny wkład w historię sztuki, odnosząc sukcesy w budowaniu pomostu między starożytnością a nowoczesnością, a także między samymi różnymi gatunkami sztuki”. Tytuł ekspozycji („Modigliani. Rewolucja prymitywistyczna”) wskazuje jednak, iż pokusa szufladkowania jest w tej branży wiecznie żywa.
On sam odrzucał kubizm i futuryzm jako style przeintelektualizowane i „nieludzkie”. Z drugiej strony, był nieodrodnym dzieckiem epoki, w której przez wszystkie przypadki odmieniano słowo „rewolucja”. Wspólnym mianownikiem szybko zmieniających się artystycznych mód było odrzucenie tradycyjnych, europejskich kanonów piękna (lub, jak kto woli, ich poszerzenie).
Malarz nie miał szczęścia w miłości. Narzekał, że zamiast uczuć musi zadawalać się „dziewkami za kilka franków”.
zobacz więcej
Drogowskazem dla Amedea stała się twórczość Paula Gauguina, zaś bezpośredniej inspiracji dostarczały wizyty w dziale egipskim Luwru, na Wystawach Powszechnych, tudzież w otwartym w roku 1882 roku muzeum etnograficznym. Ma się rozumieć, królowała w nim sztuka francuskich kolonii: zachodniej Afryki, Maghrebu oraz Indochin.
Posąg bóstwa z Angkor Wat, maska z Gabonu czy marmurowe figurki idoli z Cykladów, datowane na trzecie tysiąclecie przed Chrystusem, eksponowane w Albertinie razem z pracami Modiglianiego i jego kolegów przypominają, że awangarda chłonęła sztukę archaiczną jak gąbka wodę. Pęd ku nowoczesności zaowocował zwrotem ku prehistorii.
Zbiór ponad 120 obrazów, rysunków i rzeźb uzupełnia wybór fotografii, przypominających Paryż sprzed lat stu. Amedeo z miną buńczuczną i nieodłącznym papierosem, w pozie demiurga, wzbudza nostalgię za cyganerią, która przeminęła razem ze światem, który tak bardzo chciała zmienić.
Przygotowanie jubileuszowej wystawy było nie lada wyzwaniem logistycznym, zważywszy na fakt, że prace Modiglianiego są rozsiane po świecie, a spora ich część znajduje się w prywatnych kolekcjach. Ciekawostką są dwa landszafty, powstałe na Lazurowym Wybrzeżu, choć ich autor wcześniej wyrokował, że „w pejzażu nie da się niczego wyrazić”. Jeszcze gorzej wyrażał się o martwych naturach. Istniały dlań tylko dwa gatunki: akt i portret.
Pożegnanie z młotkiem
Jedna trzecia eksponatów jest cudzego autorstwa. Kurator Marc Rostellini zderzył dzieła Toskańczyka z pracami Constantina Brâncuși, André Deraina i Pablo Picassa.
Amedeo najbliżej był z rumuńskim rzeźbiarzem. Brâncuși, asystent Rodina, wypowiedział wojnę realistycznemu stylowi mistrza, preferując abstrakcję.
Francuski kurator wzgardził malarzami z bliskiego kręgu Amedea, chociaż ich twórczość trochę rymuje się z prymitywizmem. Diego Rivera, Jacques Lipchitz, Max Jacob i Chaïm Soutine są w Albertinie obecni, ale na portretach autorstwa Toskańczyka.
Soutine był dzikusem nie tylko w sztuce, ale również w życiu. Ponoć
Modi, bardziej dbały o higienę osobistą, nauczył współlokatora posługiwać się widelcem i używać chusteczki do nosa. Paryż przyciągał takich obwiesiów, jak lampa ćmy. Uciekali od wschodnioeuropejskiej biedy, antysemityzmu i braku perspektyw. Amedeo, mimo sefardyjskich korzeni, był w lepszej sytuacji: w ojczyźnie i we Francji uważano go po prostu za Włocha.
W polskim kręgu
W Albertinie po macoszemu potraktowano również artystę, któremu pod wieloma względami było do bohatera wystawy najbliżej. Moïse Kisling, ze względu na rozrywkową naturę i szeroki gest zyskał przydomek „książę Montparnassu”. Organizując pogrzeb Modiego, nie mógł wiedzieć, że go straci i to właśnie na rzecz zmarłego przyjaciela. Kisling pochodził z Krakowa i tam zapewne poznał człowieka, który w biografii Amedea odegrał rolę kluczową.
Vincent van Gogh nie dożyłby swoich 37 lat bez duchowego i materialnego wsparcia młodszego brata. W końcowym, najbardziej płodnym artystycznie, okresie życia Modiglianiego kimś takim stał się dla niego Leopold Zborowski. Polak nie był typowym marszandem. Przyjechał do Paryża studiować na Sorbonie, pisał wiersze, handlował książkami i antykami, lecz rychło wsiąkł w środowisko artystów. W połowie 1916 roku Amedeo zawiera z nim umowę. „Zbo” będzie wypłacał artyście dzienną pensję w wysokości 15 franków, w zamian stając się właścicielem wszystkich jego obrazów.
Życie wprowadziło poważne korekty do tego kontraktu. Marszand użyczał podopiecznemu własnego mieszkania jako pracowni, ratował z doraźnych finansowych i egzystencjalnych kryzysów, ufundował mu ponad roczny pobyt na Lazurowym Wybrzeżu dla poratowania zdrowia. Nigdy jednak nie przeszli na „ty”.
Leopold, podobnie jak Theo van Gogh nie dorobił się kokosów. Był dyletantem w tej branży, według wiarygodnych źródeł więcej wygrywał w karty niż zarabiał na rynku dzieł sztuki. Nie dzielił się z Modim jedynie żoną. Hanka pozowała Włochowi do aktów, ale zawsze w towarzystwie przyzwoitki, Ludwiki Czechowskiej. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że owa przyzwoitka, jak się zdaje, była kochanką Amedea.
Owoce polskich znajomości można oglądać na wystawie – są nimi portrety Zborowskich, ich służącej i znajomych. Narodowa przynależność luminarzy „szkoły paryskiej” jest bardziej skomplikowana.
Soutine studiował w Wilnie, Lipschitz urodził się w Druskiennikach, Kisling i Simon Mondzain byli krakowskimi uczniami Józefa Pankiewicza, podobnie jak Jan Wacław Zawadowski, który odziedziczył po Modiglianim pracownię.
Nie ulega natomiast wątpliwości, że pod opiekuńczymi skrzydłami Leopolda i Hanki Zborowskich Toskańczyk ostatecznie wypracował swój charakterystyczny styl. Nienaturalnie długie ciała i szyje, owalne twarze przypominające maski, ożywione jedynie subtelnymi uśmiechami i pozbawione źrenic oczy, zgeometryzowane kształty – takiego Amedea znamy i uwielbiamy.
Żartowano, że gdyby spisała Biblię na nowo, byłaby ona lepsza od oryginału.
zobacz więcej
Goło i niewesoło
Gdy wybuchła wojna, Modigliani ulegając nastrojom, zgłosił się do wojska. Francuscy i włoscy werbunkowi zgodnie uznali go za niezdolnego do służby. Z tą chwilą stał się wojującym pacyfistą, wdawał się nawet w bójki z żołnierzami. W tej samej stołówce co on żywili się Lenin i Trocki, jednak polityka Modiego nie kręciła. Jego prawdziwą pasją były kobiety. Romansował z rosyjską poetką Anną Achmatową, uwikłał się w burzliwy związek z angielską dziennikarką Beatrice Hastings. Podczas mocno zakrapianej imprezy wyrzucił ją przez okno, na szczęście z pierwszego piętra.
Pokazywany w Wiedniu autoportret w stroju Pierrota świadczy, że Modigliani sam siebie widział jako smutnego kochanka. Nuty melancholii można się dopatrzyć również w damskich aktach, z którymi dziś jest głównie kojarzony. Do uwieczniania nagusek namawiał go Zborowski, licząc, że takie obrazy dobrze się sprzedadzą. Na krótką metę się pomylił. Włoch stworzył serię 25 aktów na ciemnoczerwonym tle, które jego biograf, Corrado Augias uznał za „najbardziej zmysłowe malarstwo całego XX wieku”.
W grudniu 1917 roku Modi miał pierwszą i jedyną za swego życia wystawę indywidualną, w prestiżowej galerii Berthe Weill. Pech chciał, że naprzeciwko znajdował się posterunek policji. Funkcjonariusze uznali obraz wyeksponowany w witrynie za zbereźny i po kilku godzinach wystawa była tylko wspomnieniem. Nie sprzedano ani jednej pracy.
Golizna jakkolwiek tolerowana i obecna w przestrzeni publicznej, musiała mieć mitologiczny lub literacki pretekst. Gdyby malarz zatytułował swój cykl „Wenus”, oszczędziłby sobie problemów. Drugim błędem było zaznaczenie włosów łonowych, nieobecnych u wydepilowanych, marmurowych posągów.
Zdegenerowany klasyk
Od tamtych czasów kryteria uległy zmianie. W 2018 roku „Akt leżący" Modiglianiego z pannicą eksponującą pośladki, sprzedano na aukcji w Nowym Jorku za prawie 160 mln dolarów, trzy lata wcześniej za inny obraz z tego cyklu inwestor z Chin zapłacił ponad 170 milionów. Drożej kosztowały tylko „Kobiety z Algieru” Picassa i „Zbawiciel świata” przypisywany Leonardowi.