Historia

Bracia uwięzieni w lubelskim Zamku: jeden przez gestapo, drugi przez NKWD

Skuty kajdankami klęczał na stołku, opierając ręce o stół. Gestapowiec bił go bykowcem w gołe stopy do momentu, kiedy z bólu spadał na podłogę. Wtedy był bity po głowie, piersiach, brzuchu, genitaliach tak długo aż wstał i żeby uniknąć bicia, z powrotem klękał na stołku. Gdy tracił przytomność, gestapowiec polewał go wodą lub piwem z butelki.

Więzienie w Zamku w Lublinie było w czasie okupacji niemieckiej kaźnią porównywalną z warszawskim Pawiakiem, więzieniem Montelupich w Krakowie czy z kazamatami w cytadeli w Poznaniu. Dziesiątki tysięcy obywateli polskich zostało w nich zamordowanych, nie przeżyli tortur, zostali zastrzeleni, powieszeni lub ścięci toporem. Jednym z więźniów w lubelskim Zamku był mój ojciec, Wacław Alfred Kledzik. A kiedy w 1944 roku Zamek przejęła sowiecka NKWD, uwięziony w nim został mój stryj Witold Jan Kledzik.

Kwarantanna w wieży

Na początku lipca 1940 roku Wacław stał na peronie dworca kolejowego w Lubartowie i czytał konspiracyjną gazetkę. Tak się zagłębił w lekturę, że nie zauważył mężczyzny, który zaglądał mu przez ramię. Kiedy mężczyzna oddalił się do hali dworca, po chwili wyszli stamtąd żandarmi i aresztowali ojca.

Skutego kajdankami wsadzili do policyjnego samochodu. Z Lubartowa przewieziono go do Lublina, auto zatrzymało się przed Zamkiem. Bramę otworzył niemiecki żołnierz.

W tamtym czasie Zamek otoczony był drewnianym płotem. Wokół chodziły patrole. Przed głównym wejściem, w jednopiętrowej kamienicy mieszkał naczelnik więzienia i jego podwładni, niemiecka i polska załoga więzienia.

Na lewo od wejścia, pod murami zamkowymi stały budynki gospodarcze – stajnie, chlewnia i klatki z królikami. Na wewnętrznym podwórku wznosił się piętrowy budynek z kuchnią na parterze i łaźnią na pierwszym piętrze.

We frontowej części głównego budynku i w połowie lewego skrzydła znajdowały się cele dla kobiet. Prowadziło tam oddzielne wejście. W lewym skrzydle mieściły się cele dla mężczyzn. Pierwsze piętro zajmował oddział pierwszy, drugie piętro – drugi z małymi celami, w których umieszczano więźniów z ciężkimi przewinieniami. Oczekiwali w nich na egzekucje.

Obok gotyckiej kaplicy, wzdłuż ściany zamykającej dziedziniec, stał parterowy budynek z magazynami żywnościowym i materiałowym. Ze średniowiecznego zamku, oprócz gotyckiej kaplicy, zachowała się okrągła, trzykondygnacyjna wieża obronna z połowy XIII wieku, o wysokości 25 metrów, średnicy 15 metrów i grubości murów dochodzących do 4 metrów. W niej, na betonowej podłodze posypaną warstwą słomy, trzymano więźniów.
Wacław Kledzik w 1939 roku.
Ojciec wspominał, że czas kwarantanny spędził, śpiąc razem z innymi więźniami na betonie. Rano otrzymywali napój z palonego jęczmienia, w porze obiadowej lurę z kawałkami kartofli i pływającymi w niej ziarnami jęczmienia, na kolację polewkę z kapusty, brukwi, czasem okraszoną kaszą. W wieży panował okropny, nie do wytrzymania, zaduch.

Wacław, brat Witolda

Mój ojciec Wacław, urodzony w Berlinie w 1908 roku (rodzina przybyła z Wielkopolski w poszukiwaniu pracy), chodził do niemieckiej szkoły do 1919 roku. Kilka miesięcy później rodzina wróciła do niepodległej już Rzeczpospolitej i osiedliła się w Nakle, gdzie mój dziadek, też Wacław, był naczelnikiem parowozowni.

Ojciec, zmobilizowany w 1939 roku jako podoficer piechoty Wojska Polskiego, po kapitulacji znalazł się w Jędrzejowie w Świętokrzyskiem, na terenie Generalnej Guberni. Tam odnalazł go jego starszy o dwa lata brat Witold Jan, który od 1933 roku był pracownikiem Polskich Kolei Państwowych w Wolnym Mieście Gdańsku i aktywnie działał w Tajnej Organizacji Wojskowej „Polonia”, w Gminie Polskiej Związku Polaków, Gdańskiej Macierzy Szkolnej, klubie sportowym Gedania i w kilku innych organizacjach. Pięć dni przed wybuchem wojny przeniósł się do dyrekcji kolejowej w Gdyni, co uratowało mu życie.

Ich młodszy brat Edward, aresztowany w Gdyni (zamordowany w obozie koncentracyjnym w Stutthofie) podczas przesłuchania przekazał, że Witold poległ w walkach na Oksywiu. Na tej podstawie Niemcy wykreślili Witolda z listy poszukiwanych działaczy polskich z Gdańska.

Strzelali z bliska, grzebali ludzi żywcem, główki dzieci rozbijali o drzewa. Tajemnica „Pomorskiego Katynia”

W lasach piaśnickich, niedaleko Wejherowa, Niemcy zabili od 12 do 14 tysięcy ludzi. Ich tożsamość – w większości – do dzisiaj nie jest znana.

zobacz więcej
15 września Witold wyjechał z Gdyni na Lubelszczyznę. Zamieszkał i pracował na kolei w Nałęczowie, dokąd sprowadził brata Wacława. Wacław zatrudnił się w jednym z lokalnych przedsiębiorstw, co ułatwiła mu dobra znajomość niemieckiego. Obydwaj wstąpili do Związku Walki Zbrojnej (w 1942 r. przemianowane na Armię Krajową).

Co się działo „Pod Zegarem”?

Ojciec w czasie kwarantanny prawdopodobnie przeszedł pierwsze przesłuchania w kancelarii zamkowej i w siedzi bie gestapo „Pod Zegarem” na ul. Uniwersyteckiej. Był bity i torturowany.

Z zachowanych wspomnień innych więźniów wiem (ojciec przy mnie nigdy nie wracał do tamtych chwil, gdy zmarł, miałem 15 lat), że skuty kajdankami klęczał na stołku, opierając ręce o stół. Gestapowiec bił go bykowcem w gołe stopy do momentu, kiedy z bólu spadał na podłogę. Wtedy był bity po głowie, piersiach, brzuchu, genitaliach tak długo aż wstał i żeby uniknąć bicia, z powrotem klękał na stołku. Gdy tracił przytomność, gestapowiec polewał go wodą lub piwem z butelki.

Na pytania gestapowca o przynależność do tajnej organizacji, odpowiadał, że nie należy, a konspiracyjną gazetkę znalazł i przeglądał do momentu aresztowania. Gestapowiec krzyczał: lüge – kłamiesz! Wieszał ojca za ręce skute kajdankami od tyłu i podciągał do góry na haku w piwnicy „Pod Zegarem”. Do sufitu przymocowany był bloczek służący do podnoszenia do odpowiedniej wysokości. Pod ciężarem zwisającego ciała napięte mięśnie rąk, szyi, barków i ścięgien powodowały nieludzki ból. Mdlejący więzień polewany był zimną wodą. Trwało to kilka godzin.

Innym rodzajem tortury było podwieszanie przesłuchiwanego więźnia na drążku przeprowadzonym między podkulonymi nogami z zaciśniętymi na nich rękoma skutymi kajdankami. Drążek oparty był o blaty dwóch biurek. Torturowany wisiał głową w dół. Bity był pejczami w stopy, pośladki, uda, plecy i głowę. Gdy strasznie krzyczał z bólu, nakładano mu na głowę maskę przeciwgazową. Gestapowcy kłuli go w jądra końcami pejczów lub trzcinką.
Witold Kledzik w 1939 roku.
Zbity, zakrwawiony, półprzytomny, został odwieziony do celi w Zamku. Nie wydał brata ani nikogo innego.

81 lat później po celach w piwnicy domu „Pod Zegarem” oprowadzał mnie doktorant lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej Marcin Michniowski, współautor książki „Z perspektywy lat. Ludzie i wydarzenia. 40. Rocznica Muzeum Martyrologii »Pod Zegarem«”. Z zachowanych opisów tortur z tej książki wybrałem trzy wyżej cytowane. Było ich więcej. Mojemu ojcu wybito zęby, doznał wielu ran ciętych od uderzeń bicia pałkami i pejczami zakończonymi ołowianymi kulkami.

Komendantem więzienia w Zamku był SS-Obersturmführer Peter Paul Domnick. Niski, krępy, krzykliwy. Był niewątpliwie Ślązakiem, gdyż przemawiał do więźniów gwarą śląską. Stałą służbę pełnili esesmani: Schmidt, specjalista od ćwiczeń gimnastycznych na więźniach; Dietrich, w kontaktach z więźniami używający wyłącznie nóg; Hoffman z nieodłącznym psem wilczurem i pejczem; „Panienka” wysoki, szczupły, specjalizujący się w wybijaniu zębów; Tanzhaus, zwany przez więźniów „Krową”.

Kryminalnym wolno więcej

Po dwóch tygodniach kwarantanny w wieży ojca przeniesiono do celi dla więźniów politycznych w sali 36.

Więzień Władysław Ułanowski wspominał, że „współżycie więźniów, tak w baszcie, jak i w celach czwartego oddziału było bardzo koleżeńskie. Jeden drugiemu jak mógł spieszył z pomocą. Starano się różnymi sposobami świadczyć sobie usługi i nie stwarzać sytuacji sprzyjającej powstawaniu zadrażnień, bo atmosfera była i tak mocno napięta”.

W lagrze Krystyna nr 32.293

„Nie lubię opowiadać o swoich przeżyciach, ale nie chcę milczeć” – zapisała w zeszycie w szeroką linię.

zobacz więcej
Inaczej przedstawiały się relacje więźniów politycznych z kryminalnymi. Według więźniarki Janiny Gołębiowskiej, „stosunki między tymi grupami nie układały się dobrze, co stwierdzają wszyscy więźniowie polityczni. Władze wiedziały o tym i celowo utrzymywały ten stan. Wśród kryminalistów miały wygodnych obserwatorów i usłużnych »kapusiów«. Zachowanie kryminalistów wpływało też niekorzystnie na psychikę więźniów politycznych. Kryminalni, zwłaszcza w początkowym okresie okupacji, posiadali znacznie większe przywileje. Oni obejmowali funkcje korytarzowych, pracowników pralni i dezynfekcji, sprzątaczy budynków administracyjnych czy »starszych cel«. Im po wyroku wolno było wychodzić na roboty poza teren więzienia. Natomiast upośledzeniem kryminalnych był brak paczek żywnościowych, które zupełnie wyjątkowo ktoś im przysyłał. Głodowe racje żywnościowe nie wystarczały.

Polityczni, otrzymujący paczki, dzielili się produktami z kryminalnymi. Czynili to z równych pobudek: trochę ze współczucia, trochę ze strachu, a trochę w formie przekupstwa, chcąc uniknąć szykan lub uzyskać jakąś pomoc, na przykład przy myciu podłogi w celi. Dzielenie się żywnością i zabieganie o życzliwość kryminalnych przynosiło niewielki rezultat. W większości przypadków nienawidzili oni politycznych. Zdarzały się jednak pozytywne wyjątki, ale na ogół jakiś kompleks niższości intelektualnej i moralnej nakazywał kryminalistom zazdrościć nam i nienawidzić nas. Przejawiało się to w ciągłym dokuczaniu, ubliżaniu i spychaniu na najgorsze miejsca. Dodatkową udręką było nieustanne przypominanie o rozwałkach, opowiadanie o tym, że ranni zakopywani są żywcem, co jeszcze bardzie szarpało nam już i tak napięte nerwy. Kryminalistom z paczek składano właściwie haracz”.
Wacław z siostrą Heleną w 1942 roku.
Władze więzienne umieszczały w celach kryminalnych razem z więźniami politycznymi. Nie wszyscy kryminalni byli donosicielami, ale odnoszono się do nich nieufnie. Stąd trudno było o zorganizowanie w Zamku więziennego ruchu oporu.

Przeludnienie do granic

Jak ojciec przeżył uwięzienie? Po pierwszym okresie tortur i przesłuchań, podczas których nie wydał nikogo, jego sytuacja się poprawiła prawdopodobnie dzięki znajomości języka niemieckiego. Jako więzień polityczny otrzymywał paczki żywnościowe z PCK i od rodzeństwa: Witolda i siostry Heleny (rocznik 1912).

Ojciec obserwował ogromną rotację więźniów przywożonych i wywożonych do obozów koncentracyjnych oraz rozstrzeliwanych i mordowanych podczas tortur.

Z ocalałej dokumentacji wiemy, że w dniach 7-9 grudnia 1940 r. na Zamku osadzonych było 1 847 więźniów. 8 stycznia 1941 r. wysłano z Zamku do obozu koncentracyjnego Auschwitz 525 więźniów. 5 marca 1941 r. w Zamku uwięzionych było 1 861 osób, 17 marca 1 990 osób. W dniach 30-31 marca gestapo dokonało masowych aresztowań w Lublinie i okolicznych miejscowościach. Po przesłuchaniach część zesłano do obozów Auschwitz i Sachsenhausen. Stan osadzonych na Zamku zwiększył się do 2 145 więźniów.

Więzienie było przeludnione do granic możliwości. 5 kwietnia transportem kolejowym wysłano do Auschwitz 1 249 osób. Po kolejnych aresztowaniach liczba więźniów wynosiła około 1 700 osób. 23 maja wysłano do Auschwitz 487 osób, w połowie czerwca do Sachsenhausen 163 więźniów. 1 lipca do tego obozu koncentracyjnego wywieziono kolejnych 800 osób, w ostatnich dniach lipca do obozu w Auschwitz 658 więźniów. Ale już 31 lipca stan liczebny więźniów powiększył się o 150 mieszkańców miasta zatrzymanych w łapankach ulicznych. Po przesłuchaniach zwolniono 125 osób.

Nie mieliśmy wątpliwości, że wszyscy pojechali na rozstrzelanie

Niemcy w czapkach zawiązują opaski na oczach kobiet, Niemcy w hełmach czekają, by je odprowadzić.

zobacz więcej
W lipcu 1941 roku liczba więźniów w Zamku osiągnęła rekordową liczbę 2 341 osób. Władze niemieckie przyspieszyły więc budowę obozu koncentracyjnego na Majdanku, aby odciążyć więzienie.

Ojciec, zakwalifikowany jako więzień polityczny, siedział w celi nr 36. Być może był świadkiem, podobnie jak współwięzień Stanisław Ziółkowski, gdy SS-man Hoffman poszczuł psa na jednego z więźniów. Pies wydarł mu zębami kawał łydki. Więzień odwrócił się, złapał psa za obie szczęki, rozdarł je i martwego rzucił pod nogi Hoffmana. Został natychmiast zabrany i prawdopodobnie od razu rozstrzelany. Do celi nie powrócił.

Na początku listopada 1941 roku z siedziby gestapo „Pod zegarem” przywieziono do Zamku lekarza Stanisława Andrzeja Bonikowskiego. Aresztowany w Warszawie pod koniec października, został po kilku dniach osadzony w lubelskim Zamku. Był on więziennym lekarzem i prawdopodobnie to jemu ojciec zawdzięcza życie, gdyż w czasie epidemii tyfusu został zaszczepiony. Skąd wziął szczepionkę? Witold jako pracownik niemieckiej firmy był zaszczepiony i zapewne to on w paczce dostarczył ją bratu.

Jak uwolnić Wacława

Witold, który pracował w Inspektoracie Budowlanym i Kolei Wschodniej, dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego (w 1919 roku zdał małą maturę w niemieckim gimnazjum), został tłumaczem i – według przekazów rodzinnych – sekretarzem dyrektora Inspektoratu Zatrudnienie. Wystawione mu dokumenty umożliwiły swobodne i bezpieczne poruszanie się po mieście i okolicy. W 1941 roku Witold zdał maturę na konspiracyjnych kompletach w Lublinie. Rozpoczął kurs podchorążówki.
Odpowiedź od prokuratora dr. Kaehlinga.
Od samego początku wszelkimi sposobami starał się wyciągnąć brata z więzienia na Zamku. Krótko po jego aresztowaniu, 10 lipca 1940 r. Witold skierował pisemną prośbę-podanie o ułaskawienie Wacława do Prokuratora Sądu Specjalnego w Lublinie. 17 września otrzymał odpowiedź od prokuratora dr. Kaehlinga: „Po zaznajomieniu się z faktami, nie znalazłem powodu, aby wydać ułaskawienie w sprawie karnej przeciwko pana bratu Wacławowi Kledzik, nr sprawy 31/41/146 Sądu Specjalnego w Lublinie. Na podstawie uprawnień przyznanych mi przez Generalnego Gubernatora powiadamiam pana w jego imieniu o odrzuceniu podania”.

Z rodzinnych przekazów wiadomo, że stryj Witold przyczynił się do uratowania innych osób: podchorążych AK, aresztowanych przypadkowo w łapance, gdy opuszczali konspiracyjny lokal po szkoleniu. Poprosił swego niemieckiego dyrektora, by interweniował i wymusił ich zwolnienie, argumentując, że są oni pracownikami potrzebnymi do prac budowlanych na lubelskim dworcu.

Po latach, gdy stryj jadł obiad w kaszubskiej restauracji, podszedł do niego mężczyzna siedzący przy sąsiednim stoliku, który obserwował go dłuższą chwilę. Upewniwszy się, że rozmawia z Witoldem Kledzikiem, podziękował mu za uratowanie życia. Był jednym z tych aresztowanych i wypuszczonych na wolność podchorążych.

Ścięty na gilotynie. Śląski męczennik

Dlaczego młody ksiądz został oskarżony o zdradę stanu?

zobacz więcej
Witold uratował też swoją łączniczkę Wandę Eustachiewicz, ps. Znicz, która po wojnie została jego żoną. Któregoś dnia zobaczył przez okno, jak wozy z żandarmerią zamykają z obu stron ulicę, którą właśnie szła Wanda. Wyskoczył przed budynek, wziął ją pod rękę i do żandarma, który ich zatrzymał, powiedział po niemiecku: – Berlińczyka będzie zatrzymywał? Idziemy do pracy.

I żandarm ich przepuścił.

Lel z Tczewa

Któregoś dnia, prawdopodobnie w drugiej połowie 1941 roku, do Lublina przyjechał ich najstarszy brat Zygmunt mieszkający w Warszawie. Na ulicy zaczepił go i przyjaźnie zagadnął SS-man. Zygmunt rozpoznał w nim przedwojennego sąsiada z Tczewa, Lela, Niemca ożenionego z Polką, który wstąpił do SS i po przeszkoleniu został skierowany do Lublina. Nie figuruje on w wykazie załogi Zamku ani gestapowskiej siedziby w gmachu „Pod Zegarem”. Prawdopodobnie więc był pracownikiem sekcji zwalczania band lub rozpoznawania band w Oddziale IV Gestapo (Policji Bezpieczeństwa i SD w dystrykcie Lublin).

Wtedy na ulicy, gdy Lel wspominał ich sąsiedzkie lata, w pewnej chwili – zapewne przypuszczając, że Zygmunt może mieć kontakty z podziemiem – wspomniał, że przygotowywana jest akcja na cegielnię.

Zygmunt przekazał tę informację Witoldowi, który aż zbladł z wrażenia. Był zastępcą kierownika radiostacji nadawczo-odbiorczej zainstalowanej w cegielni.

Gdy gestapowcy zrobili nalot na cegielnię, nie znaleźli już nawet śladu po radiostacji. Ta przysługa nie pomogła Lelowi. Gdy do Polski wkroczyli Rosjanie, został złapany, postawiony przed sądem i powieszony. Wcześniej podziemie wykonało wyrok śmierci na jego żonie. Córka Maria po wojnie przez pewien czas chodziła do szkoły w Tczewie razem z Andrzejem, synem Zygmunta. Potem zniknęła.

Płótno z nazwiskami

Prawdopodobnie w drugim tygodniu czerwca 1942 roku Wacław został zwolniony z więzienia w Zamku. Według przekazanych mi przez stryja Witolda informacji w początkach lat 80. XX wieku, ojciec został wykupiony przez lubelski Okręg Armii Krajowej, w której Witold, ps. Orkan był pracownikiem sekcji wywiadu. Pierwsze dwa zachowane zdjęcia ojca po opuszczeniu Zamku noszą datę 13 czerwca 1942 roku, Lublin. Jest na nich wychudzony, osłabiony.
Opuszczając Zamek, Wacław wyniósł kawałek wydartego z koszuli płótna z wypisanymi na niej obustronnie kopiowym ołówkiem nazwiskami współwięźniów. Spis rozpoczyna się od nazwiska Stelmaszewski, zamieszkały w Warszawie przy ul. Raszyńskiej 15 m. 17, kończy Płoszańskim Zenonem. Na tej stronie płótna wymienionych jest 36 nazwisk mężczyzn, większość z podanymi miejscami zamieszkania, i jednej kobiety – Grocholskiej. Najwięcej więźniów pochodziło z Lublina, ale byli też mieszkańcy Zamościa, Chełma, Puław, Łukowa, Bełżyc, Hańska i dwóch mieszkańców Poznania. Pochodzili z różnych miejscowości Rzeczypospolitej, w tym czasie włączonych do III Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa.

Na drugiej stronie widnieje 35 nazwisk samych mężczyzn. Kilkoro z Międzyrzeca, Puław, Cieszenowa, Chełma, trzech z Warszawy, po jednym z Wilna, Firleja, Otwocka, Kszonowa, Janowa, Środy. Przy niektórych nazwiskach widnieją trudne do odcyfrowania liczby i daty.

Z 72 wymienionych przez ojca na skrawku płótna więźniów ustaliłem na podstawie dokumentacji źródłowej, że zamordowanych zostało 27: Białkowski Wacław, kolejarz; Chyliński Stefan; Czarnecki Jan; Dąbrowski (Feliks, Jan, Jerzy lub Władysław); Dziurkowski Stefan; Gryczyński Włodzimierz z Warszawy; Grzeszczuk lub Grzeszczak Stanisław z Hańska; Grzybowski (Jan lub Józef); Junk Józef Paweł z Poznania; Kozak (jeden z dwunastu rozstrzelanych o tym nazwisku); Kwiatkowski (Tadeusz, Władysław lub Zygmunt); Majchrzak Zdzisław z Chełma; Michalak Jan z pow. Łuków; Mudry Aleksander z Zamościa; Nawrocki Aleksander ze Środy; Olszak Roman; Pietrzak Jan z Lublina; Siemion Mikołaj z Kszonowa; Skoczylas Jan Józef z pow. Czyste; Skrzyński Janusz z Puław; Stępień z Bełżyc (Kazimierz, Roman lub Władysław); Stopnicki Dariusz z Międzyrzeca; Światopełk-Czetwertyński Ludwik wywieziony do obozu w Auschwitz, zamordowany 3 maja 1941 r.; Woźniak Teodor z Puław; Wójcicki Mieczysław i Zaborowski Jan z Janowa.

Ten cenny, zdaniem lubelskich muzealników, dokument, potwierdza uwięzienie mego ojca Wacława Alfreda w Zamku, czego przez 80 lat nie odnotowano. Nie pojawiał się we wspomnieniach więźniów i w zachowanych, szczątkowych dokumentach, gdyż dokumentację więzienną Niemcy zniszczyli, wycofując się z Lublina.

Ponieważ po wejściu Sowietów w Zamku i domu „Pod Zegarem” zastąpił gestapowców oddział NKWD, pierwsze próby upamiętnienia więźniów Zamku pojawiły się dopiero przy końcu lat 60. ubiegłego stulecia. Mój ojciec już tego nie doczekał, zmarł w 1965 roku. Dowody jego uwięzienia i torturowania przekazałem do Muzeum Martyrologii „Pod Zegarem” we wrześniu tego roku.

Przed sądem NKWD

Marcin Michniowski oprowadzający mnie po piwnicznych celach domu-muzeum „Pod Zegarem” pokazuje odkryte pod tynkiem napisy wyryte przez więźniów sowieckiej bezpieki.

Lubelscy historycy i muzealnicy dopiero od niedawna odkrywają, co się działo w Zamku od końca lipca 1944 roku do 1946 roku, gdy siedzibę miała tam NKWD. Nie można było tego zrobić przez 46 lat władzy komunistycznej w Polsce, która ukrywała i niszczyła ślady zbrodniczej działalności tej sowieckiej formacji.

Czy mój stryj, Witold Kledzik w piwnicach „Pod Zegarem” też był torturowany przez NKWD?
Wacław po zwolnieniu z więzienia z siostrą Heleną.
Witold, który w czasie walk o Lublin jako podporucznik dowodził oddziałem Albatros, po wkroczeniu Rosjan zrzucił mundur, unikając aresztowania i zamknięcia na Majdanku, co stało się udziałem wielu tamtejszych żołnierzy AK. Stryj wrócił do pracy na kolei w Lublinie. Tydzień później, 3 sierpnia, został zwolniony z przysięgi AK. 20 września 1944 roku został aresztowany na podstawie donosu, że jest Niemcem i całą okupację pracował dla Niemców.

Według zachowanych przekazów rodzinnych uwięziony w Zamku wraz z dziesięcioma więźniami postawiony został przed sądem NKWD zasiadającym, podobnie jak sąd gestapowski, w kaplicy zamkowej.

Wyrok skazujący ich na śmierć odczytany został w języku rosyjskim. Witold jako jedyny ze skazanych znał ten językiem. Nauczył się go, gdy jako telegrafista odbywający służbę wojskową w 3 Pułku Lotniczym w Poznaniu -Ławicy został wysłany na placówkę do Równego, na wschodnią granicę. Po zakończeniu służby w 1928 roku pracował tam jeszcze przez dwa lata jako urzędnik wojskowy.

Wsłuchując się w odczytywany wyrok śmierci, Witold wyłowił jedno zdanie, że od wyroku przysługuje prawo odwołania. Nie zrozumieli tego pozostali skazani. Nazajutrz wszyscy, oprócz mego stryja, zostali rozstrzelani. Stryj się odwołał. 5 listopada uwzględniając złożone w języku rosyjskim odwołanie, zamieniono mu wyrok śmierci na 10 lat więzienia.

Mój ojciec tymczasem nie mógł bratu pomóc. Po zajęciu Lublina przez Rosjan został aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym na Majdanku wraz z akowcami, którzy wyzwolili Lublin przed wkroczeniem Rosjan. Dostał wybór: wstąpienie do formowanej II Armii Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Świerczewskiego lub zesłanie. Wybrał II Armię. Z zawodu był kupcem, został więc wcielony do kwatermistrzostwa w stopniu chorążego.

Jak głosi rodzinna opowieść, Witold opuścił więzienie w Zamku dzięki generałowi Michałowi Żymierskiemu „Roli” 28 lutego 1945 roku. Żymierski, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Łyżwiński, od 21 lipca 1944 roku był naczelnym dowódcą Wojska Polskiego przy Armii Czerwonej. Zdarzało się, że występował o zmniejszenie wyroku lub uniewinnienie skazanych przez NKWD (sam już w okresie międzywojennym został zwerbowany do tej formacji). Być może dowiedział się, że Witold przez całe zawodowe życie był kolejarzem, także w Wolnym Mieście Gdańsku? Łyżwiński-Żymierski pochodził z rodziny kolejarskiej. A kolejarze są jak rodzina.

Po opuszczeniu więzienia Witold otrzymał z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego pisemne prawo do powrotu do dyrekcji kolejowej w Gdańsku. Pracował w niej jako urzędnik do chwili przejścia na emeryturę.

– Maciej Kledzik

Fotografie pochodzą z archiwum rodzinnego


TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Korzystałem z: „Encyklopedia Gdańska”, Gdańsk 2012; „Grypsy z Zamku Lubelskiego 1939-1944”, Lublin 1991; Józef Kasperek „Kronika wydarzeń w Lublinie w okresie okupacji hitlerowskiej”, Lublin 1983; Barbara Oratowska, Łukasz Krzysiak, Marcin Michniowski „Z perspektywy lat. 40. Rocznica Muzeum Martyrologii «Pod Zegarem«”, Lublin 2019; „Wspomnienia więźniów Zamku Lubelskiego 1930-1944”. Warszawa 1984.
Zdjęcie główne: Lubelski Zamek. Zdjęcie z 1940 roku. Fot. Archiwum rodzinne autora
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.