Zakonnica w niebieskim habicie
piątek,
11 lutego 2022
Blue Nun obchodziła w zeszłym roku swoje setne urodziny. To pierwsza globalna marka wina na świecie i największy winiarski hit eksportowy Niemiec wszech czasów. Był także moment, kiedy było uznawane za najlepsze wino z tego kraju. Ale Niemcy nie świętowali tej rocznicy.
Historia półsłodkiego Liebfraumilcha jest długa i zawiła, a jej fragment tyczący samych winnic sięga wczesnego średniowiecza. Osada, która dzisiaj zwie się Wormacją (Worms), została założona na nadreńskim wzgórzu przez Celtów kilkaset lat przed Chrystusem i jest jednym z najstarszych miast Niemiec i Europy Północnej w ogóle. Dogodnie położone w Hesji nad Renem, przy granicy z Palatynatem, w rozsądnej odległości od wielkiego Frankfurtu (60 kilometrów) i słynnej Moguncji pewnie żyłoby sobie spokojnie z rzemiosła, handlu i wina, ale właśnie jego dobrobyt niezbyt podobał się sąsiadom.
Ucierpiało straszliwie w Wojnie Trzydziestoletniej (1618-1648) oraz w wojnie o sukcesję palatynacką (1689-1697), spalone do fundamentów przez Francuzów, którzy chcieli go wcielić do szeroko pojętej „macierzy”. Nieco lepiej zniosło okupację czasów napoleońskich.
Ale wracając do wina – we wczesnym średniowieczu założono tu kościół i już od początku VII wieku Wormacja była biskupstwem z ukończoną na przełomie XI-XII wieku, choć później wielokrotnie przebudowywaną, słynną katedrą św. Piotra.
Miasto słynęło jednak z kilkudziesięciu innych kościołów, w tym z założonego w XIII wieku Liebfraukirche – kolegiaty Naszej Umiłowanej Pani, jedynego zachowanego gotyckiego kościoła w mieście. Jego budowa trwała około dwustu lat i od początku otaczały go winnice, jak zresztą całe okolice miasta. W pierwszej połowie XVII wieku jedną z kaplic kościoła dostał nowopowstały zakon kapucynów. Braciszkowie zbyt długo tam nie zabawili – przegoniły ich wojska napoleońskie.
Maryjny kościół od nie wiadomo kiedy był miejscem pielgrzymek, dokumenty pisane wskazują na XV wiek, ale peregrynacje musiały odbywać się wcześniej; tradycja nie rodzi się konkretnego dnia i o konkretnej godzinie. Jedno z podań głosi, iż spragnieni pątnicy byli częstowani winem z rozległych kościelnych winnic, podobnie jak pielgrzymi peregrynujący do Santiago de Compostela. I ponoć stąd wzięła się jego słynna nazwa „Liebfraumich”, a dokładnie „Liebfrauenmilch”, a jeszcze dokładniej „Lieben Frauen Milch” – czyli „mleko Naszej Umiłowanej Pani”. Jakkolwiek było, nazwa „Liebfraumilch” zaczęła w tamtym czasie już funkcjonować dość powszechnie. W zapisach po raz pierwszy pojawia w roku 1744 z zaznaczeniem, iż wina o tej nazwie wolno wyrabiać z winogradów sięgających tak daleko, jak pada cień wież kościoła. Było to jednak – jak się wkrótce okazało – prawem tylko „na gębę”.
Kiperzy zawsze wieszali na nim psy – określali je dosadnie: vin de merde.
zobacz więcej
Ważniejszy jest fakt, iż po wkroczeniu Francuzów i w konsekwencji sekularyzacji klasztoru, winnice udało nabyć na licytacji przybyłemu z pogranicza holenderskiego Peterowi Josephowi Valckenbergowi. Tenże, który przez ćwierć wieku był potem burmistrzem Wormacji, w 1786 założył istniejący do dziś winiarski dom handlowy, czyli Weinhandelshaus
P.J. Valckenberg – według wielu to dziś najstarsza firma w tej branży w Niemczech. To on odwołał się do starej nazwy „Liebfraumilch”, rozpropagował i ją, i wino samo. Rozpoczął też wielce intratny eksport na najlepsze stoły Imperium Brytyjskiego.
Władcom z rodu Wettynów (później Windsorów) bardzo podobało się to białe, półsłodkie wino, podobnie zresztą jak całej plejadzie znamienitych książąt i prominentnych nazwisk, jak choćby Karolowi Dickensowi czy arcybiskupowi Yorku. Mówiąc krótko: Liebfraumilcha uznawano w Londynie na przełomie XIX i XX za najlepsze niemieckie wino i w ogóle najlepsze białe wino w całej Europie (czyli na świecie!). Liebfraumilch było czymś nowym – Anglicy do dziś wszystkie białe wina niemieckie dzielą na „hocki” i „mozele”; „hocki”, bo nie byli i dalej nie są w stanie poprawnie wymówić niemieckich nazw winnic, a wiele z nich zaczynało się od przedrostka „Hoch-”, z uwagi na położenie na zboczach. W 1836 roku majątek Valckenberga wyceniano już na 84 tysiące guldenów, zaś roczny dochód z samego wina przynosił mu 8,5 tysiąca guldenów zysku.
U cioci na imieninach
Błędem wszak Valckenbergów było to, iż nie zastrzegli sobie rozpropagowanej przez siebie nazwy. Czym to się skończyło – wiemy, patrząc na nasze sklepowe półki i dzisiejsze ceny tego wina: Liebfraumilcha zaczęli robić wszyscy w okolicy, tej bliższej i tej bardzo dalszej, także poza Nadreńską Hesją. Nie było też sprecyzowane, jaki powinien być dokładnie skład wina, czyli kupaż.
Valckenberg, który był właścicielem oryginalnych winnic, prawdopodobnie rozlewał w swoje flaszki rieslinga, bo z niego słynęły klasztorne winnice. Widząc swój błąd, zarejestrował nazwę „Liebfraumilch Madonna” dla win, które pochodziły z jego oryginalnych, przyklasztornych winogradów. Ale nazwa „Liebfraumilch” żyła już swoim własnym życiem – naturalnym biegiem rzeczy, gorszy pieniądz zaczął wypierać lepszy…
Dziś wino zalicza się do najbardziej znanych i masowo eksportowanych win niemieckich. Z uwagi na tę masowość, zupełny brak charakteru, taniość oraz sporą zawartość cukru – jest wyrobem szczególnie pogardzanym (niekiedy ostentacyjnie) przez koneserów i uważanym za wino dla osób o mało wyrobionym guście, często także osób młodszych, starszych i w ogóle takich, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z winem lub piją wino okazjonalnie, a także typowe wino do podania u cioci na imieninach.
Wprowadzając w 1971 unijne prawo winiarskie, Niemcy strzelili sobie sami w kolano. Zdefiniowano co prawda, iż Liebfraumilch musi być winem wyższej klasy, jakościowym (z apelacją, czyli chronioną nazwą pochodzenia), ale wolno go wyrabiać w regionach Hesja Nadreńska, Palatynat, Nahe i Rheingau. „Czysta Biurokracja! To ponad połowa terytoriów winiarskich Niemiec!” – grzmiał wtedy Freddy Price, brytyjski znawca win niemieckich i autor słynnej książki „Riesling Renaissance”.
W dodatku określono wtedy, iż wino należy wyrabiać z kupażu odmian riesling, müller-thurgau oraz silvaner (lub kerner), a udział tych odmian musi stanowić przynajmniej 70 procent kupażu, reszta – jak kto chce. Precyzja tej definicji była podobna do dokładnego określenia kształtu gumy do żucia w ustach – można było według niej zrobić zarówno mercedesa, jak i moskwicza, trudno się więc dziwić, iż najniższe półki światowych supermarketów zalały moskwicze.
Dramatem niemieckiego winiarstwa stało się to, iż cień Liebfraumilcha zaczął przesłaniać ważne jakościowo rzeczy, które działy się i dzieją się w całej Hesji Nadreńskiej i okolicach, a także w Niemczech w ogóle. „Remember Liebfraumilch!” – pisał kiedyś słynny krytyk winiarski Hugh Johnson, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego Brytyjczycy piją Liebfraumilche, miast szukać dobrych, rasowych win z Niemiec i przypominał, iż podobnie działo się w tamtym czasie z poślednimi winami z innych krajów, po które równie ochoczo sięgali jego rodacy. Wskazywał na fakt ogromnej popularności na wyspach i w Stanach Zjednoczonych nadzwyczaj podłych win włoskich, jak choćby chianti w słynnych butelkach w słomianych opłotkach, czy też leciwe hiszpańskie wyroby z napisem „reserva”, które rozlały się po wyspach w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. W rynkowej popularności Liebfraumilcha nie widział nic nadzwyczajnego.
Kolor habitu
Trafiło do puli „101 rzeczy, które stworzyły Amerykę”. Obok skafandra kosmicznego Neila Armstronga, czy cylindra Abrahama Lincolna.
zobacz więcej
Wadą wszak samego Liebfraumilcha od początku było to, iż jego nazwa nie była „jadalna” dla większości Europy i świata, nieobytych z językiem niemieckim. I wtedy na scenie pojawiła się założona jeszcze w 1857 roku winiarska firma handlowa H. Sichel Söhne z nieodległej Moguncji. To właśnie oni, biorąc na warsztat Liebfraumilcha, w 1921 roku zmienili jego nazwę na Blue Nun – niebieska zakonnica. Ten termin był tylko firmową marką tego domu handlowego – na dole etykiety ciągle widniał dopisek „Liebfraumilch”, zaś na etykietach na tle błękitnego nieba pośród winnic pojawiły się postacie zakonnic odzianych w brązowe habity. Pierwsze flaszki wypuszczono w 1923 roku.
Sukces był niemal natychmiastowy. Blue Nun, nowa nazwa sichelowskiego Liebfraumilcha łatwo wpadała w uszy Anglosasów, wino zaczęło wyjeżdżać kontenerami z Niemiec, a zaraz za nimi – żydowskiego pochodzenia cała rodzina Sichelów. Zbliżała się wojna.
Jedna z gałęzi rodu produkowała i handlowała już wcześniej winem w Bordeaux (Maison Sichel istnieje do dziś), więc tam ruszyli z ojczyzny, ale kiedy Francja zaczęła się dramatycznie kurczyć, ruszyli do Anglii, a potem do Nowego Jorku. Marka Blue Nun była już wszędzie znana, a Sichelowie po dziś dzień szczycą się tym, że nawet w czasie okupacji dostarczali flaszki z niemieckim winem Blue Nun żołnierzom amerykańskim (także po wojnie kwitła sprzedaż w Niemczech wokół baz amerykańskich).
Jeden z członków rodziny Sichelów, dziewiętnastoletni Peter Max, który później będzie kierować firmą, jak cała rodzina, po rozpoczęciu wojny został internowany we Francji jako Niemiec. Przez Pireneje i Portugalię udało im się wydostać do Nowego Jorku. Tam Peter M. Sichel od razu zaciągnął się do amerykańskiej armii, tuż po ataku na Pearl Harbour. Jako europejski ochotnik władający perfekcyjnie trzema językami, od razu zwrócił uwagę OSS (Office of Strategic Services), poprzedniczki C.I.A., gdzie szybko go zwerbowano. Amerykański agent brał udział w działaniach w Algierii i Tunezji należących do pétainowskiej Francji, potem werbował agentów do walki w Niemczech, a po wojnie – uczestniczył w tropieniu zbrodniarzy wojennych. Dalej – działał na terenie powstającej NRD, skąd raportował, jak w praktyce wygląda niemieckie państwo robotników i chłopów, aż w końcu został szefem berlińskiej komórki agencji. Potem służył w różnych częściach świata, ale w 1959 roku opuścił C.I.A., gdy ta uwikłała się w tworzenie zupełnie wyimaginowanego ruchu oporu na Ukrainie w czasach Chruszczowa. Uznał to za idiotyzm i wysyłanie ludzi wprost na śmierć. Wrócił do Nowego Jorku i rodzinnej firmy winiarskiej, którą z czasem zaczął kierować.
W międzyczasie Blue Nun, ciągle jako niemiecki Liebfraumilch, zaczęła się rozrastać do niebotycznych rozmiarów. Marka Blue Nun stała się po wojnie najpotężniejszą w Stanach Zjednoczonych, a także w wielu krajach europejskich, choćby w Skandynawii oraz np. w Izraelu. W latach 80. XX wieku sprzedawała tylko za oceanem około 1,3 milionów skrzynek rocznie! I 2,5 miliona w ogóle. (Międzynarodowa miara „skrzynka” to dwanaście butelek, czyli dziewięć litrów wina). Być może dziś nie robi to wielkiego wrażenia, ale wtedy firmy o podobnej wielkości sprzedaży jednej marki nie było nawet w pobliżu. Wtedy Blue Nun i inne Liebfraumilche stanowiły dwie trzecie całego niemieckiego eksportu wina!
H. Sichel Söhne wydawała wielkie pieniądze na promocję, ale robiła to niezwykle składnie i przemyślanie. To oni wymyślili jedno z najlepszych haseł reklamowych w branży winiarskiej wszech czasów: „right through the meal”, co można tłumaczyć na kilka sposobów, ale każdy zrozumie, iż znaczy to, że Blue Nun „chodzi” z całym posiłkiem, od początku do końca, więc obieranie win do poszczególnych dań jest zbyteczne – Blue Nun łączy się każdym z nich. Było to też wielce zakamuflowanym odniesieniem do szampana, który – według ówczesnych standardów – można było podać do wszystkich potraw. Dawało to też niebywały komfort konsumentowi – nie musiał pytać ni kelnera, ni sommeliera o poradę, co dla wielu jest krępujące. Tylko bęc, prosto z mostu Blue Nun i nie można się było pomylić…
W 1968 roku w brytyjskim dzienniku „Daily Mail” ukazała się słynna reklama ze zdjęciem flaszki Liebfraumilcha Blue Nun oraz wielką twarzą człowieka w baranicy oraz napisem „with Bortsch?”. Obok zaś było wyjaśnienie, że i z barszczem, i do śledzia, itd. Po prostu „right through the meal”.
Przez cały czas ewoluowała też etykieta tego Liebfraumilcha. Legenda głosi, iż był to jedynie błąd drukarza, gdy habity sióstr stały się przypadkowo niebieskie, co zostało zaakceptowane w firmie, a z czasem grupkę mniszek zastąpiła jedna, czyli owa, legendarna już wówczas samotna Blue Nun – niebieska zakonnica z nazwy wina.
Jakość win, nawet tych najtańszych, supermarketowych, ciągle rośnie. Ceny pewnie spadną, ale jakość się utrzyma.
zobacz więcej
Peter M. Sichel dzięki swojej wiedzy i doświadczeniu obracał się w najwyższych winiarskich sferach świata, zasiadał w niezliczonych organizacjach winiarskich i kulinarnych (także w C.I.A. – Culinary Institute of America), pokazywał się w telewizjach amerykańskich, przyjaźnił się z celebrytami, jako jeden z pierwszych na świecie zaczął pisać wysokonakładowe, świetne poradniki i przewodniki winiarskie.
W latach 70. zeszłego wieku prasę obiegło najsłynniejsze, choć być może przypadkowe zdjęcie zrobione 24 lutego 1975 roku na zapleczu Madison Square Garden w Nowym Jorku, przed koncertem Roda Stewarta, gdy ten dyskutując z Davidem Bowie trzyma w ręku otwartą flaszkę Liebfraumilcha Blue Nun… Ponieważ w okolicy nie widać kieliszków, ewidentnie Stewart w czasie rozmowy „trąbił hejnał” prosto z flaszki.
To samo wino pił największy ekranowy koneser wszech czasów James Bond (sir Roger Moore) w filmie „Żyj i pozwól umrzeć” z 1973 roku. Bond pił je także z przyjaciółmi w drugim książkowym wydaniu przygód agenta J.K.M. Iana Fleminga z 1954 roku.
Kolor butelki
Ale sprzedaż tegoż wina z końcem XX wieku zaczęła stopniowo, acz nieuchronnie spadać, i to głównie na najważniejszym rynku amerykańskim. Lepiej wykształcone pokolenie powojennego boomu demograficznego zaczęło szukać nie tyle lepszych, co innych win, tych z Nowego Świata, poważniejszych win europejskich, a na scenie pojawiły się również porządne wyroby własne, kalifornijskie (w tym, nieco później, wina wnuczki Petera, Bettiny Sichel z Laurel Glen Vineyard w Sonomie). Choć osłabiona winiarską globalizacją z różnych stron, którą sama zresztą wywołała, „maryjka” przetrwała do dziś na ponad stu rynkach na świecie.
W 1995 roku wiekowy Peter M. Sichel sprzedał prawa do nazwy innej niemieckiej firmie winiarskiej F.W. Langguth Erben, która przystąpiła do jej liftingu. Zniknął będący coraz większą kulą u nogi napis „Liebfraumilch” (kiedy to określenie sięgało już dna obciachu), zastąpiony nazwami konkretnych odmian winogron na etykietach, co znacznie bardziej przemawia, zwłaszcza do Amerykanów. No i – co najważniejsze – pojawiła się słynna niebieska butelka, od razu rozpoznawalna na półkach całego świata. Stworzono linię win musujących, a ostatnio – jak ja to określam – win brokatowych, musujących z płatkami złota w środku, niczym w wódce goldwasser. Nareszcie pojawiły się również po raz pierwszy wina czerwone oraz wina z innych części świata, nie tylko z Niemiec. Ale zawsze w niebieskiej butelce z napisem „Blue Nun”.