„Elita” rodem z PRL. „Polityka”. Sojusznicy Jaruzelskiego, zwolennicy uwłaszczenia nomenklatury, prekursorzy antyklerykalizmu
piątek,
25 lutego 2022
Daniel Passent, w czasach stanu wojennego pierwsze pióro komunistycznego tygodnika, nie widział po 1989 roku niczego dwuznacznego w swoich bardzo pryncypialnych ocenach dotyczących stanu demokracji w Polsce czy zagrożeń dla wolności słowa.
Tak się składa, że dopiero teraz udało mi się skończyć książkę „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna” Michała Przeperskiego. Ta książka to swoisty fenomen. Kiedy każda bez mała publikacja czy wypowiedź stanowi w Polsce przedmiot adoracji jednych, a wrogości drugich, to dzieło, owoc solidnej naukowej analizy, pogodziło właściwie wszystkich. Podobało się dawnym weteranom „Polityki”, pisma stworzonego z jego potężnym udziałem, przez lata przezeń kierowanego, i to tym, którzy do końca trwali przy Rakowskim. I było chwalone przez konserwatywnych historyków spod znaku IPN, który zresztą jest wydawcą książki.
Rakowski, czyli dzieje PRL
I zarazem dosłownie w tym samym momencie, kiedy ja kończyłem biografię Rakowskiego, zmarł jeden z weteranów tygodnika „Polityka” Daniel Passent. Zdążył jeszcze przed śmiercią napisać ciepło o pracy doktora Przeperskiego. Mnie koincydencja tych dwóch zdarzeń nasunęła garść dość chaotycznych refleksji.
Przeperski świetnie, bez niepotrzebnego moralizowania, rozpisuje karierę Rakowskiego, umieszcza go w geografii frakcyjnych rozgrywek i podziałów w aparacie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Sam bohater ułatwił mu zadanie pozostawiając po sobie dzienniki, owszem modyfikowane post factum, ale jednak utrwalające wiele smacznych szczegółów tamtej kompletnie innej, politycznej kuchni. Kuchni opartej na zrytualizowanej jednomyślności za której fasadą toczyły się rozgrywki nie zawsze czytelne nawet dla samych, głównych graczy.
Pokazał jego ewolucję: od chłopskiego syna wpasowującego się dość służbiście w system budowany w czasach stalinowskich, poprzez rolę faworyta najpierw Władysława Gomułki, potem Edwarda Gierka, jednak korzystającego z pozycji zwykle dość chybotliwej, nie do końca zaspokojonego w swoich ambicjach, które popychały go w kierunku marzeń nie o redagowaniu tygodnika, a po prostu o rządzeniu.
Potem kiedy dane mu było współrządzić w czasach Wojciecha Jaruzelskiego, też czuł się nie do końca usatysfakcjonowany. Potępiany przez liberalną inteligencję, z którą przez poprzednie dziesięciolecia żył w swoistej symbiozie, a nie do końca obdarzany zaufaniem przez partyjnych towarzyszy, pomimo dość obcesowego stylu w jakim wojował z Solidarnością i bronił komunistycznych „realiów”. No i wreszcie paradoks przyspieszonego awansu w latach 1988-1989: najpierw w roli premiera, potem pierwszego sekretarza KC PZPR, kiedy ta władza znaczyła coraz mniej, bo świat partyjnego monopolu się kończył.
Opowiedziane to jest po mistrzowsku. A jednak miałem poczucie pewnego niedosytu, choć bez pretensji do autora, bo nie da się w jednej książce zawrzeć wszystkiego. Sama „Polityka” jest pokazana głównie jako narzędzie Rakowskiego w walce o wpływy w mało czytelnym obozie władzy.
Dostęp do wielkiego świata
Dużo mniej dowiadujemy się o dniu codziennym redakcji, o jej zwykłych tekstach, o tym jaki obraz świata przedstawiała polskiej inteligencji, do której była adresowana. Wykreowana w roku 1957 roku jako przeciwwaga dla bardziej liberalnych, oczywiście w peerelowskiej skali, tytułów, potem obdarzana na przemian większym lub mniejszym zaufaniem przez bardzo wielu Polaków, wreszcie od roku 1982 opowiadająca się po stronie nagiej siły, choć próbująca szukać dla tego wyboru nieco subtelniejszych uzasadnień niż większość ówczesnych cenzurowanych tytułów.
Przykłady tekstów, albo redakcyjnej polityki poznajemy z rzadka, jak w historii rozpaczliwej walki Rakowskiego w marcu i kwietniu 1968 roku aby nie opublikować czegoś, co miało wikłać „Politykę” w kampanię „antysyjonistyczną”, a tak naprawdę antysemicką. Udało się zamieszczenia tego tekstu uniknąć (swoją drogą młodszym czytelnikom mechanizm takiego sterowania gazetami powinien powiedzieć coś o idealizowanej nieraz Polsce Ludowej), a przecież z perspektywy czasu ważniejsze wydaje się uwikłanie redakcji w generalne popieranie władzy, która takich rzeczy się dopuszczała.
Z czasów Gierka wychwytujemy kilka opisanych przez Przeperskiego reformatorskich manifestów samego Rakowskiego, ze sztandarowym artykułem „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny” z roku 1971, który stanowił propozycję jakiegoś wyłomu w sztywnym systemie PZPR-owskiej nomenklatury. Systemie w którym nawet dla dyrektorowania szkole trzeba było mieć odpowiednią partyjną legitymację. Taki tekst był możliwy tylko na fali chwilowego rozluźnienia związanego z nastaniem nowej ekipy, Edwarda Gierka. Skądinąd postulat nie został spełniony do samego końca PRL.
Nie wypełnię tej luki, bo trzeba by zasiąść nad starymi rocznikami i czytać numer po numerze. Pamiętam swoje ogólne wrażenie z końca lat 70.: oto siadamy do lektury by dostać kawałek dostępu do wielkiego świata. Błyskotliwiej niż gdzie indziej, choć zapewne z dyktowanymi przez cenzurę lukami, kreślono w tamtej starej, czarno-białej „Polityce” obraz zachodniej, europejskiej, światowej kultury. W jakiejś mierze dotyczyło to i polityki – była oświetlana z pozycji propagandowo jedynie słusznych, ale opisywana ciekawiej, bardziej wszechstronnie, przez ludzi, którzy coś o zagranicy wiedzieli.
Trafialiśmy tam czasem i na kawałek porządnego społecznego reportażu, który jednak musiał się wystrzegać zbytnich uogólnień, bardziej generalnych wniosków, bo z nich władza była niezmiennie niezadowolona, co Przeperski ilustruje powracającymi systematycznie przykładami krytyki pisma ze strony partyjnych nadzorców.
Nieformalne posiedzenie rejestrowali agenci bezpieki oraz – także podejrzewany o współpracę ze służbami – Mieczysław Wachowski.
zobacz więcej
Ile wolności w „Polityce”
No i wreszcie mieliśmy do czynienia z rozpraszaniem zgrzebnej przaśności (albo przaśnej zgrzebności) codziennych realiów jakąś porcją błyskotliwego humoru. To oczywiście nie była domena Rakowskiego – nawet jeśli postulował mniej ideologii czy więcej decentralizacji, robił to w suchym stylu partyjnej, rytualnej nowomowy. To była domena „politykowych” wesołków: Jerzego Urbana, Krzysztofa Teodora Toeplitza, ale zwłaszcza Daniela Passenta.
Kiedy w rok 1994 na potrzeby pisanego dla kwartalnika „Fronda” tekstu o dawnej i nowej, tej po roku 1989, „Polityce” sięgnąłem po tamte teksty, zwłaszcza felietony, uderzyła mnie błahość, wręcz iluzoryczność pomieszczonej w nich treści. Za to styl bywał przedni. „Odkąd w kiosku przy dworcu w Radomiu wypłacono mi resztę prezerwatywą, nic mnie już nie zdziwi” – pisał Passent, a licealista Zaremba śmiał się do łez.
Owszem, miewałem poczucie bardziej zasadniczych więzi łączących mnie wtedy z „Polityką”. Na przykład kiedy pod koniec epoki Gierka wojowała z dziwną narodowo-komunistyczną publicystyką takich pism jak „Ekran”, „Stolica” czy „Barwy” broniąc takich twórców jak Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz czy Janusz Majewski przed oskarżeniami będącymi mieszanką dogmatycznego peerelizmu i akcentów wręcz endeckich, z jakimiś dziwnymi, populistyczno-antyelitarystycznymi podtekstami. To zresztą właśnie Wajda świetnie pokazał tę linię w niesłusznie zapominanym filmie „Bez znieczulenia”. „Polityka” z nią polemizowała, ezopowym językiem, bo o wszystkim tak się wtedy pisało, ale jednak.
Ale była też i druga strona zagadnienia – wolnościowość „Polityki” miewała swoje granice. Przykładowo: czy wojna, jaką wypowiedział na jej łamach Zygmunt Kałużyński „kinu moralnego niepokoju” była wyrazem li tylko indywidualnych gustów ekscentrycznego krytyka? Czy może jego narzekania, pełne skądinąd erudycyjnych odwołań do kina zachodniego, nie obsługiwały zbiorowego interesu partyjnych właścicieli Polski Ludowej, niezadowolonych z „czarnowidztwa”?
W stanie wojennym Kałużyński uznawany dziś, mocno niesłusznie, za klasycznego liberała posuwał się nawet dalej. Snując na przykład rozważania o tym, że Józef Stalin nie był taki zły jak go malowano. Albo że George Orwell pisząc „Rok 1984” miał na myśli nie sowiecki komunizm, a ofertę brytyjskich labourzystów. To także część spuścizny „Polityki”.
Coraz konsekwentniej wpisująca się, można by rzec wpisywana przez wicepremiera Mieczysława Rakowskiego, w obronę zagrożonej społecznymi rewindykacjami władzy, pacyfikację własnego społeczeństwa poparła „Polityka” siermiężnym językiem tegoż Rakowskiego. Napisała w pierwszym numerze po odwieszeniu (20 luty 1982), że „powraca w warunkach stanu wojennego, który położył kres postępującej anarchizacji życia społeczno-gospodarczego i rosnącemu chaosowi oraz pozbawił siły antysocjalistyczne możliwości działania”.
Jestem postacią na wkroś tragiczną…
W tym nie było już perskiego oka pod adresem publiki. I tacy ludzie jak Dariusz Fikus, Michał Radgowski, Małgorzata Szejnert czy Aleksander Paszyński, sprawni, ciekawi dziennikarze, już się w tym nowym etapie nie zmieścili porzucając swój drugi dom, bo związani byli z tym pismem przez lata.
Ale i tak lepiej od tego wstępniaka pamięta się pełne westchnień i zawieszeń głosu rozważania Daniela Passenta z artykułu „Co tam panie w «Polityce»”, także z pierwszego numeru wznowionego tygodnika. Który uzasadniał zarówno odejście części zespołu „Polityki” jak i weryfikację dziennikarzy tym, że przecież ci ludzie nie mający gdzie pisać, „mieli wolny wybór”, a przed Polską stoją rozmaite „twarde konieczności”. Jacek Kaczmarski uczcił tę nową rolę Passenta piosenką nazwaną przez niego „Marszem intelektualistów”.
Jestem postacią na wskroś tragiczną
Najtrudniejszegom dokonał wyboru:
Między obozem dla nieprawomyślnych
A honorami i łaską dworu.
Obeznanemu w snach filozofów
Trudno jest mówić gwarą kaprali
I nosić mundur, ale po trochu
Co tylko można – trzeba ocalić!
Inni odeszli. Łatwa decyzja
Zwłaszcza, że nikt ich o nią nie pytał,
Lecz trudno – tego wymaga Ojczyzna,
Rzecz niepodzielna i jednolita.
Ja wiem, ja także z wami marzyłem,
Dałem się ponieść mglistym mirażom,
Lecz tylko siłą zwalczymy siłę
I zadepczemy groby, gdy każą!
Niech nikt mi kartą praw nie wywija,
Gdy chcę mam prawo piętnować Żyda!
Żołnierz jest po to, żeby zabijać,
Nawet gdy rozkaz sam sobie wyda.
Nie będzie pisał oszczerczych bredni
Drań, co Helsinki bierze za Jałtę.
Bój o pryncypia – mój chleb powszedni,
Bez wahań zmienię pióro na pałkę!
Niech nikt krwią cudzą rąk mi nie kala,
Dzieje nie takie znają ofiary!
Niech wie, kto chciał już pomniki zwalać –
Winny nie ujdzie w tym kraju kary!
I wypiszemy wszystkim na skórze
Prawa człowieka i obywatela!
Prawo do pracy! Miejsce – przy murze!
I syna twarz w plutonie, co strzela!
A kiedy wszystko do ładu wróci –
W szafach należne miejsce mundurom,
Snów filozofów młodzież się uczy
A ręka zmienia pałkę na pióro…
To zaskakujący tekst, właściwie przesadny, bo sam Passent do części tej argumentacji naturalnie nigdy się nie odwoływał. Z pewnością ani nie chciał „piętnować Żyda”, ani nie zapowiadał wypisywania czegokolwiek na skórze Polaków. Możliwe, że wprowadzając takie twarde strofy, opowiadający tę historię z emigracji, Kaczmarski chciał pokazać konsekwencje postawy jednego z bardziej wtedy znanych polskich dziennikarzy, za którego coś takiego powiedzą lub zrobią już inni.
Kto miał w PRL władzę, ten miał BS. Lub jak kto woli, kto miał BS, ten był kimś.
zobacz więcej
Sędziowie demokracji w Polsce
Zarazem Passent po roku 1989 konsekwentnie odmawiał tłumaczenia się ze swoich tekstów z tamtego okresu, nie mówiąc o choćby zdawkowej skrusze. Powoływał się na to, że sam bywał atakowany z różnych stron, także tej twardogłowej. I faktycznie Kazimierz Koźniewski, wieloletni autor „Polityki” i zarazem agent opisujący jej życie wewnętrzne w setkach donosów, ogłaszał wtedy bezwzględny kult państwa, któremu trzeba być posłusznym. A Passent dworował sobie przewrotnie, że przecież „państwo ma kontekst klasowy”. I pytał, czy Koźniewski pochwala sanację albo rządy Margaret Thatcher.
Także Urban potrafił ganić Passenta jako pięknoducha. Takie całkiem już ezopowe dysputy pozwalały jednak zmieścić się w obozie nagiej siły ludziom szukających różnych uzasadnień dla swojej zgody na przemoc. Skądinąd Passentowi pozwalano na sugestie, że popiera władzę nie całkiem przez niego wymarzoną.
Piszę to dzisiaj nie po to aby pastwić się nad zmarłym, a tylko dlatego, że do jego całkowicie apologetycznego opisu przyłączają się ludzie, którzy sami musieli kiedyś przeżywać piosenkę Kaczmarskiego, albo reprezentują środowiska, dla których punkt widzenia barda Solidarności był wtedy ważny. Z kolei sam dziennikarz nie widział po 1989 roku niczego dwuznacznego w swoich bardzo pryncypialnych ocenach dotyczących stanu demokracji w Polsce czy zagrożeń dla wolności słowa. Pytania, czy zdał wcześniej praktyczny tekst z bycia autorytetem w obu tych sprawach, zawisa w próżni.
Dotyczą te uwagi także innych autorów, mniej sofistycznych od Passenta. Czy tylko ja miałem w maju 1982 roku poczucie niesmaku, kiedy w cieniu tysięcznych przykładów przemocy i bezprawia Stanisław Podemski, prawny publicysta „Polityki” snuł subtelne rozważania o tym, czym jest w PRL-owskim systemie prawnym oszczerstwo. Zachowywał się podobnie i w następnych latach sekundując rozmaitym fasadom „demokratyzacji”, w kraju gdzie brakowało elementarnej wolności, a część elit nauczyła się już o tym całkiem otwarcie mówić.