Niewykluczone, że – jak to bywa w przypadku twórcy dobiegającego siedemdziesiątki – najlepsze swoje dzieła Kusturica już stworzył. Niezależnie od wieńców canneńskich Złotych Palm i innej ceremonialnej roślinności, większość czytelników widziała pewnie i pamięta „Underground” (1995), ale też „Białego kota, czarnego kota” (1998) czy „Arizona Dream” (1993). Znacznie mniej osób zna pewnie jego filmy wcześniejsze lub późniejsze, równie przejmujące: „Życie jest cudem” (2004) lub „Czy pamiętasz Dolly Bell” (1981).
Jeszcze trudniej byłoby wyliczyć dzieła ostatniej dekady: w 2007 Kusturica nakręcił ostatni film długometrażowy – „Obiecaj mi”, szerzej znany pod swoim oryginalnym, serbskim tytułem „Zavet”. Potem były już tylko dwa filmy średniometrażowe, stanowiące część tzw. antologii filmowych, o bardzo ograniczonej dystrybucji i dwa długometrażowe dzieła dokumentalne: portret Diego Maradony z roku 2008 i o dziesięć lat późniejszy – radykalnie lewicowego prezydenta Urugwaju José Mujicy („El Pepe: Una Vida Suprema”).
Niedokończona epopeja
Znacznie dłuższa jest lista filmów zapowiadanych, podjętych i zarzuconych. Czego tam nie było! I epicki fresk o Czyngis Chanie, i łotrzykowska opowieść o meksykańskim rebeliancie Pancho Villi, i komedia o konflikcie bliskowschodnim, zatytułowana „Cool Water”, i opera, i nowatorska aranżacja „Zbrodni i kary”, i serial o albańskich handlarzach organami ludzkimi, i film o młodości Josifa Dżugaszwili, kręcony wspólnie z Aleksiejem Bałabanowem…
Jeśli którykolwiek z tych filmów jeszcze powstanie, to na pewno wart będzie obejrzenia. Bo Kusturicy udało się to, co jest marzeniem każdego twórcy: być rozpoznawalnym od pierwszej chwili, po takcie, frazie, światłocieniu. Jak pisałem lata temu dla czytelników „Aspen Review” – reżyser nie ma z tym problemu: w każdym filmie mogliśmy liczyć na rybie skrzela, rąbek białej sukienki i mosiądz trąb.
Usiłowano okiełznać go frazą „bałkański Fellini”, ale to mądrość jak ze słownika komunałów. Reżyser rodem z Sarajewa ma po prostu tę samą co u Włocha wierność dla małego miasta, z którego na zawsze się wyjechało, plus może jeszcze czeską czułość dla „głosów biednych ludzi” i chłopackie rozbawienie slapstickiem. Tyle, że dzieciństwo w Bośni było bardziej kościste niż w przemyconym w „Amarcordzie” Rimini, bo komunizm wcześnie pokazał Kusturicy swoje trzy niezbywalne cechy: szpetotę, okrucieństwo i skłonność do pustych inscenizacji.
To wszystko znalazło się
in nuce już w jego pierwszym filmie długometrażowym „Czy pamiętasz Dolly Bell”. Pokazane tam Sarajewo: zakurzone, z bosonogimi chłopakami biegającymi w zachwycie wokół karuzeli łańcuchowej, w smugach dymu z węgla drzewnego, który nie ma jak ulecieć z niecki między górami, tkwi w wyobraźni każdego widza głębiej niż przywoływane przez animatorów kultury weduty z czasów ottomańskich. I odtąd miało być tak już zawsze: huk strzałów, zsunięty na tył głowy kapelusz, trzy prawdy żywota – narodziny, kopulacja i śmierć. Wraz z kłótnią saksofonu i skrzypiec stanowią reżyserski charakter pisma Kusturicy i dla milionów widzów – esencję „Bałkanów”. „Jeśli chcesz, żeby znał cię cały świat, opowiedz o swojej wiosce” – jeszcze jeden frazes okazał się prawdziwy.
Te dzieła zostaną w kulturze. Nawet tak fatalna i niegodziwa decyzja, jak przyjęcie funkcji inżyniera dusz w najbardziej obecnie agresywnej armii świata (i wycofanie się z tej funkcji tylnymi drzwiami) tego nie zmienia.