Kultura

Biały Kusta, czerwony Kusta: z Cannes na Kreml

Wielkość filmowego dorobku Emira Kusturicy jest oczywista. Opowieść o nim dziś, to nie opowieść o czarodzieju kamery, który potrafi skomponować falujące na wietrze płótno, smugi ognia, nurt rzeki, nagość i noc w jeden melancholijny, barokowo-bałkański hymn na cześć życia. To opowieść o zapalczywym człowieku, którego suma urazów, wybuchów gniewu i przekory doprowadziła na próg Kremla.

Wśród dzieci w wieku przedszkolnym listę najlepszych dowcipów od lat otwierają pytania o „szczyt” (bezczelności, odwagi, głupoty) z nie zawsze cenzuralną odpowiedzią. Postanowienie Emira Kusturicy o przyjęciu nominacji na naczelnego reżysera Teatru Armii Rosyjskiej, na dwa dni przed rozpoczęciem inwazji Moskwy na Ukrainę, brzmi jak dowcip z tej serii. Tylko czego właściwie było to szczytem?

A czego szczytem – zrezygnowanie z tej funkcji w tydzień później? Choć reżyser mógł przecież w brawurowym stylu wystawić jednoaktówkę w zajętym właśnie przez rosyjską armię Chersoniu – czy, jeszcze lepiej, Czernobylu?
22 lutego rosyjskie gazety ochoczo informowały, że Kusturica będzie reżyserował w teatrze ich armii Fot. printscreen
Niewykluczone, że – jak to bywa w przypadku twórcy dobiegającego siedemdziesiątki – najlepsze swoje dzieła Kusturica już stworzył. Niezależnie od wieńców canneńskich Złotych Palm i innej ceremonialnej roślinności, większość czytelników widziała pewnie i pamięta „Underground” (1995), ale też „Białego kota, czarnego kota” (1998) czy „Arizona Dream” (1993). Znacznie mniej osób zna pewnie jego filmy wcześniejsze lub późniejsze, równie przejmujące: „Życie jest cudem” (2004) lub „Czy pamiętasz Dolly Bell” (1981).

Jeszcze trudniej byłoby wyliczyć dzieła ostatniej dekady: w 2007 Kusturica nakręcił ostatni film długometrażowy – „Obiecaj mi”, szerzej znany pod swoim oryginalnym, serbskim tytułem „Zavet”. Potem były już tylko dwa filmy średniometrażowe, stanowiące część tzw. antologii filmowych, o bardzo ograniczonej dystrybucji i dwa długometrażowe dzieła dokumentalne: portret Diego Maradony z roku 2008 i o dziesięć lat późniejszy – radykalnie lewicowego prezydenta Urugwaju José Mujicy („El Pepe: Una Vida Suprema”).

Niedokończona epopeja

Znacznie dłuższa jest lista filmów zapowiadanych, podjętych i zarzuconych. Czego tam nie było! I epicki fresk o Czyngis Chanie, i łotrzykowska opowieść o meksykańskim rebeliancie Pancho Villi, i komedia o konflikcie bliskowschodnim, zatytułowana „Cool Water”, i opera, i nowatorska aranżacja „Zbrodni i kary”, i serial o albańskich handlarzach organami ludzkimi, i film o młodości Josifa Dżugaszwili, kręcony wspólnie z Aleksiejem Bałabanowem…

Jeśli którykolwiek z tych filmów jeszcze powstanie, to na pewno wart będzie obejrzenia. Bo Kusturicy udało się to, co jest marzeniem każdego twórcy: być rozpoznawalnym od pierwszej chwili, po takcie, frazie, światłocieniu. Jak pisałem lata temu dla czytelników „Aspen Review” – reżyser nie ma z tym problemu: w każdym filmie mogliśmy liczyć na rybie skrzela, rąbek białej sukienki i mosiądz trąb.


Usiłowano okiełznać go frazą „bałkański Fellini”, ale to mądrość jak ze słownika komunałów. Reżyser rodem z Sarajewa ma po prostu tę samą co u Włocha wierność dla małego miasta, z którego na zawsze się wyjechało, plus może jeszcze czeską czułość dla „głosów biednych ludzi” i chłopackie rozbawienie slapstickiem. Tyle, że dzieciństwo w Bośni było bardziej kościste niż w przemyconym w „Amarcordzie” Rimini, bo komunizm wcześnie pokazał Kusturicy swoje trzy niezbywalne cechy: szpetotę, okrucieństwo i skłonność do pustych inscenizacji.

To wszystko znalazło się in nuce już w jego pierwszym filmie długometrażowym „Czy pamiętasz Dolly Bell”. Pokazane tam Sarajewo: zakurzone, z bosonogimi chłopakami biegającymi w zachwycie wokół karuzeli łańcuchowej, w smugach dymu z węgla drzewnego, który nie ma jak ulecieć z niecki między górami, tkwi w wyobraźni każdego widza głębiej niż przywoływane przez animatorów kultury weduty z czasów ottomańskich. I odtąd miało być tak już zawsze: huk strzałów, zsunięty na tył głowy kapelusz, trzy prawdy żywota – narodziny, kopulacja i śmierć. Wraz z kłótnią saksofonu i skrzypiec stanowią reżyserski charakter pisma Kusturicy i dla milionów widzów – esencję „Bałkanów”. „Jeśli chcesz, żeby znał cię cały świat, opowiedz o swojej wiosce” – jeszcze jeden frazes okazał się prawdziwy.

Te dzieła zostaną w kulturze. Nawet tak fatalna i niegodziwa decyzja, jak przyjęcie funkcji inżyniera dusz w najbardziej obecnie agresywnej armii świata (i wycofanie się z tej funkcji tylnymi drzwiami) tego nie zmienia.
1 marca newsy o rezygnacji Kusturicy z pracy w Teatrze Armii Rosyjskiej były już mniej eksponowane. Fot. printscreen
To w systemach totalitarnych twórców „wyrzucano na śmietnik historii” i skazywano na śmierć (w najlepszym razie cywilną) oraz zapomnienie, gdy dokonywali wyborów „pod prąd” opinii publicznej – czy raczej tego, co za opinię publiczną uważali władcy. „Primadonna jednego sezonu” – pisała „Trybuna Ludu”, organ PZPR, o Marku Hłasce, gdy w 1958 roku zdecydował się na emigrację. „Zdrajca” – pisano o Czesławie Miłoszu, który zrobił to 7 lat wcześniej, a Wasyl Stus za życia nie zobaczył wydrukowanego żadnego ze swoich tomików poezji.

Ale nie, Kusturica nie jest primadonną jednego sezonu, lecz reżyserem wielu sezonów. Niezależnie od tego, czy po ostatniej wpadce zamilknie, czy wystawi jednak coś na armijnej scenie, gdy – jak zadeklarował w oświadczeniu z 1 marca – „przyjdą spokojniejsze czasy”, czy nakręci wreszcie któryś z zapowiedzianych obrazów (tego o Czyngis Chanie szczególnie byłbym ciekaw).

Płomień przekory

Myślę o nim z szacunkiem i żalem, dziś jednak przede wszystkim nie o jego filmach, lecz o barwnej drodze rozwichrzonego artysty. I o mieszaninie przekory, buntu, gniewu i skłonności do prowokacji, która doprowadziła go od roli enfant terrible jugosłowiańskiego kina, ośmieszającego sztampę i tromtadrację titoizmu, do jednej z wielu pacynek w propagandowym „cyrku Putina” – cyrku, z którego, mam nadzieję, zaczął się wycofywać.

Był jednak jego członkiem przez kilka ładnych lat, kilka lat za długo. Nie angażował się tak „plakatowo” i niezmordowanie jak Steven Seagal czy Gerard Depardieu. Nie mnożył argumentów politycznych czy intelektualnych, które miały usprawiedliwiać politykę Władimira Putina, jak grono polityków i intelektualistów od prawa do lewa, od Noama Chomsky’ego po prawicowych radykałów z niemieckiej AfD. A jednak dryfował w stronę Kremla. Co przeważyło szalę tego losu?

„Urodził się” – od takich słów zaczyna się każda nudna biografia. Ale w przypadku Kusturicy rozstrzygające znaczenie ma to, że urodził się w roku 1954 w Sarajewie, w rodzinie wówczas identyfikującej się jako „boszniacka”, choć dziś należałoby powiedzieć – jugosłowiańskiej. Rodzice przyszłego reżysera identyfikowali się bowiem jako Bośniacy – czyli nie-Chorwaci i nie-Serbowie – ale też nie poczuwali się do związków ani z praktykowanym nawet wówczas wśród wielu boszniackich rodzin islamem, ani w ogóle z korzeniami sięgającymi otomańskich czasów.

Podpalacz z Sarajewa

Emir Kusturica długo milczał. Od 15 grudnia w polskich kinach można oglądać jego najnowszą produkcję „Na mlecznej drodze”. A 22 grudnia TVP Kultura wyemituje inny jego film „Czarny kot, biały kot”.

zobacz więcej
Ojciec – urzekający, błyskotliwy, nie stroniący od kieliszka – pracował w republikańskim Ministerstwie Informacji jako redaktor średniego szczebla. Dość inteligentny (a z latami – cyniczny), żeby traktować z przymrużeniem oka nadęcie lokalnych kacyków i propagandowe surmy, ale zarazem szczerze, jak wielu Boszniaków, przekonany, że Jugosławia epoki Josipa Broza Tity stanowi historyczną szansę dla Bałkanów Zachodnich. Szansę na modernizację, na uzyskanie mocnej pozycji w świecie i na przerwanie spirali bratobójczych walk, rozpoczętej hen, w średniowieczu i tak tragicznej podczas niedawnej wojny – na ziemiach Bośni walczyli wszyscy ze wszystkimi z niewyobrażalną dla nas brutalnością.

Emir, choć po latach zrewiduje historię swojej rodziny (będzie o tym jeszcze mowa poniżej), z rodzinnego domu, o którym pisze z czułością w wydanej również w Polsce autobiografii „Gdzie ja jestem w tej historii”, wyniósł ojcowski stosunek do Jugosławii: aparatczycy są śmieszni, a czasem groźni, ale Jugosławia jest ogromną wartością, wspólnym domem, nie pozwalającym na wybuch dawnej jatki.

Idę młody, genialny

I z tym przekonaniem ruszył w świat – młody, genialny, prosto z liceum (stanowisko ojca nie było tu bez znaczenia) do legendarnej, nawet po tragicznym końcu Praskiej Wiosny, akademii filmowej (FAMU) w Pradze, gdzie wciąż krążył duch Miloša Formana i Jiříego Menzla. Dorównał swoim mistrzom i spotkał ich twarzą w twarz, nie tylko patrzących nań z uśmiechem z portretu. „Ojciec w podróży służbowej” (1985), opowiadający z perspektywy dziecka o dramatycznych latach konfliktu Tity z Józefem Stalinem i represjach, spotykających w Jugosławii „frakcję moskiewską”, przyniósł mu nominacje do Oskara, a w Cannes pierwszą „Złotą Palmę” i nagrodę Fipresci. Wręczając mu „Złotą Palmę”, Forman nazwał go „Nadzieją europejskiego i światowego kina”.

Kusturica, jak było już wyżej wspomniane, spełnił tę nadzieję. Ale też rozpad Jugosławii przyjął z goryczą i rozpaczą, nie jako czas „wybijania się na niepodległość” (jak widziano go z perspektywy chorwackiej czy słoweńskiej), lecz czas podpalenia i zburzenia spokojnego domu przez bandę szaleńców. Tak pokazuje przecież konflikt lat 1991-1995 genialny „Underground” i kolejne jego obrazy, traktujące o wojnie na ziemiach Bośni.

To wtedy zaczął się jego rozbrat z „mainstreamem”, co dało o sobie znać już w 1992. Były to pierwsze pomruki przyszłego konfliktu: zarzucano mu, że nie przyłączył się do powszechnego potępienia serbskich sił oblegających i bombardujących Sarajewo, na co odpowiedział na łamach „Le Monde” (mieszkał wówczas we Francji) emocjonalnym, jak wszystko co robi, artykułem „Europo, moje miasto płonie!”.

Można tylko domyślać się, jak był wówczas rozdarty, do granic schizofrenii: Jugosłowiańska Armia Ludowa (JNA), dowodzona z Belgradu, ostrzeliwała JEGO ukochane miasto – ale zarazem była to armia JUGOSŁOWIAŃSKA, broniąca, bodaj nominalnie, niszczonej jedności!

To ważny przypis do postawy Kusturicy dziś – ale i ważna pierwsza rysa. Reżyser nie zaangażował się jednoznacznie po stronie Belgradu, ani propagandowo, ani jako „ochotnik”, ale „Underground” powstał jako koprodukcja inwestorów francuskich i jugosłowiańskiej telewizji państwowej – nie mógł być nie w smak Belgradowi. Co ważniejsze, nigdy nie wybaczył Billowi Clintonowi i Johnowi Majorowi zaangażowania w konflikt i doprowadzenia do pokoju w Dayton, który z jego, trudnej dla nas do pojęcia perspektywy był – no właśnie, przypieczętowaniem rozpadu.
Serbski aktor Miki Manojlović wielu widzom kojarzy się ze rolą „towarzysza” Marko w filmie „Underground”. Fot. materiały dystrybutora
Przez dekadę udało mu się nie angażować w wielką politykę, ani nawet w kampanie wyborcze. Ot, w serbskich wyborach parlamentarnych 2007 roku wszedł w skład komitetu poparcia Demokratycznej Partii Serbii (DSS), centroprawicowego ugrupowania ówczesnego premiera Vojislava Koštunicy. W tym samym roku zaangażował się w kampanię „Solidarność – Kosowo to Serbia”, przerażony tym, co postrzegał jako kolejny akt „rozpadu”. Przy okazji debaty nad kształtem pomnika Stefana Nemanji (założyciela dynastii Nemanjićiów, władców średniowiecznej Serbii) rzucił cały swój autorytet, by poprzeć ostatecznie zwycięski, dość bombastyczny projekt rosyjskiego rzeźbiarza Aleksandra Rukawisznikowa.

Ważniejsze jednak w tych latach od zaangażowań politycznych, reżyserii i wizyt na Kremlu były dlań inne projekty: budowa miast z drewna, kamienia i powietrza.

Bośniacki Fitzcarraldo

Zaczęło się od drewna. Zapatrzony w masyw Zlatiboru, góry położonej na pograniczu Serbii oraz autonomicznej Republiki Serbskiej w Bośni, wkrótce po nakręceniu „Życie jest cudem” wzniósł miasteczko-skansen – ale skansen żywy.

Był w tym rozmach podobny do tego z filmu „Fitzcarraldo” Wernera Herzoga, którego bohater, fantasta i wizjoner, wciąga na grzbiet góry ważący trzysta ton parowiec… Kusturica, wielbiciel Herzoga, najpierw wykorzystał dekoracje ze swojego filmu, potem przy pomocy traktorów i kamazów ściągał stare chałupy z całej Bośni i Serbii. Część zagród postawił od zera, w sercu zaś założenia ufundował, również wzniesioną w bajkowym, „staroserbskim” stylu drewnianą cerkiew pod wezwaniem świętego Sawy, patrona Serbii i Serbów.

Tak powstał Drvengrad, „drewniane miasto”. Skansen? Prędzej już theme park: idealna, wyobrażona, pozaczasowa Serbia, do której z całego kraju ciągnęli wycieczki szkolne, nowożeńcy i emeryci, by, jak deklarują, do syta nadyszeć się ojczyzny.

Tyle, że Drvengrad nawet nie sili się na udawanie zwyczajnej wioski – szczęśliwej, leniwej i zapchlonej. Przybysze – jak opisałem swego czasu w „Aspen Review” – wędrują po uliczkach noszących imiona Ivo Andricia, Maradony, Bergmana i Che Guevary, w gospodzie delektują się „rdzennie serbskimi” daniami, popijając je (Coca-Cola jest zakazana) śliwowicą lub sprowadzanymi z Kuby sokami owocowymi marki „Che”. Zwiedziwszy zaś i nasyciwszy głód mogą zejść – no cóż: underground.

Pod powierzchnią Drvengradu nie ma już miejsca na drewno. Pod stropami ze sprężonego betonu znalazła się biblioteka gromadząca literaturę historyczną, najnowocześniejsza w Serbii sala kinowa oraz hala do gry w koszykówkę – hołd ojca-założyciela dla triumfów serbskiej reprezentacji. Cały Drvengrad – ostoja „odwiecznej Serbii”, to w rzeczywistości jedno wielkie symulakrum na stokach, Matrix oprószony wiórami.
Na drewnie Kusturica nie skończył. Dwadzieścia dwa kilometry na wschód znajduje się historyczny Višegrad, znany z XVI-wiecznego arcydzieła: ufundowanego przez Mehmed paszę Sokolovicia mostu, przerzuconego przez Drinę, bohatera jednej powieści „noblowskiej” i tuzina pomniejszych. Tam właśnie, w najbardziej zaniedbanej części miasta – leżącego dziś w Bośni, lecz w granicach autonomicznej, rwącej się do faktycznej niezależności od skłóconego Sarajewa Republiki Serbskiej – Kusturica zaczął wznosić kolejną kapsułę czasu: „Kamienne miasto” (Kamengrad).

Miasteczko, z czasem przemianowane na „Andrićgrad” (Miasto Andricia), jest przywołaniem Bośni miejskiej, nowożytnej i idyllicznej: trochę z XVII wieku, trochę z czasów Franza Josefa. Ale zarazem – echt-serbskiej: w mieście stoją pomniki Andricia i władcy-poety Piotra II Njegoša, cerkwi jest więcej niż karawanserajów.

Andrićgrad, w którym niewielu osiadło mieszkańców, choć wzniesiony z wapienia i betonu, wygląda na dekoracje filmowe – i trochę nimi jest: to tam Kusturica kręcić miał „Most na Drinie” według najsłynniejszej powieści Andricia. Miasto-skanseno-plener był sztandarowym projektem Republiki Serbskiej w Bośni. Władze RS oficjalnie włożyły weń między 10 a 15 mln euro, nieoficjalnie – wielokrotnie więcej, poruczając opiekę nad projektem Lasom Państwowym RS, elektrowniom i drogownictwu. A jednak – trochę ze względu na klincz polityczny w BiH, a trochę na jej zapaść gospodarczą – po ulicach Andrićgradu hula wiatr.

Podobnie ścichły wiadomości o festiwalu filmowym, uruchomionym przez Emira w Drvengradzie. „Kustendorf” (w wymyślonej, pseudoniemieckiej nazwie słychać doskonale „Kustę”, czyli ukuty od nazwiska odwieczny przydomek reżysera) w 2008 otworzył sam Nikita Michałkow, w 2014 honorowymi gośćmi były Audrey Tatou i Monica Belluci, a pełna lista muzyków, autorów i reżyserów, którzy przez lata dotarli pod masyw Zlatiboru, usatysfakcjonowałaby wydawcę każdego miesięcznika ilustrowanego. Bryan Ferry i David Gilmore, Jim Jarmusch i Marjan Satrapi, Abbas Kiarostami i Jan Hrebejk obejrzeli, zasiadając w jury, dobrych kilkaset filmów.

Dziś wielkich nazwisk trochę mniej, formuła festiwalowa została okrojona do przeglądu filmów krótkometrażowych. Ale współfinansowany przez władze Serbii festiwal odbywa się co roku, a w jury zasiada m.in. świetny serbski aktor Miki Manojlović, mimo upływu lat rozpoznawalny dla każdego, kto oglądał „Underground”…

Konwertyta

Ale najważniejsze dzieje się nie przed kamerami. W ważny dla serbskiej symboliki dzień świętego Jerzego (Djurdjevdan), 23 kwietnia 2005 roku Emir Kusturica przyjął chrzest w czarnogórskim monastyrze Savina, przybierając imię XII-wiecznego serbskiego króla i świętego Stefana Nemanji – wspomnianego już tutaj jako pierwszy członek potężnej dynastii, ale i założyciela położonego na półwyspie Atos klasztoru Hilandar, kolebki i skarbca serbskiej kultury.
Dmitrij Miedwiediew (trzeci od prawej) i Emir Kusturica (pierwszy) na ceremonii wręczenia nagród Międzynarodowej Fundacji Jedności Prawosławnych Narodów Chrześcijańskich. Fot. Kremlin.ru, CC BY 4.0, Wikimedia Commons
O Kusturicy piszemy więc – i będziemy pewnie pisać, my i encyklopedie – „Emir”, ale tak naprawdę jest to od 17 lat Nemanja. Nemanja Kusturica, który zredefiniował korzenie nie tylko swoje, lecz i swojej rodziny, mówiąc w wywiadzie dla „Guardiana”: „Mój ojciec był ateistą i całe życie uważał się w głębi duszy za Serba (…). Owszem, może i byliśmy muzułmanami przez 250 lat, ale jeszcze przedtem byliśmy prawosławni, a w głębi duszy przez cały czas pozostaliśmy Serbami: wyznanie nie jest w stanie zmienić takich spraw. Staliśmy się muzułmanami tylko po to, by »przeczekać« Turków”.

Może tak było, może nie. Historia Bośni zna liczne rody, które w XV czy XVI wieku, po zajęciu tych ziem przez Imperium Ottomańskie, przyjmowały islam (zgodnie z, o ironio, muzułmańską tradycją „ketmanu”) czasem po to, by przetrwać, częściej po prostu po to, by być „poddanym pierwszej kategorii”. Gra na przetrwanie zwykle nie udawała się – ponieważ, jak wiadomo, stajesz się w końcu tym, kogo udajesz – ale pamięć o konwersjach i muzułmańskich „marranach” jest w Sarajewie żywa.

Nie wiemy, czy rzeczywiście takie były korzenie rodu Kusturiców, w czynie Emira/Nemanji istotne jest pragnienie „odzyskania” tożsamości. Już nie „miękkiej” i nostalgicznej, czyli jugosłowiańskiej, która w dodatku poniosła klęskę, lecz tożsamości prawosławnej: serbskiej, ale i szerszej.

To zaś – ten szlak meandruje nie gorzej niż Drina! – prowadzi z kolei do admiracji historycznej Moskwy. W Serbii – ale nie tylko – postrzeganej jako patron i oparcie co najmniej od XVIII wieku. Sprzyjała temu zarówno wielka polityka (rywalizacja Rosji i Imperium Ottomańskiego była dla poddanych tego ostatniego szansą), jak i splot polityki i religii: „Trzeci Rzym” był oparciem dla wyznawców prawosławia. Za tym jednak szła admiracja dla rosyjskiej kultury i państwowości, głębsza niż konflikt Stalin-Tito. I pierwszym z faworów, otrzymanych przez Kusturicę w Moskwie, była wręczona mu w cztery lata po konwersji przez patriarchę Kiriłła Nagroda Fundacji Narodów Prawosławnych. Nagrodę tę dzielił zresztą wówczas z drugim laureatem: ówczesnym prezydentem FR Dmitrijem Miedwiediewem.

Wieczny enfant terrible

A potem już poszło: świętowanie reelekcji Władimira Putina w roku 2012 i pamiętne zdania toastu; „Gdybym był Anglikiem, nie znosiłbym Putina. Gdybym był Amerykaninem – walczyłbym z nim. Gdybym był Rosjaninem – głosowałbym na niego”. Poparcie dla aneksji Krymu w roku 2014. W roku 2016 – kolejne kremlowskie odznaczenie, Order Przyjaźni, za który dziękował gospodarzowi (ceremonia odbyła się na Kremlu) w języku rosyjskim. Czemu zatem nie przyjąć i nominacji, która pozwoliłaby wystawić świetny spektakl?

Sojusznik Putina w samym sercu Bałkanów

Lider bośniackich Serbów częściej bywa na państwowych uroczystościach w Belgradzie niż w Sarajewie.

zobacz więcej
Mieszanka wpływów, wzorów i obolałości, która stoi za tymi decyzjami Kusturicy, jest równie mordercza, jak mix rakiji, wina i piwa, który wlewa w siebie przez większość filmu bez widocznej szkody Marko, jeden z dwóch głównych bohaterów „Undergroundu”. Składa się na nią rozpacz z powodu rozpadu dawnej ojczyzny, która pociąga za sobą niechęć do „separatyzmów” i poparcie dla projektów „zbierania ziem”. Z lat 90. wyrasta też antyamerykanizm reżysera – taki najpłytszy, jak z Michaela Moore’a (który gościł zresztą nieraz na festiwalu w Kustendorfie): przekonanie o tym, że Jankesi to tylko przemoc i hamburgery, a kultury u nich żadnej.

Do tego – przywiązanie do Moskwy jako historycznej wielkości. Postrzeganie jej jako odwiecznej protektorki prawosławia. Głębokie przekonanie o znaczeniu tożsamości lokalnych, własnego imienia – i obawa (kto powie, że całkiem bezzasadna?) przed tym, że współczesny świat zaciera te tożsamości, czasem z ideowej niechęci, częściej – bo taka jest logika globalizmu.

A wreszcie – przekora. Dzika przekora, radość z bycia enfant terrible, zawsze ta sama: to ona kazała mu, 24-letniemu debiutantowi po studiach, w swoim pierwszym filmie, kręconym dla Telewizji BiH, „Nadchodzą narzeczone” (1978), umieścić sceny tak zmysłowe, iż z góry było wiadomo, że zatabaczeni partyjni cenzorzy nie zgodzą się na emisję. To ona kazała 45-latkowi, uwielbianemu na Zachodzie reżyserowi i celebrycie, wplatać w utwory „No Smoking Orchestra”, z którą koncertował od Paryża po Los Angeles, frazy na cześć ściganego przez Trybunał w Hadze generała Radovana Karadżicia. To ona kazała 65-letniemu założycielowi Festiwalu Kustendorf zaprojektować ordery dla zwycięzców w kształcie jaja – złotego lub srebrnego. To nią podbijał salony, rozwichrzony, nieuczesany, wypijający duszkiem szklankę rakiji, klnący, roześmiany, zwycięski.

I z tą myślą, o zagraniu światu na nosie, trafił i na Kreml. Co pokazuje tylko, jak cholernie trzeba uważać z przekorą jako jedynym kompasem.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Prezydent Rosji Władimir Putin wręczał w 2016 r. NA Krymie państwowe nagrody w Dzień Jedności Narodowej. Filmowiec, aktor i muzyk Emir Kusturica otrzymał Order Przyjaźni. Dziękował po rosyjsku. Fot. Alexei Druzhinin\TASS via Getty Images
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.