Błogosławiony z buńczukiem. Kim jest nowy patron i opiekun armii ukraińskiej?
piątek,
29 kwietnia 2022
Hetman kozacki, co z Rzeczpospolitą na Moskwę chadzał, zginął od ran pod Chocimiem, a na Wawelu leży miecz dlań od króla Władysława. Jaki może być dla autorów przemówień okolicznościowych lepszy patron polsko-ukraińskiego braterstwa broni? Patron świetny, ale prawda jest, jak to zwykle bywa, ciut bardziej złożona niż w przemówieniach. Jego pogrzeb odbył się 400 lat temu, 28 kwietnia 1622 roku.
Ale zacznijmy, zamiast koszmarnego „urodził się w…” (tym bardziej, że nie wiadomo do końca ani kiedy, ani gdzie się urodził…) od panegiryku na cześć Sahajdacznego. Panegiryku który, jeśli tylko przetranskrybować go na łacinkę, zrozumie i polski czytelnik, choć ma do czynienia ze staroruskim sprzed czterech wieków:
Bo jak Grecija zwisza Nestora-heroja,
Achillesa, Ajaksa, a Hektora – Troja,
I Atenci jak carja chwaljat Periklesa,
Czestjat sławnoho w odno sze i Temistoklesa,
Rim smiliwogo swogo chwalit Kurcijusa
I szczastływogo w boju sławit Pompejusa,
Sahajdacznyj na Rusi haj dostane sławu,
W wicznu pamjat’ te imja zanesut po prawu!
Świetnie to brzmi, prawda? I Atenci jak carja chwaljat Periklesa… Tak wygląda staroruski, który wyszedł spod pióra autora kształconego w Akademii Zamojskiej i Akademii Krakowskiej, na wzorach łacińskiej retoryki. Napiszmy zatem również o autorze panegiryku kilka słów, bo wprowadzają nas obe w rdzeń sporów i dylematów, które naznaczyły karierę Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego.
Autorem panegiryku jest Kasjan Kalikst Sakowicz (1578-1647, miejmy już te encyklopedyczne szczegóły z głowy) – nie tylko rówieśnik niemal Sahajdacznego, ale i równy mu urodzeniem, stanem, pochodzeniem i – do pewnego momentu – ścieżką kariery: aż do przedostatnich rozstajów…
Dwie ścieżki synów Rusi
Kasjan Sakowicz bowiem był synem prawosławnego duchownego (co na poziomie przywilejów równało się jeszcze w tym czasie drobnemu szlachcicowi), w ziemi bełskiej. Studiował, jako się rzekło, humaniorę w Krakowie i w Zamościu, po czym trafił na dwór władyki (prawosławnego biskupa) przemyskiego, Atanazego, oszlifowawszy się zaś, rozpoczął błyskotliwą karierę: nauczyciel, retor, rychło zaś – rektor prawosławnej Szkoły Brackiej w należącym do Rzeczypospolitej Kijowie, następnie w Lublinie..
Tyle, że w 1625 Kasjan Sakowicz opowiada się za unią brzeską – i kościołem unickim. „Prawosławnej wiary nie chce”. I odtąd bierze udział, już po unickiej stronie, w debatach i polemikach, staje na czele monasteru w Dubnie (który pod jego rządami przeszedł na „wiarę unicką”),a wreszcie w 1641 za pozwoleniem samego papieża zmienia obrządek na rzymskokatolicki i dokonuje żywota jako przeor augustianów w Krakowie…
No właśnie. Zaś Piotr Konaszewicz zwany Sahajdacznym, urodzony (miejmy to już za sobą) w 1570 lub 1578 w Kulczycach na ziemi przemyskiej, w rodzinie drobnoszlacheckiej lub kupieckiej. Nauki pobierał w najlepszej wówczas w Rzeczypospolitej, dorównującej poziomem Zamościowi, tyle, że prawosławnej, Akademii w Ostrogu, trafił na dwór sędziego kijowskiego Jana Aksaka, po czym rozpoczął błyskotliwą karierę oficera i stratega: zagończyk, porucznik, koszowy, wreszcie zaś – prawa ręka króla Władysława…
Obaj, Kasjan i Piotr, czytali w szkołach Arystotela i Cycerona, ucząc się z nich o sprawiedliwym ustroju rzymskim i o prowadzeniu wojsk przez Scypiona; obaj byli w sensie politycznym gente Rutheni, natione Poloni. Obaj zachowywali wierność Królowi i Koronie, robiąc, jak swój rodowód, zawrotną karierę. Tyle, że Piotr (Petro) zachował wierność wierze prawosławnej równie gorącą, jak Kasjan – katolickiej, i obaj obstawali przy swoim nie bacząc na afronty czy cofnięcie pańskiej łaski. Rycerze. Ludzie zasad.
Skłócone dzieci Unii
Ach, ta Unia! Unia brzeska oczywiście, ta z 1596 roku: niejedyne, ale największe, i jedyne żywe do dziś przywrócenie jedności Kościołów, rozdartej w 1054 w Konstantynopolu, za sprawą miejscowych i rzymskich ambicji!
Stały za nią poważne racje, nie tylko teologiczne, lecz i polityczne. Rzeczpospolita miała wśród poddanych wyznawców prawosławia od połowy XIV wieku, od czasów Kazimierza Wielkiego, ale po unii lubelskiej prawosławie stało się drugim wyznaniem w państwie. A jednocześnie, wobec słabnięcia patriarchatu w Konstantynopolu pod panowaniem otomańskim – do roli obrońcy i protektora ludów prawosławnych coraz ambitniej pretendowała Moskwa.
Moskwa, z którą Rzeczpospolita coraz wyraźniej wchodziła w spór już nie przygraniczny, lecz strategiczny. Moskwa, podważająca prawo Wielkiego Księstwa Litewskiego do jego „ruskich” ziem i, tak samo jak w dwa, trzy i cztery wieki później, zgadzająca się na Polskę jako na malutki kraj priwisliński…
Unia, przywracająca jedność Kościołów, harmonię w państwie i zarazem pozbawiająca Moskwę wpływów na cztery miliony poddanych? Tak, to miało sens, nawet w epoce, gdy Kreml nie miał jeszcze do dyspozycji mediów społecznościowych. Ale zbyt wiele wchodziło przy tym w grę interesów politycznych, regionalnych, kościelnych i najgłębiej prywatnych, by obeszło się bez zgrzytów.
Unia kościelna jest bowiem z definicji zerojedynkowa: albo jest, albo jej nie ma. Nie można być „częściowo żonatym”, jesiotr nie może być „drugiej świeżości”, dwie struktury kościelne nie mogą być „trochę połączone, a trochę nie”. Albo istnieją dwie hierarchie – albo struktura prawosławna przyjmuje unię z Rzymem.
Tymczasem Rzeczpospolita była – z perspektywy czterech wieków możemy powiedzieć „na szczęście”, ale wówczas mało kto tak myślał! – za silna, żeby godzić się na istnienie hierarchii prawosławnej podległej Moskwie – i za słaba, żeby zmusić struktury prawosławne do przystąpienia do unii brzeskiej i uznania prymatu Rzymu.
Rezultatem była – jak powiedziałby Kasjan Sakowicz i inni retorzy tego czasu – discordia, czyli brak jedności i chaos. Kościół i hierarchia prawosławna funkcjonowały de facto, ale de iure przez przewie 40 lat – do 1633 – były nielegalne.
Królestwo z kartonu
Rzeczpospolita z kartonu? Nie aż tak, bardziej – delikatny system równowagi, faworów, podchodów i przymykania oczu. Jeszcze jesienią 1596, równolegle z ustanawiającym unię z Rzymem synodem w Brześciu odbył się „antysynod” wyznawców prawosławia, kierowany przez biskupa lwowskiego Gedeona Bałabana, który potępił akt unii i pozbawił „unickich” hierarchów święceń biskupich. Nastąpiło kilkanaście lat „zajazdów”, przejmowania poszczególnych klasztorów, akademii, szkół i cerkwi, to przez unitów, to przez prawosławnych – czasem fortelem, czasem z cichym błogosławieństwem miejscowego potentata, czasem siłą.
Oraz – nieprawdopodobny wprost wysyp polemicznej literatury teologicznej. Bo przecież nie chodziło tylko o przejęcie od „tamtych” klasztoru. Chodziło o pokazanie, że nie mają racji! Dlatego, obok polemik katolików z arianami, katolików z luteranami, katolików z kalwinistami, kalwinistów z arianami, Braci Czeskich z luteranami oraz katolików z wyznawcami prawosławia i arian z Żydami (tę rozpiskę, niczym w ligowym systemie rozgrywek, można rozbudowywać – polemizował każdy z każdym!) – o bogactwie duchowym Rzeczypospolitej i jej piśmiennictwa polityczno-teologicznego stanowią również setki pamfletów, ulotek i rozpraw unickich i – jak wówczas pisano – dyzunickich.
Stanisław August Poniatowski górował nad słynnym Giacomo Casanovą, który w pamiętnikach przyznaje się do stu metres. Królowi Stasiowi historycy liczą mocno ponad trzysta.
zobacz więcej
Oczywiście: zarówno te polemiki, jak „dwójhierarchia” w województwach wschodnich pokazują najlepiej, jak bardzo tolerancyjna była Rzeczpospolita i jak totalnie odbiegała w tych praktykach od Europy Zachodniej, gdzie w tym czasie katolicy rżnęli hugenotów, a kalwini palili na stosach katolików i antytrynitarzy. Ale wyznawcy prawosławia w pierwszych latach XVII wieku mogli czuć się po trosze „poddanymi drugiej kategorii” – i zabiegać o to, by hierarchia prawosławna odzyskała należną jej pozycję.
I dopiero wiedząc to wszystko – można podziwiać Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego. Czuł się pokrzywdzony, stał wiernie przy prawosławiu, zabiegał o przywrócenie jego chwały. I pozostawał w tym obrońcą granic Rzeczypospolitej, jej karającym mieczem – i wiernym poddanym króla.
Przykład z Zamoyskiego
Jak Grecja nie zachowała notatek o początkach kariery Homera, a Rzym – Pompejusza, tak i debiutu Piotra Konaszewicza możemy się tylko domyślać: prawdopodobnie brał udział w ekskursjach na Mołdawię; na pewno odnotowana jest jego obecność podczas wyprawy Jana Zamoyskiego do Inflant, w roku 1602.
Ale w sztuce wojskowej wprawiał się stopniowo. Można być pewnym, że oprócz szabli i miecza, doskonale posługiwał się łukiem. Stąd jego przydomek, nieraz nadawany Kozakom, który w przypadku hetmana Konaszewicza stał się w historiografii drugim członem nazwiska. „Sahajdaczny” pochodzi wszak od sahajdaku, czyli futerału mieszczącego mały, tatarski łuk i kołczan ze strzałami. Z Tatarami się wojowało, od Tatarów fortele się brało… Kto wie, kiedy młody Petro sprzątnął jedną strzałą moskiewskiego szpiega albo sokoła w locie? Może na Wołoszczyźnie, też z Zamoyskim? A może pod Smoleńskiem, z zagonami lisowczyków?
Od Tatarów może i wziął łuczniczy talent, ale poważniejszych wzorów szukał gdzie indziej. Po zdrapaniu pozłoty panegiryku, pozostaje fakt: już jako 30-latek dowodzi oddziałem przeszło trzytysięcznym. Do tego nie wystarczy talent szermierczy, mocna głowa czy pięść: tu trzeba planować. Już nie setnik, a pułkownik – umiał rządzić ludźmi. I na swawole nie pozwalał – ani na Wołoszczyźnie, ani w Inflantach. Był wychowankiem Ostrogu, ale tam z kolei uczyli retorzy wychowani na Akademii Zamojskiej. Patron zobowiązuje!
Szczo czuże, nikoli win togo ne chapał
Iz Zamojskogo u cim prikład zawżdy brał
Tymczasem oddziały kozackie stawały się Rzeczpospolitej coraz bardziej potrzebne – już nie tylko w funkcji marines czy komandosów, dokonujących wypadów na tyły Moskwy – ale stałej, systemowej obrony przeciw rosnącemu w siłę Chanatowi Krymskiemu. Ten zaś nie umacniał się przecież sam z siebie. W XVII wieku znano sekrety proxy war równie dobrze, jak dziś. Po co naruszać „wieczny pokój” między Portą Ottomańską a Rzecząpospolitą, skoro można nawzajem podskubywać się za pomocą Tatarów? Skutek militarny ten sam, a komplikacje dyplomatyczne mniejsze.
Ale ten „skutek militarny” – to spustoszone Podole i tysiące brane w jasyr. O tym z kolei dobrze wiedzieli Kozacy. I Sahajdaczny.
Ukraina tim wijskom sebe zachyszczaje
De ż nema Zaporożciw – Tatarin guljaje!
W Kozaka chocz ni zbroji, ani szyszaka
Dożene pohanina, lisz daji łoszaka!
Marines chcą być w rejestrze
To wojsko oczekiwało na przywileje – i z tym wiąże się drugi z konfliktów wewnętrznych, tlących się na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej w pierwszej połowie XVII wieku. Spór o tzw. rejestr, czyli liczbę Kozaków wpisanych do imiennego wykazu żołnierzy i tym samym pozostających na żołdzie państwa.
Nie chodziło zresztą tylko o żołd. Chociaż wpis do rejestru w żadnym razie nie był równoznaczny z uzyskaniem szlachectwa – otwierał na to, przynajmniej teoretycznie, szanse w przyszłości. A doraźnie – zabezpieczał przed wszelkimi próbami roztoczenia władzy osobowej przez panów. Było to też wyróżnienie symboliczne: „Kozacy regestrowi” są lepiej uzbrojeni, bardziej doświadczeni, bywali, strojni i zbrojni. Rzekłbyś – w przekładzie realiów znad Sekwany nad Dniepr – muszkieterowie Kardynała!
Nic dziwnego, że wielkość oraz trwałość rejestru była stałym przedmiotem sporu. W pierwszym zachowanym spisie, z 1572 roku, umieszczono 400 Kozaków. W 1637, na 11 lat przed powstaniem Chmielnickiego, liczba ta uległa udwudziestokrotnieniu: „regestrowych” było osiem tysięcy. Dużo? Dużo. Ale za mało.
Liczba ta była przedmiotem bezustannych negocjacji między Koroną a Kozakami. I obie strony trzeba zrozumieć: Kozacy liczyli na żołd, a bardziej jeszcze – na gwarancję swobód i przywilejów. Rzplita, mając kłopot ze ściąganiem podatków, nigdy nie miała dość pieniędzy na wojska zaciężne – a w dodatku niechętnie wiązała się rodzajem umowy z wojskiem, nazwijmy to, dość niesubordynowanym. Którego lepiej było używać podczas proxy wars, niż brać zań pełną odpowiedzialność.
Konaszewicz-Sahajdaczny i tu był wzorem równowagi. Domagał się wpisania swoich ludzi do rejestru. Ale i negocjował co najmniej dwie ugody między niespokojnym kozactwem a Koroną: olszaniecką (1617) i rastawiecką (1619).
A w międzyczasie – potwierdził, już wybrany na hetmana, swój talent jako dowódcy. I znów nasuwa się porównanie z marines – bo była to operacja bez precedensu w ówczesnej Europie:
Dosjagnuw, szo go wijsko w hetmany obrało
Mużno z nim ono Tatar, Turkiw rozbiwało,
Win za hetmaństwa swoho wzjał buw misto Kaffu
Cisar turski tam zaznaw nimałeho strachu!
Bo rzeczywiście: płaskimi łodziami, czyli czajkami, Kozacy wyprawiali się w dół Dniepru i wcześniej. Nie tylko zresztą w dół Dniepru: na początku XVII w. kontrolowali cały pas przybrzeżny między Krymem a Istambułem (czyli Carogrodem), ponoć sam Sahajdaczny raz i drugi miało okazję łupić Złoty Róg…
Morze, nasze (Czarne) morze
Co innego jednak zakraść się pod osłoną nocy, ściąć strażników i wziąć łupy. Ale – zdobyć twierdzę wzniesioną jeszcze na rzymskich, ba, greckich fundamentach, sławetną krymską Kaffę, czyli Teodozję!
No właśnie. Cisarza turskiego co prawda za murami Kaffy nie było, ale reszta faktów nie ulega wątpliwości. Sahajdaczny na czele swoich ludzi jeszcze w 1615 spustoszył dwa porty w pobliżu Istambułu, pobił flotę turecką u ujścia Dunaju i – dla pewności – spustoszył Oczaków. Przekonawszy się zaś, że jego ludzie radzą sobie świetnie na takim rozkołysanym polu walki, wiosną następnego roku zniszczył flotę Ali-paszy u wybrzeży Krymu, po czym zdobył Kaffę, uwalniając przy tej okazji kilka tysięcy chrześcijańskich jeńców!
Negocjacje pokojowe po „Potopie rosyjskim”.
zobacz więcej
Na tym chyba zresztą nie koniec: Jakub Sobieski (kasztelan krakowski, wojewoda ruski i ojciec Jana) wspomną w swych zapiskach, że w tym samym sezonie łupem Kozaków padły inne potężna miasta, w tym Trapezunt i Synopa. To już dawne księstwa Pontu i Paflagonii, na południowym wybrzeżu Morza Czarnego: czyżby Sahajdaczny opanował i żeglugę dalekomorską?
Opanował żeglugę, opanował do mistrzostwa sztukę zagonów. Podczas kampanii moskiewskiej królewicza Władysława w 1618 oddziały Sahajdacznego swawoliły tak, że miejsca ich triumfów można by nanosić na mapę podmoskiewskiej elektryczki… W połowie lipca – Jelec i Zarajsk, w sierpniu Sahajdaczny forsuje Okę pod Kołomną, w październiku dołącza do Władysława pod Tuszynem…
Ani Władysław, ani Sahajdaczny nie wiedzieli jeszcze wówczas, że najskuteczniejszą walkę ramię w ramię (i zarazem – ostatnią) stoczą niemal równo za trzy lata, wiele wiorst od Moskwy: pod Chocimiem.
Dreszcze, dezercje, gorączka
Jesienią Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny, uzyskawszy od Zygmunta III wtrzymanie edyktu przeciw nowo wyświęconym biskupom prawosławnym (obrońca wiary!), ruszył na czele swoich oddziałów na południe. Jeszcze pod Mohylewem podjazd turecki, z którym się starł, postrzelił go w rękę. To zakażenie stanie się przyczyną śmierci: ale gorączkujący hetman rusza dalej. Pierwszego września 1621 roku przeszło 20-tysięczna armia kozacka łączy się z królewską pod Chocimiem.
Przez dwa miesiące siły kozackie stoją na lewym skrzydle – szturmowane i ostrzeliwane przez armię osmańską. Deszcze, dezercje, gorączka. Gorączka, dezercja, dreszcze. 24 września umiera Jan Karol Chodkiewicz, o czym niestety natychmiast dowiadują się Turcy. Czy obrona twierdzy się załamie? Nie! W połowie szturmu generalnego, który trwał od rana 28 września, Sahajdaczny organizuje kontruderzenie, które pozbawia janczarów całego impetu. Następnego ranka rozpoczęły się rozmowy pokojowe, 9 października podpisano traktat. Granica stanęła wzdłuż Dniestru.
To z tego czasu jest ten miecz. Kiedyś być może prawdziwy koncerz, choć bardziej prawdopodobne, że od początku wykuto go jako narzędzie ceremonialne, tak zwany „miecz sprawiedliwości”. Na głowni wyraźnie widać napis: VLADISLAVS + Konasevicio Koszovio ad Chocimum Contra Osmanum. Władysław swemu hetmanowi koszowemu Konaszewiczowi ofiarowuje pod Chocimiem, z czasów bitwy z Osmanami…
Ten miecz miał w marcu tego roku pojechać, na 400-lecie śmierci Sahajdacznego, z Wawelu do Kijowa. Pojedzie trochę później. Gdy ostatecznie uda się odepchnąć Moskala.
Do Kijowa, w październiku 1621 roku, pojechał Sahajdaczny. Pojechał ofiarowanym przez Władysława powozem z parą koni, z naszyjnikiem na piersi: na rewersie wizerunek Zygmunta III ozdobiony rubinami, na awersie – orzeł Rzeczypospolitej zdobny szafirami.
Ale pojechał bez obietnicy zwiększenia rejestru i przywrócenia praw i tytułów biskupów prawosławnych. Czy to ten unik podkopał jego zdrowie, czy streptokoki z tureckiej kuli, na które nie pomaga czasem nawet orzeł zdobny szafirami?