Ukraińcy są podobni do Polaków sprzed stu lat. Znają słabości Rosji
piątek,
7 października 2022
Gdy Joe Biden zdjął sankcje z budowy gazociągu Nord Stream 2, Moskwa mogła kontynuować dotychczasową politykę powolnego uzależniania Europy. Jednak Putin nie chciał dłużej czekać.
Pod koniec grudnia 2021 roku, podczas posiedzenia rosyjskiej Dumy Państwowej, Władimir Żyrinowski zapowiedział publicznie, że kolejny 2022 rok będzie rokiem wojny. „22 lutego o 4 rano poczujecie naszą nową politykę” – wykrzyczał z mównicy i zapewnił, że już wkrótce „Rosja znów stanie się wielka”.
Żyrinowski, który pomylił się o dwa dni (rosyjski atak na Ukrainę nastąpił 24 lutego), nie doczekał nadejścia „wielkiej Rosji”. W chwili, gdy pierwsze rosyjskie rakiety spadały na Kijów i Charków, a pancerne zagony wyruszały z Krymu na Chersoń i Zaporoże, nacjonalistyczny polityk znajdował się w pocovidowej śpiączce. Gdy zmarł w kwietniu, Rosjanie po kilku tygodniach bezskutecznego szturmu rozpoczynali odwrót spod Kijowa, a ich ofensywa na wschodzie i południu Ukrainy została zatrzymana przez obrońców. Wbrew rachubom Kremla, nikt nie powitał najeźdźców kwiatami. Rosjanie napotkali na Ukrainie zaciekły, dobrze zorganizowany opór, a trzy dni, w trakcie których miał być zdobyty Kijów, okazały się dla Moskwy tragiczną iluzją.
„Wielka Rosja” objawiła się pasmem okrucieństw i zbrodni wojennych popełnianych przez nieudolnie dowodzoną hordę barbarzyńców. Strach przed zdziczeniem Moskali mieszał się w cywilizowanym świecie z pogardą dla ich demoralizacji i tchórzliwego podporządkowania reżimowi.
Dziś wszyscy mają chyba świadomość, że radujący się z nadchodzącej wojny Żyrinowski nie był marginalnym szaleńcem, jakich jest wielu na całym świecie. Był alter ego Putina, przedstawicielem kremlowskiego mainstreamu, współtwórcą i propagatorem obłąkanej ideologii władzy. Ta ideologia – podobnie jak niemiecki nazizm po I wojnie światowej – żywiła się pragnieniem zemsty za urojone upokorzenie, jakim dla Rosji miał być upadek ZSRR.
W latach jelcynowskiej „smuty” rewanżystowskie nastroje były wśród Rosjan dość powszechne. Są dowody na to, że Putin podzielał je na długo przed tym, zanim zasiadł na Kremlu. Być może z czasem te nastroje zaczęłyby wygasać, jednak Putin po dojściu do władzy nigdy na to nie pozwolił. Przeciwnie, cała jego polityka od samego początku zmierzała do jednego celu – do odbudowy imperium, a bez unicestwienia Ukrainy nie mogło być o tym mowy. Dlatego – z punktu widzenia takiej strategii – plan podboju Ukrainy stał się dla Kremla kwestią życia i śmierci.
Tak wysoko podbita stawka przez Moskwę odebrała jej teraz jakiekolwiek pole manewru i w ten sposób stała się wstępem do jej przyszłej klęski. Byłoby być może inaczej, gdyby Putin i jego ekipa wykazali się większą cierpliwością i przebiegłością. Trzeba mieć jednak świadomość, że na Kremlu nie zasiadają politycy w zachodnim stylu lecz gang dość prymitywnych czekistów kierujących się zasadami z kryminalnego półświatka. Jakiekolwiek ustępstwo oznacza w tym środowisku niewybaczalną słabość, a zatem nie ma nic gorszego niż okazać się tchórzem, nawet jeśli w rzeczywistości drżą łydki ze strachu.
A gdy spojrzeć na to, to co dzieje się na Ukrainie, łydki na Kremlu z pewnością drżą. Mimo to Putin coraz głębiej brnie we wciągające go bagno. To dlatego Moskwa, widząc swoje niepowodzenia, coraz mocniej wygraża dziś nuklearnym odwetem. Ta nerwowość świadczy o narastającej słabości Moskwy, o tym, że na Kremlu wiedzą już, że atakując Ukrainę przelicytowali.
Można powiedzieć, że Rosja przegrała wojnę w chwili gdy ją zaczęła, a nawet jeszcze wcześniej. Sam pomysł wywołania wojny w środku Europy był czystym szaleństwem, ale być może Putin byłby bardziej powściągliwy, gdyby nie nabrał wcześniej przekonania, że jego potencjalni przeciwnicy na Zachodzie są słabi.
Putin testował i korumpował Zachód od chwili, gdy po amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku, a więc jeszcze na początku swoich rządów, zrozumiał, że Stany Zjednoczone nie zamierzają traktować go jak równorzędnego partnera i konsultować z nim swojej polityki. Wtedy postawił na tzw. starą Europę – na Francję, Włochy i przede wszystkim na Niemcy, przed którymi roztoczył wizję Europy od Władywostoku do Lizbony, zasilanej rosyjskimi surowcami i wolnej od amerykańskich wpływów.
Liberalne unijne elity szybko złapały rosyjski haczyk, w czym pomogła nie tylko ich zadawniona niechęć do Ameryki, ale również pazerność na wielkie zyski, jakie miał im przynieść import i dystrybucja rosyjskich surowców. Symbolem takiej postawy stał się niemiecki kanclerz Gerhard Schröder i jego niesławne dzieło, jakim był gazociąg Nord Stream.
Gdy unijne elity kierowane z Berlina, zostały już oplecione pajęczyną rosyjskich wpływów, Putin sprawdził jej wytrzymałość, atakując w 2008 roku Gruzję. Zachód nie zareagował na tę agresję, a Stany Zjednoczone – jedyne państwo, które mogło się przeciwstawić Moskwie, ogłosiło swoje désintéressement. Jak by tego było mało, świeżo upieczony prezydent USA Barack Obama scedował politykę rosyjską na Niemców i zainicjował reset w relacjach z Rosją.
Wszystko to utwierdziło Moskwę w przekonaniu, że ma wolną rękę i może zacząć przygotowania do realizacji najważniejszego planu, jakim było zniszczenie Ukrainy.
Aneksja Krymu w 2014 roku oraz wojna w Donbasie nieco otrzeźwiły Zachód, ale nie na tyle, aby zatrzymać Putina. W dalszym ciągu pałeczkę w relacjach z Rosją – za zgodą Białego Domu – trzymały Niemcy, co skończyło się nieszczęsnymi porozumieniami mińskimi, które potraktowano na Kremlu jako kolejny dowód na słabość Zachodu.
Na dyplomatyczne i polityczne porażki Zachodu nakładały się jeszcze wewnętrzne problemy wynikające z gwałtownych przemian kulturowych oraz kryzysu migracyjnego, którego apogeum przypadło w 2015 roku. Kreml aktywnie podsycał pojawiające się konflikty, sponsorując każdego, kto przyczyniał się do rozkładu Zachodu, poczynając od środowisk ekologicznych i proimigracyjnych, poprzez rozmaitych nacjonalistów i populistów, na skorumpowanym biznesie i politykach głównego nurtu kończąc.
Wybuch pandemii w 2020 roku, która pociągnęła za sobą zapaść gospodarczą oraz zmiana w Białym Domu, gdzie Donalda Trumpa zastąpił Joe Biden, zostały odczytane w Moskwie jako sygnały do działania. Tyle, że jak się potem okazało, były to fałszywe sygnały, a Kreml wziął swoje wyobrażenia za rzeczywistość.
Z zachodniego punktu widzenia trudno racjonalnie wytłumaczyć zachowanie Putina, które ostatecznie doprowadziło do wybuchu wojny. W chwili, gdy Joe Biden zdjął sankcje z budowy gazociągu Nord Stream 2 i tym samym dał zielone światło do jego uruchomienia, Moskwa mogła przecież kontynuować dotychczasową politykę powolnego uzależniania Europy. Jednak Putin nie chciał dłużej czekać. Moskwa ograniczyła dostawy gazu, wywołując w ten sposób kryzys energetyczny w Europie.
Putin liczył na złamanie przeciwnika i idąc za ciosem w grudniu wystosował ultimatum do Zachodu, w którym – obok postulatu nieingerencji w rosyjską politykę na Ukrainie – domagał się rozbrojenia wschodniej flanki NATO. Sojusz odrzucił te żądania, co zostało wykorzystane w Moskwie jako dogodny pretekst do napaści na Ukrainę.
Nie wiadomo, dlaczego Putin – pomimo wcześniejszych ustępstw Zachodu – postanowił pójść na całość. Jest kilka hipotez na ten temat: jedna wskazuje na rosnące problemy wewnętrzne w Rosji, inna na domniemaną śmiertelną chorobę Putina, która miała jakoby przyspieszyć jego decyzję, jeszcze inna mówi, że agresja miała wynikać z chińskich planów inwazji na Tajwan i Putin chciał wstrzelić się w otwierające się przy tej okazji okno możliwości. Być może każda z tych przyczyn – o ile są prawdziwe – mogła mieć jakieś znaczenie, ale główny powód jest chyba inny.
Putin nie jest zachodnim politykiem, który zawsze będzie próbował uniknąć najgorszego. Przeciwnie, jest człowiekiem, który od dawna parł do starcia, przygotowywał się do niego i postrzegał zwycięską wojnę z Zachodem jako podsumowanie swojej władzy. Czekał tylko na odpowiedni moment. I gdy w końcu uznał, że taki moment nadszedł, że Zachód jest już wystarczająco słaby, ruszył do ataku. Jednak rzeczywistość pokazała, że katastrofalnie się pomylił.
W 2013 roku Rosjanie poinformowali, że będą ćwiczyć atak nuklearny na Warszawę.
zobacz więcej
Błąd Putina polegał na założeniu, że osiągnie szybkie zwycięstwo niewielkim kosztem. Przyzwyczaiły go do tego wcześniejsze awantury: ta w Gruzji oraz ta na Krymie i Donbasie, które poszły mu zbyt łatwo. Tym razem również sądził, że gwałtowny najazd z kilku kierunków będzie tak wielkim szokiem dla napadniętych, że doprowadzi do błyskawicznego załamania państwa ukraińskiego i ucieczki jego władz. A przerażony Zachód, któremu Putin w dniu inwazji pogroził atakiem nuklearnym, znów tchórzliwie zamknie oczy.
300 tysięcy żołnierzy zgromadzonych wokół Ukrainy było zbyt małą liczbą, aby wygrać wojnę. Ale to nie miała być wojna, ale kolejna – jak ją nazwał Putin – „specjalna operacja wojskowa”. Bo prawdziwych wojen, jak ironicznie zauważyli nieliczni krytycy Kremla w Rosji – moskiewski dyktator nigdy nie prowadził i nie potrafi prowadzić. Zamiast tego stosował wojnę psychologiczną, której celem było zastraszenie i obezwładnienie przeciwnika, tak aby w momencie napaści nie był w stanie się obronić.
W ostatnich tygodniach poprzedzających inwazję w mediach społecznościowych codziennie pojawiały się budzące grozę filmiki przedstawiające kanonady rakietowe na rosyjskich poligonach, samoloty zrzucające bomby oraz długie eszelony z bronią pancerną sunące powoli z głębi Rosji ku granicy z Ukrainą. Ukraina była też celem kilku cyberataków przeprowadzonych przez Rosjan. Wszystko to potęgowało atmosferę zagrożenia i miało zmusić Ukraińców do uległości, przekonać ich, że z potęgą Moskwy nie da się wygrać.
Jednak Putin nie docenił Ukraińców, którzy nie dali się łatwo zastraszyć. Ich stosunek do Moskwy przypominał nieco ten, który mieli Polacy w 1920 roku, gdy nawała bolszewicka zalała młodą Rzeczpospolitą. Ukraińcy są dziś podobni do Polaków sprzed stu lat, i to nie tylko dlatego, że – tak jak i my wtedy – walczą o przetrwanie własnego państwa, ale również z tego powodu, że będąc do niedawna częścią moskiewskiego imperium doskonale znają jego wewnętrzne słabości. I nie czują przed Moskwą wielkiego respektu.
Najlepszy przykład dał swoim rodakom prezydent Wołodymyr Zełenski, którego Putin uważał za infantylnego fircyka, a który w starciu z Rosją wykazał się znacznie większym męstwem niż schowany w swoim bunkrze dyktator z Kremla. Zełenski, pomimo ofert ewakuacji kierowanych pod jego adresem przez Amerykanów, nigdy nie opuścił Kijowa i był gotów bronić się w stolicy aż do śmierci. To niesłychanie wzmocniło morale obrońców i miało – jak się zdaje – kluczowe znaczenie dla przetrwania państwa ukraińskiego. W wojnie psychologicznej z Ukrainą Putin przegrał więc na samym starcie.
Gdy Ukraińcy okrzepli po pierwszym ataku i zaczęli się twardo bronić, zmienił się stosunek państw zachodnich do wojny. Moskwa nie zdołała zmiażdżyć Ukrainy, armia rosyjska okazała się źle dowodzona, a jej rzekomo nowoczesne uzbrojenie pochodziło w większości z poprzedniej epoki. Pojawiła się więc szansa pokonania Rosji na polu bitwy, którą w pierwszej kolejności dostrzegły Stany Zjednoczone, Wielka Brytania oraz państwa wschodniej flanki NATO z Polską na czele. Na Ukrainę zaczęły docierać pierwsze dostawy uzbrojenia, z początku lekkiego, a potem – wraz z kolejnymi sukcesami armii ukraińskiej – coraz cięższego i bardziej wyrafinowanego. Amerykanie wspomogli też Ukrainę danymi wywiadowczymi, dzięki którym dokonywano precyzyjnych ataków na bazy agresora oraz wskazówkami dotyczącymi taktyki wojennej.
Po kilku miesiącach Rosjanie ostatecznie uświadomili sobie, że nie prowadzą wojny z pospolitym ruszeniem „chochłów” (pogardliwe określenie Ukraińców w Rosji) lecz z uzbrojonymi przez Zachód mocno zmotywowanymi wojskami. W ten sposób „trzydniowa specjalna operacja wojskowa” zamieniła się w pełnoskalową wojnę, do której Rosja nie była przygotowana i w efekcie jej wojska zostały zmuszone do odwrotu.
Ukraińcy zdołali pokonać Rosję również na froncie informacyjnym. Nieustannym posłaniom Wołodymyra Zełenskiego adresowanym do wspólnoty międzynarodowej z prośbami o wsparcie dyplomatyczne i wojskowe towarzyszyła kampania w mediach społecznościowych kierowana do zwykłych ludzi. Zgodnie z zasadami profesjonalnego PR budowano sympatyczny wizerunek ukraińskich żołnierzy.
Widzowie internetowych filmików oglądali wyzwolone miasteczka ukraińskie, w których zapłakane ze wzruszenia staruszki rzucały się na szyję żołnierzom, małe dzieci witające ojców powracających z frontu na krótki urlop oraz bohaterów wojennych żartujących lub przygotowujących sobie posiłki podczas przerwy w walce. Szczególnie popularne stały się słynne ukraińskie traktory holujące porzucone przez Rosjan czołgi i armaty oraz pies-saper Patron, miły kundelek, którego przyjął na audiencji sam prezydent Zełenski.
Kontrastowało to z obrazami zbrodni wojennych popełnianych przez Moskwę, zniszczonymi domami, zabitymi cywilami, a przede wszystkim z tragedią podkijowskich miasteczek Buczy i Irpienia, gdzie zdemoralizowane bandy rosyjskich żołnierzy okradały i mordowały mieszkańców.
Niewykluczone zresztą, że pozostawienie zwłok ofiar wprost na ulicach Buczy i Irpienia, miało być kolejną odsłoną rosyjskiej wojny psychologicznej i służyć sterroryzowaniu obrońców. Rezultat był jednak odwrotny i jeszcze bardziej wzmocnił determinację Ukraińców. Co więcej, popełnione zbrodnie pokazały w całej okazałości barbarzyńskie oblicze putinowskiej Rosji.
Po Buczy i Irpieniu wizerunek Rosji jako normalnego państwa został na Zachodzie kompletnie zdruzgotany. Moskwa narzekając na zachodnią rusofobię i przyrównując ją do antysemityzmu (co odpowiadało jej propagandowemu przekazowi o walce z nazizmem), zwróciła się więc – podobnie jak w poprzedniej epoce zrobił to Związek Sowiecki – ku państwom rozwijającym się.
Rosja przedstawiająca się jako siła prowadząca wojnę z całym Zachodem, chce wykorzystać ciągle tam obecne resentymenty antykolonialne i antyamerykańskie do zbudowania globalnego antyzachodniego sojuszu. Oczywiście ściąganie symbolicznych oddziałów ochotniczych na front ukraiński z Angoli, Zimbabwe czy Syrii może wzbudzać politowanie, ale już napędzanie fali migracyjnych w kierunku Europy stanowi poważne zagrożenie.
Putin dąży też do taktycznych antyzachodnich porozumień z rozmaitymi reżimami autorytarnymi. Jego zabiegi odnoszą pewien skutek, czego dowodem może być ogłoszony właśnie przez państwa OPEC (w większości odległe od demokratycznych standardów) plan ograniczenia produkcji ropy naftowej – decyzja wyłącznie o politycznym charakterze, której celem jest zaostrzenie kryzysu energetycznego na Zachodzie.
Prezydent Rosji, atakując Ukrainę, świadomie uruchomił domino, którego upadające klocki mają zburzyć dotychczasowy porządek na świecie. Okazało się, że chętnych, aby skorzystać z tej okazji i wyszarpnąć coś dla siebie jest wielu: Turcja, Iran, Azerbejdżan, Arabia Saudyjska, Korea Północna no i oczywiście Chiny. Jeśli jednym się powiedzie, natychmiast do tej listy dołączą kolejni. Jeżeli jednak Rosja przegra na Ukrainie, dojdzie do odwrotnego efektu, a więc do umocnienia zachodniej, przede wszystkim amerykańskiej, dominacji.
Stawką wojny na Ukrainie nie jest więc wyłącznie niepodległość i przetrwanie tego państwa. Za sprawą maksymalistycznej polityki Putina chodzi o coś więcej: o przyszłą pozycję Stanów Zjednoczonych i całego kolektywnego Zachodu. Dlatego zachodnie wsparcie dla Ukrainy nie jest kwestią dobrej woli lecz objawem instynktu samozachowawczego. Przy tak wysokiej stawce Rosja po prostu nie ma prawa wygrać.
W środowisku córki Dugina modny był pisarz, który głosił, że Żydzi mają specjalną wtyczkę w mózgu łączącą ich z demonem Labaldotem.
zobacz więcej
O zamiarach Putina wiele mówi projekt rosyjskiego budżetu na najbliższe lata. Zakłada się w nim obcięcie większości wydatków na rozwój i przekierowanie ich na armię. Gospodarka, mocno przyduszona zachodnimi sankcjami, zostaje przestawiona na tryb wojenny. Jednak nawet jeśli Moskwie uda się zapewnić stały dopływ gotówki ze sprzedaży surowców (np. do Chin, Indii, Turcji i na Bliski Wschód), to nie będzie ona w stanie wytrzymać konkurencji technologicznej z Zachodem, co w przypadku nowoczesnego uzbrojenia stanowi poważny problem.
Rosja nie jest więc w stanie uruchomić seryjnej produkcji najnowszych modeli samolotów i czołgów, brakuje jej nawet stosunkowo mało skomplikowanych dronów, które musi sprowadzać z Iranu. Nie rokuje to zbyt dobrze na polu bitwy, zwłaszcza że Ukraińcy dostają z Zachodu coraz bardziej zaawansowane systemy uzbrojenia.
W Rosji przyjęło się, że zamiast na jakość, stawia się na ilość. W tym kontekście należy też widzieć ogłoszoną niedawno przez Kreml tzw. częściową mobilizację – częściową tylko z nazwy, bo skala uruchomionej branki wskazuje, że chodzi o powołanie do wojska co najmniej miliona żołnierzy i to tylko w pierwszej fazie mobilizacji. To właśnie ściągani pośpiesznie rekruci mają odwrócić bieg wydarzeń na froncie, zatrzymać ukraińskie kontrataki i powtórnie ruszyć z ofensywą, być może nawet na Kijów.
Moskwa chciałaby również, aby do wojny dołączył Aleksader Łukaszenka, który – obawiając się wewnętrznej rewolty – unikał dotąd bezpośredniego zaangażowania militarnego na Ukrainie. Skoro jednak dla Putina ma to być wojna o wszystko, to i zależna od Kremla Białoruś nie powinna mieć już nic do stracenia.
Nie wiadomo, czy zmobilizowani rekruci zmienią sytuację na froncie. Można być za to pewnym, że straty wśród nieprzygotowanych, źle wyszkolonych i wyposażonych żołnierzy będą ogromne. Rosjanie, którzy często entuzjastycznie popierali putinowską wojnę przed telewizorami, sami wcale nie śpieszą się do grobów.
Jak wynika z ostatnich danych, z Rosji uciekło już przed mobilizacją około 700 tysięcy ludzi, w większości zagrożonych poborem młodych mężczyzn. Trudno też oczekiwać, aby większość z tych, którzy pozostali, rwała się do wojaczki. Chyba, że Putin zdoła im wmówić, że cała Rosja znalazła się w niebezpieczeństwie i grozi jej katastrofa.
To właśnie temu służą pogróżki, że Rosja może użyć na Ukrainie broni jądrowej. Jest ona narzędziem wojny psychologicznej, która ma sterroryzować Zachód i zarazem ostatnim asem w rękawie Putina. Jeśli Moskwa rzeczywiście dokona ataku nuklearnego na Ukrainie, istnieje szansa, że Zachód się wystraszy i ustąpi. A jeśli nie ustąpi i odpowie w jakiś sposób, to wówczas będzie można obwieścić początek nowej wojny ojczyźnianej w obronie Rosji.