Kultura

Chluba francuskiej dyplomacji. Macroniada w formacie in octavo

Dyplomacja to sztuka przekazywania różnego rodzaju prawd i deklaracji w sposób zawoalowany, delikatny, nie urażający, szczególnie w obecności świadków, godności żadnej z wysokich układających się stron. To profesja dla uczniów kardynała Richelieu, nie d’Artagnana.

Consul locutus, causa finita – tak można by podsumować trzydniową burzę o wręczony papieżowi przez prezydenta Francji w darze starodruk, który na którymś etapie zagościł, jak wskazuje na to pieczątka na stronie tytułowej, na półkach lwowskiego stowarzyszenia Czytelnia Akademicka. Oświadczenie wicepremiera Piotra Glińskiego zamyka spór, w którego szranki stanęli zarówno pochopni oskarżyciele Emmanuela Macrona, jak obrońcy jego czci. La galanterie tych ostatnich była szczególnie budująca, przywodząca na myśl starania d’Artagnana o ocalenie honoru żony Ludwika XIII – choć i porywczość, jaką przy tym demonstrowali, była czasami iście gaskońska.

Przypomnijmy bowiem pokrótce: egzemplarz francuskiego przekładu eseju Immanuela Kanta, zatytułowany „Project de paix perpétuelle”, wydany w Królewcu (Königsbergu) przez zasłużonego typografa Nicoloviusa w roku 1796, został w przededniu wizyty w Watykanie nabyty przez kancelarię prezydenta Francji w paryskim antykwariacie Hatchuel, za niewygórowaną jak na starodruk kwotę 2,5 tysiąca euro.

Tropy prowadzą do Hatchuel

Francuski dziennikarz Arnaud Bédat, specjalizujący się w śledztwach bibliologicznych (oto posada godna zazdrości!) dotarł jako pierwszy do katalogu aukcyjnego Hatchuel, w którym opisano kantowską broszurę, zwracając uwagę zarówno na „pieczątkę lwowskiej Czytelni Akademickiej z końca XIX wieku”, jak na niewielką etykietę (wklejkę) na tylnej okładce, świadczącą o tym, że książka znalazła się w posiadaniu księgarni i antykwariatu Luciena Bodina na Quai des Grands-Augustins „około roku 1900”. I ten właśnie fakt – ech, nieuki, książka leży w Paryżu od półtora wieku, a wy się czepiacie! – rzucali sceptykom w twarz polscy synowie d’Artagnana.

Kłopot w tym, że dzielny Gaskończyk był lepszy w szermierce niż źródłoznawstwie. O ile bowiem nikt rozsądny nie kwestionuje wpisu z katalogu Hatchuela, etykietki Bodina ani aktu kupna „Projektu…” przez prezydenckich urzędników – o tyle nie jest tak, by wpis ów załatwiał wszelkie pytania.

Entuzjaści tezy o uprawianym we frakach paserstwie w pierwszej kolejności podnosili fakt, że na pieczątce Czytelni Akademickiej nie przystawiono tzw. kasownika, co czyni się rutynowo w chwili wycofywania książki ze zbiorów bibliotecznych, względnie jej sprzedaży.

Nie przesadzajmy jednak: po pierwsze kasowniki jako narzędzie pracy bibliotekarskiej weszły do powszechnego użycia pod koniec XIX wieku, po wtóre w dorocznych sprawozdaniach Czytelni Akademickiej powracają lamenty na nierzetelnych czytelników, którzy nie oddają książek w terminie, a nieraz w ogóle. Skoro ktoś nie wahał się buchnąć „Scen z życia cyganerii” Murgera (wiedeńskie wydanie broszurowe z 1879), to dlaczego nie miałby schować pod surducikiem Kanta, który pozwoliłby na spędzenie miłego tygodnia w Paryżu?
Najsłynniejszy prezent ostatnich dni: egzemplarz francuskiego przekładu eseju Immanuela Kanta, zatytułowany „Project de paix perpétuelle”. Fot. PAP/EPA.
Nie brak kasownika budzi tu więc największe zdumienie – a fakt, że muszkieterowie twittera przesądzili o kierunku akcesji. Że mianowicie Kant najpierw był we Lwowie, ale już od 1900 – w Paryżu. Bo wszystko, co dobre, na Zachód się kieruje, wtymkraju (a właściwie wtymzaborze) to może Sienkiewicza mogą trzymać, ale nie Kanta.

Na przykład Piniński

Otóż nie jest to takie oczywiste. Stowarzyszenie Czytelnia Akademicka stale pomnażało swój księgozbiór, który do chwili wybuchu II wojny światowej liczył około 20 tys. tomów. W dorocznych sprawozdaniach, których niemal pełen komplet posiada Biblioteka Narodowa, wykazy nabytków zwykle zajmują kilkanaście stron. Owszem, zwykle są to pozycje tańsze i nowsze – stowarzyszenia akademickie rzadko mają fundusze na starodruki. Na szczęście jednak Czytelnia miała licznych dobroczyńców – czasem wymienianych w sprawozdaniach („Wśród darów najcenniejsze ofiarował nam J.E. Leon hr. Piniński, za co mu niniejszem składamy najserdeczniejszą podziękę” – to cytat z roku 1913), czasem anonimowych. Z reguły też ich cennych darów nie wymieniano szczegółowo w sprawozdaniach; może, by nie kusić posiadaczy zbyt obszernych surducików.

Na przykład Piniński; wielki pan, dziedzic Iwanówki i zarządca Grzymałowa, namiestnik Galicji przez, bagatela, sześć lat, dożywotni członek wiedeńskiej Izby Panów, profesor prawa rzymskiego na UJK, ekscentryk, meloman i kolekcjoner; już po I wojnie, zubożały, podarował na rzecz Komitetu Odnowy Wawelu 350 płócien włoskich i niderlandzkich. Co to było dla niego wykupić pół księgarni Bodina i posłać chudym akademikom, razem ze skrzynką muscadeta: niech czytają! A było takich Pinińskich sporo: „Wdzięczność też winniśmy za przyczynienie się do powiększenia naszych zbiorów: Najprz. Ks. Biskupowi Drowi Wład. Bandurskiemu, JWP Profesorom: J.E. Drowi St. Głąbińskiemu, J. Magn. Rektorowi Drowi Stan. Starzyńskiemu, Drowi L. Finklowi…” – i tak dalej, niemal do końca strony. Czy naprawdę żaden z nich nie mógł kupić „Projektu..” w Paryżu i zawieźć do Lwowa?

Żadnych rozmów nie będzie. Ukraińcy oddadzą, co zechcą

„Dar” tak nazwali Sowieci podlegający zwrotowi ułamek polskiego dziedzictwa we Lwowie.

zobacz więcej
Takie i dalej idące spekulacje – czy kupiono? Kiedy kupiono? A jeśli kupiono, to kiedy i w jakich okolicznościach dzieło Kanta ze Lwowa ponownie trafiło do Paryża? Może już w głodnych dniach I wojny światowej i walk o Lwów jesienią 1918? A może przeniósł je w plecaku przez Karpaty, Węgry, Jugosławię i Włochy ochotnik, zmierzający do generała Sikorskiego? A może trzy lata później żołnierz Wehrmachtu, który wszedł do któregoś z uczelnianych gmachów i – mając już cenzus z filozofii lub księgoznawstwa – wiedział, co wybrać?

Sprawozdania Czytelni nie dają niestety, odpowiedzi: są niekompletne, nie informowały o sprzedaży ani stratach, brak też pełnej listy tytułów nabywanych.

Sfragistyk pilnie poszukiwany

Poszlakową wiedzę mógłby dać rzeczoznawca specjalizujący się w sfragistyce, czyli nauce o pieczęciach: czy rzeczywiście pieczątka Czytelni Akademickiej pochodzi z końca XIX wieku? Mnie wygląda bardziej na art déco, ale z kolei „Lwów” i brak „RP” sugerowałby Galicję. Ale może – Galicję w 1914? W każdym razie warto byłoby osadzić mocniej na osi czasu pieczątkę Czytelni, etykietkę Bodina, i zobaczyć, co pierwsze.

Pewną wiedzę dają, naturalnie, katalogi akcesyjne i proweniencyjne, pokazujące, kiedy dana pozycja znalazła się w zbiorach danej instytucji i jakie były jej losy. O ciągłości instytucjonalnej Uniwersytetu Jana Kazimierza, a od 1939 Iwana Franki trudno mówić – choć znamienna jest fiszka z katalogu bibliotecznego sprzed roku 1941, z której wynika, że Uniwersytet posiadał bliźniaczą kopię „Projektu..” wydaną w języku oryginału, czyli „Zum ewigen Frieden”. Ten sam Kant, ten sam Königsberg, ten sam Nicolovius, ten sam 1796. I tak bywało.

Pozostają katalogi antykwariatów Bodina i Hatchuela – i należy przypuszczać, że z nimi właśnie zapoznało się Ministerstwo Kultury. „Antykwariat, który sprzedał książkę kancelarii prezydenta Francji deklaruje, że ma pełną proweniencję, czyli jest w stanie powiedzieć, gdzie książka była między 1900 rokiem a dniem dzisiejszym” – stwierdził w wypowiedzi dla PAP dr Łukasz Kamiński, dyrektor Ossolineum.

Ta opowieść Hatchuela o bibliofilach-pacyfistach, przez cały wiek XX szukających inspiracji w dziele Kanta, musi być fascynująca i mam nadzieję, że będzie nam ją dane poznać. Ale to przecież dopiero początek fascynującej macroniady, której doświadczyliśmy.

Sztuka konwersacji

Nawet bowiem najgorętsi obrońcy czci prezydenckiej nie zaprzeczali, że decyzja o przekazaniu Ojcu Świętemu książki z wyraźnym śladem pochodzenia z cudzej biblioteki, w dodatku niefrancuskiej, była – kontrowersyjna. Oczywiście, dla starodruków ślady wcześniejszych losów są niczym zaszczytne blizny, ale jednak – ten Lwów? Ten brak kasownika? W sytuacji, gdy w internetowych serwisach antykwarycznych w rodzaju AbeBooks znaleźć można dziesiątki „Projektów pokoju powszechnego”, których strona tytułowa jaśnieje bielą równie nienaganną, co peruka królewieckiego filozofa?

Zwykle wskazywano na ograniczoną kompetencję urzędnika, odpowiedzialnego za zakup podarunku. Przesylabizowawszy pod nosem „Szytelnjaa akkademiskaa”, mógł stracić zapał do odcyfrowywania dziwnego „Luoluoluie”. Larry Wolf, w świetnym „Wynalezieniu Europy Wschodniej – mapie cywilizacji w dobie Oświecenia” (wyd. polskie Herito, 2020) zwraca uwagę, że od czasów Ludwika XV ignorancja w dziedzinie barbarzyńskich ludów, mieszkających od ujścia Peczory po Paflagonię jest nad Sekwaną dobrze widziana – może chodziło więc o perspektywę awansu?
Fiszka z katalogu Biblioteki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Fot. Internetowe Archiwum Biblioteki Naukowej Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki we Lwowie
A może jednak nie. Jestem przekonany, że wybór takiego akurat podarunku – eseju Kanta o pokoju powszechnym, wydanego w przekładzie francuskim i z pieczątką stowarzyszenia akademickiego z siedzibą w „polskim” (kulturowo przed 1918, państwowo w latach 1918-1939) Lwowie było posunięciem głęboko przemyślanym i przynoszącym dyplomacji francuskiej chlubę.

Jak wiadomo, dyplomacja to – także – sztuka przekazywania różnego rodzaju prawd i deklaracji w sposób zawoalowany, delikatny, nie urażający, szczególnie w obecności świadków, godności żadnej z wysokich układających się stron. To profesja dla uczniów Richelieu, nie d’Artagnana.

Jakie prawdy, jakie deklaracje mógł zawierać prezent Emmanuela Macrona dla papieża? Oczywiście, polonocentryczne przypuszczenia, że chodziło o „upokorzenie Polski” („handlujemy waszymi starodrukami i co nam zrobicie? A wy się jeszcze kłócicie o reparacje!”), są równie egotyczne, jak świadczące o całkowitym niezrozumieniu języka dyplomacji. I nie o Polskę tu przede wszystkim szło, choć niewątpliwie jej sprawy stanowiły jeden z elementów komunikatu. A co jeszcze? W tym miejscu, niestety, w trosce o to, by nie umknął nam żaden element, zmuszony jestem przejść na chwilę do niewygodnej dla czytelnika wyliczanki.

Najważniejsza wydaje się esencja ofiarowanego przedmiotu. Mamy do czynienia z jednym z ostatnich (i bardziej przystępnych) dzieł wielkiego filozofa. Na dziewięć lat przed śmiercią obserwując zawirowania w Europie (wojny z rewolucyjną Francją, upadek Rzeczpospolitej), Kant postuluje trwałe porozumienie, „symfonię” republik, zabiegających o pokój z myślą o dobru powszechnym.

Jaki pokój?

Zdrajca Kant i herb regenta. „Pełzająca germanizacja” Kaliningradu

Biznes poważnie cierpi na kremlowskiej polityce wobec obwodu: militaryzacji („lotniskowiec Kaliningrad”) zamiast komercjalizacji („bałtycki Hongkong”). Ta druga droga jest dziś uważana za herezję.

zobacz więcej
Proponuje przy tym Kant rozwiązania zdumiewająco konkretne: zakaz używania narzędzi walki w postaci skrytobójstwa czy trucizny, zakaz łamania warunków kapitulacji. „Żadne samoistne państwo – pisze – małe czy też duże, to rzecz obojętna, nie może być nabyte przez jakieś inne państwo drogą spadku, zamiany, kupna lub darowizny, gdyż jest ono społecznością ludzi, której nikt – prócz niego samego – nie może rozkazywać i dysponować nią”. Marzy nawet o zniesieniu z czasem wojsk regularnych…

Jest to projekt na owe czasy bardzo nowatorski, republikański, całościowy, nieco idealistyczny: inspirowali się nim i Palmerston, i Woodrow Wilson, i nawet Wells. Sława, panie Immanuelu!

Zarazem – nie da się ukryć – jest to koncepcja nieco odmienna od tej, jaką proponuje, z myślą o wykorzenieniu ze świata przemocy i wojen, Kościół katolicki, na którego czele stoi papież Franciszek. Bo też, wiadomo, relacje filozofa z Ecclesią były dość złożone: projekt „religii rozumowej”, pojawiający się w „Krytyce czystego rozumu”, a doprecyzowany w „Religii w obrębie samego rozumu” (1793) doskonale obywał się bez Objawienia. I choć nie były to już takie czasy, by wciągać filozofa na Indeks ksiąg zakazanych, Watykan krzywo patrzał na kolejne ekwilibrystyki idealizmu niemieckiego, od Fichtego po Hegla – i z wzajemnością. Projekt pokoju powszechnego jest na wskroś rozumowy, optymistyczny, wykalkulowany – krótko mówiąc, oświeceniowy. A wiemy, który kraj jest kolebką Oświecenia!

Więc prezent – niby we Franciszkowym duchu, niby prowadzący do wartości tak bliskiej obu rozmówcom, i w słowach, i w praktyce, jak pokój, pax – ale prezent z lekkim prztyczkiem. „Wiesz, mój drogi, ale jednak zrobimy to na moich warunkach”. Prztyczkiem, którzy przyjąć należy – dyplomacja! – z uśmiechem.

Hamburgerożercom mówimy nie!

Prztyczkiem i przewagą nie jednyną. Bo przecież „Zum ewigen Frieden. Ein philosophischer Entwurf” został napisany po niemiecku. I do kultury niemieckiej najgłębiej należy. Podarowanie przekładu francuskiego – to jeszcze jedno łagodne skierowanie wzroku w stronę Miasta Świateł. I podkreślenie, że jeśli idzie o prymat kulturowy kraju, z którego przybył prezydent, Francja pozostaje bezkonkurencyjna. Francja, a nie ci pożeracze hamburgerów, których obaj przecież, Wasza Świątobliwość (to na osłodę) niespecjalnie szanujemy?

Tyle filozofii i decorum. Ale jest jeszcze polityka i jej wartości. Pokój, pokój, pokój przede wszystkim, dość cierpienia niewinnych. Pokój, bez wskazywania winnych i ofiar, pokój, zbudowany w oparciu o rozsądny kompromis – czy nie taki jest główny kierunek koncepcji, prezentowanych przez Paryż (ale i Watykan) w ciągu dziewięciu miesięcy inwazji Rosji na Ukrainę? Pokój. Pokój powszechny. Pokój, opisany po francusku i z wykorzystaniem oświeceniowego aparatu pojęciowego – hasło, któremu Watykan (choćby łykając gorzkawą kantowską pigułkę) może i chce tylko przyklasnąć?

A pieczątka w stylu art déco? Wpływa na karty naszej spekulacji niczym zwinna rybka z nurtów Pełtwi.
Biblioteka Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Fot. NAC
Bo przecież Czytelnia Akademicka, powołana u progu autonomii galicyjskiej (kwiecień 1867 r.) jako pierwsze polskie stowarzyszenie studenckie, zmieniała swój kształt. Tempora mutantur et nos mutamur in illis . „Obrona polskości” – hasło dla każdego oczywiste i cenne, gdy szło o zdobycie w Galicji polskiego przyczółka po klęsce powstania styczniowego – brzmiało trochę inaczej pół wieku później, gdy w murach uczelni zaczęły fermentować nacjonalizmy, od polskiego przez ukraiński po żydowski. I defensywne hasło statutu „członkami Czytelni mogą być tylko studenci narodowości polskiej”, mające chronić stowarzyszenie przed germanizacją w roku 1867 – nie wyglądało najlepiej w oczach studenta z rusińskiej wsi czy choćby znów dziś przywoływanego Ludwika Namierowskiego vel Lewisa Namiera..

Antypolski jad Zachodu

Nazywano Polaków „urodzonymi niewolnikami”, a walkę o granice II RP – „polskim imperializmem”, który grozi pogromami Żydów.

zobacz więcej
Z tym Lwowem zawsze są kłopoty

Nie, Czytelnia Akademicka nie była w żadnym razie instytucją polityczną. Ale w latach 30. rząd dusz w niej (jak w większości stowarzyszeń akademickich II RP) przejęli endecy, i to ci radykalniejsi. Część z nich angażowała się w akcje, zmierzające do wprowadzenia numerus clausus. Czy naprawdę nie warto opowiedzieć o tym raz jeszcze?

A poza tym… Ten cały Lwów. Niby „Lwów”, a dzisiaj, proszę – „Lviv”. A jeszcze do niedawna był „Lvov”. A przedtem „Lemberg”, a dla niektórych לעמבערג [Lemberik], a pociągi z Budapesztu odjeżdżały do „Ilyvó”. W latach 1914-1944 zmieniał przynależność państwową trzynaście, nie, piętnaście razy. Takie tam jest wszystko niejasne, niezdefiniowane, płynne, te granice raz są, raz ich nie ma, albo raczej – są tam, gdzie postanowi się, że są, czym się w końcu różni Dniestr od Dniepru, no i w ogóle, jak to mówią, gdzie Lwów, gdzie Krym, a właściwie gdzie Rzym, gdzie Krym – zgodzisz się ze mną, Ojcze Święty, drogi Franciszku?

Podsumujmy więc, tym razem już w kilku zdaniach. Opieczętowany gmerkiem Czytelni „Projet de paix perpetuelle” przekazuje – oczywiście, tylko w mojej nieżyczliwej spekulacji – następujące prawdy, sugestie i dezyderaty.
– Idea pokoju jest ważna. I jest nam wspólna. I należy ją bezwzględnie promować.
– Ale powinien to być pokój rozsądny. Dobrze skonstruowany. Bez tych wszystkich waszych „Pax tibi” i nadstawiania drugiego policzka. Pokój oświecony, racyonalny, stwarzający perspektywy dla handlu powszechnego.
– Powinien to być pokój – by tak rzec – francuski.
– Ale i o wkładzie myśli niemieckiej nie należy zapominać.
– Chwała francuskiej kultury nie powinna być zapomniana przy żadnej okazji.
– Pamiętajmy, że na Wschodzie jest chaotycznie. I niebezpiecznie. Miasta zmieniają nazwy, a książki – przynależność. I trudno się w nim połapać, zresztą po co.
– A Polacy niby tacy teraz solidarni, a Ukraińców gnębili jak miło. Drzwi stowarzyszenia przed nimi zamykali.

I wszystko to przekazane na okładce książeczki o rozmiarach 158 na 95 mm! Jeśli nie jest to arcydzieło porównywalne z porcelanową fasadą pałacu Trianon – nazwijcie mnie paserem.

Z czym do Pekinu?

Wobec takiej perfekcji przekazu człowiek staje właściwie bezradny. Jedyna, bezradna myśl – prędzej marzenie – jaka się pojawia, to: czy kiedykolwiek podobny poziom osiągnąć może polska dyplomacja? Jak wyglądać powinien prezent ofiarowany przez głowę państwa polskiego podczas wizyty w, powiedzmy, Pekinie? Coś, co miałoby sporą (ale nie przesadną, nie chodzi o nuworyszowskie gesty) wartość artystyczną. W jakiś sposób dawałoby wyraz polskim koncepcjom politycznym. Było miłe dla gospodarza – miłe, ale z jakimś ukrytym ziarenkiem piasku, odrobinę wskazującym na polski prymat. No, i wsadzało szpilkę komuś trzeciemu, przypominało, że na tamtego, to nie warto za bardzo liczyć…

Dane już mamy. Polska idea? Wiadomo: Międzymorze, Za Waszą i Naszą. Polskie przewagi kulturowe? No, trochę ich jest, nie aż tak wiele, ale trochę. Komu chciałoby się wkłuć szpileczkę – też z grubsza wiadomo.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Wyobraźmy więc sobie – ja przynajmniej sobie wyobraziłem – głowę państwa polskiego, która w perspektywie kilku lat musi udać się do Pekinu. Duże mocarstwo. Złożone relacje. I co, znów zawieziemy „Pana Tadeusza” po mandaryńsku?

Początkowo, nie ukrywam, działałem trochę po omacku i trafiałem jak kulą w płot. Można by szukać po antykwarniach pocztówki z Guangzhouwan, czyli francuskiej „specjalnej strefy ekonomicznej”, wymuszonej w pierwszej połowie XX wieku na Chinach przez Francję. Kartka musiałaby być w dodatku napisana przez polskiego turystę i ze zgrozą opisywać obyczaje francuskich kolonistów, rozbijających się rykszami, w duchu solidarności z uciśniętymi Chińczykami.

Zadanie – beznadziejne. Nie ma takich kartek. Nie było takich turystów. Wartość artystyczna – znikoma.

Pędzel Tamary

Porzuciłem myśl o ocalałej belce z przeprawy na Berezynie, gdzie polskie oddziały broniły resztek Wielkiej Armii (jakie to ma niby znaczenie dla Chin?). Kusił mnie przez chwilę unikalny atlas pędzla i pióra polskiego jezuity Michała Boyma, prezentujący florę Chin („Flora Sinensis”, 1658, a właściwie, by przytoczyć pełen tytuł – „Flora Sinensis, fructus floresque humillime porrigens, Serenissimo et Potentissimo Principi, ac Domino, Domino Leopoldo Ignatio, Hungariae Regi florentissimo, etc. Fructus Saeculo promittenti Augustissimos, emissa in publicum a R. P. Michaele Boym, Societatis Iesu Sacerdote et a Domo Professa eiusdem Societatis Viennae Maiestati Suae una cum felicissimi Anni apprecatione oblata. Anno salutis MDCLVI Viennae, Austriae”).

Biały kruk prawie. Piękne malunki. Niby pochwała Chin, ale odrobinę kłopotliwa, bo dynastia Ming, na rzecz której lobbował ojciec Boym, właśnie upadała. No i – w środku jest wiersz dedykacyjny dla sponsora wydania, cesarza Leopolda I, opiewający m.in. jego zwycięstwa nad armią króla Francji. Całość po łacinie, w języku bliskim Polakom.

Tak, „Florę chińską” warto postawić na półce rezerwowej. Ale mam coś lepszego.
To nie „Chińczyk” Łempickiej, ale oficjalny portret Zhou Enlaia prezentowany na wystawie w Pekinie mającej upamiętnić 110. rocznicę jego urodzin. Fot. China Photos/Getty Images
W roku 1921 Tamara Lempicka namalowała dość mało znany portret młodego mężczyzny „Le chinois”. To dzieło nietypowe jak na ouvre polskiej malarki: zamiast alabastrowej gładzi ramion i biustów – śmiałe ruchy pędzla, ostre rysy, jaskrawa, nieledwie od fowistów zaczerpnięta kolorystyka, ostre rysy twarzy.

Nie wiadomo, kto pozował jej do portretu. Zachowuje on jednak uderzające podobieństwo do młodego Zhou Enlaia. Jednego z najwybitniejszych polityków XX-wiecznych Chin, prawej ręki Mao, który zarazem nieraz dystansował się od szaleństw maoizmu.

Młody Zhou, ponadprzeciętnie uzdolniony, trafił do Francji na studia pod koniec 1920 roku. Klepał tam biedę, a fliki deptały mu po piętach – nie dość, że przybysz obcej rasy, to komunizuje! Nie zachował dobrych wspomnień o Francji i nieraz dawał temu wyraz.

Jednocześnie – antyszambrował w świecie paryskiej bohemy, chętnej wszelkiej egzotyce (również politycznej) – i jego spotkanie z Łempicką, wówczas u szczytu sławy, jest co najmniej równie prawdopodobne jak spoczywanie broszury Kanta w magazynie antykwariatu przez 122 lata.

Jako prawa ręka Mao, Zhou był mocno zaangażowany w walkę z tym, co postrzegał jako moskiewski imperializm: stąd jego poparcie dla Polski w roku 1956, ale też szereg dyskretnych ruchów, osłabiających pozycję Moskwy w Azji i Afryce, a jako szef dyplomacji ChRL miał po temu wiele możliwości. Współczesne Chiny chlubią się oczywiście Zhou – choć pamięć o jego ubogich latach w Paryżu, wysokiej ogładzie, sympatiach dla liberalizmu i rosnącym dystansie wobec Mao jest dla nich kłopotliwa.

Oryginał obrazu Łempickiej znajduje się obecnie w depozycie Musée d'art moderne André Malraux w Le Havre. Być może jednak udało by się zaaranżować jego zakup za pośrednictwem antykwariatu Hatchuel?

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Prywatna audiencja papieża Franciszka dla francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona w Watykanie, 24 października 2022. Fot. ABACAPRESS.COM Dostawca: PAP/Abaca
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.