Katowano oraz zabijano małych szmuglerów i złodziei, którzy kradli, by ratować od głodu siebie i swoich bliskich. Szczególnym okrucieństwem wykazywali się wobec nich Bahnschutze, strażnicy kolejowi.
zobacz więcej
Niekiedy w obozie następowało poruszenie – miały przybyć kolejne transporty. Wcześniej Niemcy uprzedzali nas, że kto wtedy wyjdzie z baraku, to śmierć na miejscu. I obietnicy dotrzymywali. W trakcie miesiąca, gdy byłam w Zamościu, dołączyli do nas mieszkańcy hrubieszowskiego, tomaszowskiego i biłgorajskiego, codziennie po kilka wiosek. /…/
Przez obóz przeszło w sumie kilkadziesiąt tysięcy osób. Składający się z kilkunastu baraków, był największym obozem przejściowym z tych, które Niemcy utworzyli dla wysiedlonych z Zamojszczyzny. Ale jaki on przejściowy? Od obozu koncentracyjnego różnił go tylko brak komór gazowych. Ludzie padali w nim jak muchy, a dzieci oddzielone od rodziców stawały się sierotami. Nazwano je potem Dziećmi Zamojszczyzny.
Ich blade twarze wyrażały obojętność, a spojrzenia – nieufność. Oczy były zapadnięte, skora owrzodzona i w bliznach po nieleczonej ospie czy szkarlatynie. Wiele z nich cierpiało na zanik mięśni, nie miały siły dźwignąć ręki czy nogi. [FOT. 67]
Warunki panujące w Zamościu, choć urągały godności człowieka, i tak były lepsze niż w obozie w pobliskim Zwierzyńcu. Tam nie było nawet stałego dostępu do wody, przywożono ją z zewnątrz.
W barakach przeznaczonych na czterysta osób tłoczyło się od dwóch do czterech tysięcy więźniów, a czasem nawet siedem tysięcy. Tamtejsze warunki bytowania były szczególnie dotkliwe dla dzieci poniżej szóstego roku życia, zwłaszcza z powodu panującej wśród nich epidemii odry.
Jednak ponad dwieście z nich udało się uratować dzięki akcji Roży i Jana Zamoyskich. Maluchy, które wydostali z obozu, umieścili w utworzonej przez siebie ochronce. Tam rysowały obóz z przeciętymi drutami i dzieci strzelające do Niemców z ogromnych karabinów, wyśpiewywały ułożone przez siebie piosenki: „W dzień Bożego Narodzenia radość wszelkiego stworzenia, rodzice z obozu wracają, Niemców za męczarnie rozstrzelają”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Pod koniec grudnia 1942 roku tych, którzy nie zostali wywiezieni na roboty do Rzeszy ani do Auschwitz czy Majdanka – głównie dzieci i starców plus grupkę matek – Niemcy stłoczyli na placu, załadowali do ciężarówek i powieźli na bocznicę towarową.
Upakowani w wagonach zastanawialiśmy się, co z nami będzie. Wybuchła panika, bo ktoś rzucił, że urządzą nam kolejny Bełżec, gdzie niedawno pomordowano Żydów. Nam, dzieciom, nazwa ta kojarzyła się z Bełkiem – rzeką, w której rodzice zakazywali nam się kąpać, bo była niebezpieczna. Wyobrażałyśmy sobie więc, że wiozą nas gdzieś, gdzie nas potopią. Byłyśmy przerażone.
Wieźli nas dwa czy trzy dni – stłoczeni i zmarznięci, nie wiedzieliśmy, czy to noc, czy dzień/…/. Wysadzili nas na stacji w Sobolewie między Dęblinem a Garwolinem i… zostawili. Z obozu w Zamościu można było bowiem trafić do wsi rentowej w dystrykcie warszawskim. I rzeczywiście – ci, którzy przetrwali warunki obozowe, nie zmarli na rampie czy w bydlęcym wagonie, dostąpili takiego „zaszczytu”. Takie Rentendorfer znajdowały się koło Siedlec i Garwolina. Wysiedleńcy sami musieli się tam o siebie zatroszczyć/…/