Historia

Dwunastka oznaczała wywózkę do Auschwitz, w szóstce mieszkali „aryjczycy” przeznaczeni do zniemczenia

Gdy na stację przyjechał pociąg z Grabowca i Uchań, z północno-wschodniej części Zamojszczyzny, kolejarz otworzył jeden z wagonów. Wówczas wysypały się z niego dzieci, twarde jak kamienie. Wszystkie zamarznięte.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK publikujemy fragment reporterskiej książki Moniki Odrobińskiej „Dzieci wojny. Mali Polacy, którzy ocaleli”. Rozdział „Anielka – dziecko nic” opowiada o wysiedleniach polskich rodzin z Zamojszczyzny, w grudniu 1942 roku.

Wdrapaliśmy się na furmankę, a za nami: wuj i wujenka z trójką ich dzieci w wieku trzy, osiem i dziesięć lat oraz sąsiadka z dwiema córkami i trzema synami. Furmanki zatrzymywały się przy kolejnych domach w Sadach, zgarniały ich mieszkańców, aż dojechaliśmy do Skierbieszowa.

Tam, na placu przed szkołą, stali już wypędzeni mieszkańcy miasteczka – z tobołami, okutanymi niemowlakami i czym kto miał. Teraz dołączyliśmy do nich my. Gdy wszyscy znaleźli się już na furmankach, tabor ruszył, jednak na końcu Skierbieszowa zamiast drogą w górę, pojechał polną ścieżką.

Dlaczego okrążaliśmy trasę, wyjaśniło się później – otóż główną drogą jechali niemieccy osadnicy z Besarabii, Węgier, Rumunii i Jugosławii, mający zająć nasze jeszcze ciepłe domy. Okupant chciał im oszczędzić żałosnego widoku stłoczonych, ledwo ubranych i wlokących się wygnańców.

Na miejsce siedemdziesięciu gospodarstw w Sadach przybyło – uwaga – dziewięć rodzin. W większych gospodarstwach Niemcy zostawili kilku gospodarzy, by było komu żywić przybyszów. Ci z naszej wioski, którzy po wojnie zastali własne domy, zaliczali się do grona szczęśliwców. Większość wróciła pod gołe niebo, bo osadnicy spalili wszystko, co było do spalenia, by się ogrzać, i rozkradli wszystko, co było do zjedzenia.

Wśród jadących do Skierbieszowa była matka Horsta Köhlera –przyszłego prezydenta Niemiec w latach 2006‒2010 – wówczas będąca z nim w ciąży. Zapraszaliśmy go potem na różne uroczystości w duchu pojednania. Początkowo bał się naszych reakcji i odmawiał, ale w końcu przyjechał. Odwiedził skierbieszowską szkołę i dom, w którym się urodził 22 lutego 1943 roku. Był to zresztą pierwszy niemiecki prezydent, który swoją inauguracyjną podroż zagraniczną odbył do Warszawy/…/.

Rzeź niewiniątek

Do Zamościa dojechaliśmy pod wieczór/…/: kolczasta brama, a za nią ponure baraki. Kiedy się za nami zatrzasnęła, nie było odwrotu. Na noc ulokowano nas w baraku numer pięć – wielkim, pustym, z jedną pryczą – przeznaczonym do kilkugodzinnych pobytów. Było tam tak ciasno, że można było co najwyżej usiąść, ale o położeniu się nie było mowy.

Rankiem zaczęła się selekcja . „Komisje” decydujące o przyszłych losach wysiedlonych odbywały się w kilku barakach: dwójce, trójce i czwórce. W dwójce maszynistki rejestrowały: spisywały personalia i przybijały pieczątki z napisem „wysiedlony” na dokumentach. W trójce lekarz Riel „badał” rasę. W czwórce, po uprzednim rozdzieleniu rodzin, przydzielano baraki.

Tam nasza sąsiadka Nowogrodzka trzymała przy piersi niemowlę i nie chciała go oddać. Szarpała się z esesmanem i jego sekretarką, po czym wpadła na rozżarzony piec. Poparzona upadła na podłogę, a dziecko wypadło jej z rąk. Już nie należało do niej, przejęli je Niemcy.
Polscy rolnicy z Zamojszczyzny wyrzucani przez esesmanów ze swoich gospodarstw, grudzień 1942. Fot. Wikimedia
Odrywanie dzieci od matek przypominało rzeź niewiniątek. Oprawcy bili nahajami płaczące dzieci do krwi, to samo robili z błagającymi o litość matkami. Niektórzy rodzice sami odrywali od siebie dzieci – wbrew nim i wbrew sobie. Nie chcieli, by histeria maluchów skończyła się czymś gorszym niż rozdzielenie.

Mój kuzyn, Tadzio Nowogrodzki, miał wtedy siedem miesięcy. Jego także oderwano od matki, wysłanej do baraku robotników, i rzucono babce. Ta nie miała nic do jedzenia – ktoś dał jej trochę mąki, od spódnicy oderwała kawałek materiału i przez taki gałganek dała mu ssać. Przeżył obóz, był potem prezesem Zarządu Okręgowego Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych w Zamościu.

Mego ojca pognali do czternastki, co oznaczało wywiezienie na roboty do Rzeszy. Gdy tylko go od nas odpędzili, rzuciłam się na ziemię i darłam darń. To wtedy skończyło się dla mnie dzieciństwo. Mówi się o płaczu dzieci odrywanych od matki, ja rozpaczałam za ojcem.

Całą rodzinę mamy – jej brata i dwie siostry z mężami i córkami – wysłano do baraku numer dziesięć. Wystarczyło na niego spojrzeć, by się domyślić, że to barak karny, bo od reszty zabudowań oddzielały go podwójne zasieki. Prawdopodobnie trafiłaby do niego, a potem do Auschwitz, także moja mama, ale przeznaczono ją do opieki nad nami, bo w naszym baraku brakowało dorosłych do zajmowania się maluchami /…/ .

Utopił jak szczura

Mało biłam dzieci. Jeżeli je biłam, to tylko na polecenie

Zła, okrutna. Nigdy nie widziałam jej bez pejcza. Traciłyśmy przytomność – mówią jej ofiary.

zobacz więcej
Trafiliśmy do baraku numer szesnaście. Przebywały tam dzieci i starcy – w sumie dwa tysiące osób upchniętych jak szproty w puszce. Wcześniej była to stajnia – bez podłogi, sal, korytarza i prycz. Za okna służyły zakratowane otwory. Spało się na klepisku gdzieniegdzie wyściełanym słomą. Ruszała się jeszcze od wszy, pozostałych po wykończonych tu sowieckich jeńcach. Pewnie mieliśmy skończyć podobnie – co Niemcom po małoletnich i starcach, którzy nie nadawali się do pracy?

Jedyne drzwi były zepsute, a z dachu kapała woda. Ściekała także po ścianach, co sprawiało, że brodziliśmy w błocie po kostki. W naszym baraku było najzimniej – był tam kiedyś piec, ale gdy komendant „Ne” – nazywaliśmy tak komendanta obozu Artura Schutza, bo co drugie słowo wtrącał „ne” – przyłapał więźniarkę na pieczeniu na nim placków, wyrzucił je razem z piecykiem. Spaliśmy w tym, w czym chodziliśmy, biegały po nas wszy, cierpieliśmy na biegunkę, a dzieci były oblepione odchodami.

Kilkunastu tysiącom więźniów służył jeden wychodek umieszczony w centrum obozu. Kobiety, mężczyźni, dzieci – wszyscy razem – załatwiali się do kilkunastu otworów w cementowej posadzce, pod którą stał olbrzymi basen z odchodami. Otwory były obślizgłe, obmarznięte, a dla dzieci – ogromne.

Dzieci z szesnastki przychodziły do niego same, bo rodzice przebywali w innych barakach. Już trzeciego dnia naszego pobytu w basenie kloacznym utopił się Józio Kozłowski. Kilka dni później komendant „Ne” utopił w nim chłopca, który próbował przedrzeć się do baraku matki. Po prostu cisnął malucha do dziury jak szczura. Dlatego dorośli odradzali korzystanie z wychodka i dzieci załatwiały się na środku baraku lub pod siebie /…/.

Przydział do dwunastki oznaczał wywózkę do Auschwitz, a w szóstce mieszkali „aryjczycy”, czyli „wybrańcy” przeznaczeni do zniemczenia. Wiele z tamtejszych dzieci trafiło do obozu przy ulicy Przemysłowej w Łodzi, gdzie zostały poddane wnikliwszym „badaniom” rasowym.
Rabunek polskich dzieci podczas akcji wysiedlania Polaków z Zamojszczyzny. Fot. Wikimedia
Kontakty między barakami były oczywiście surowo zabronione. Dotyczyło to także dzieci. Te jednak szybko sobie z tym poradziły – w siatce ogrodzenia tuż nad ziemią zrobiły otwór, przez który prześlizgiwały się niczym szczury. Ale „Ne” i jego pomagier „Kanarkowy” zwietrzyli nielegalny proceder. Wyrastali nagle niby spod ziemi – jak wówczas, gdy chłopiec i dziewczynka trzymający się za ręce zbliżali się do dziury. „Ne” doskoczył do rodzeństwa, chwycił dzieci za głowy i tłukł nimi o siebie tak długo, aż przestały dawać oznaki życia. /…/.

Kiedyś kobieta z ósemki zapomniała o godzinie policyjnej, która obowiązywała po zapadnięciu zmierzchu, i wyszła do ustępu. Przywlókł ją za włosy – jej twarzy nie dało się rozpoznać, ciało też miała zmaltretowane. Ludzie okładali ją lodem, ale do rana skonała. Przez cały kolejny dzień jej dzieci wyły.

„Ne” znany był z tego, że wchodził wieczorem do baraku i pytał, kto chce posłuchać kołysanki, po czym bił nahajem każdego, kto się poruszył. Innym razem poszczuł psem siedmioletniego chłopca, który zbliżył się do drutów. Z zewnątrz ktoś przerzucał przez nie paczkę. Pies zagryzł dziecko, a „Ne” dobił je pistoletem. Matka malca musiała sama wykopać dół przy drutach i pochować w nim syna. /…/

Transporty z Zamojszczyzny

Dzieci okupowanej Warszawy

Katowano oraz zabijano małych szmuglerów i złodziei, którzy kradli, by ratować od głodu siebie i swoich bliskich. Szczególnym okrucieństwem wykazywali się wobec nich Bahnschutze, strażnicy kolejowi.

zobacz więcej
Niekiedy w obozie następowało poruszenie – miały przybyć kolejne transporty. Wcześniej Niemcy uprzedzali nas, że kto wtedy wyjdzie z baraku, to śmierć na miejscu. I obietnicy dotrzymywali. W trakcie miesiąca, gdy byłam w Zamościu, dołączyli do nas mieszkańcy hrubieszowskiego, tomaszowskiego i biłgorajskiego, codziennie po kilka wiosek. /…/

Przez obóz przeszło w sumie kilkadziesiąt tysięcy osób. Składający się z kilkunastu baraków, był największym obozem przejściowym z tych, które Niemcy utworzyli dla wysiedlonych z Zamojszczyzny. Ale jaki on przejściowy? Od obozu koncentracyjnego różnił go tylko brak komór gazowych. Ludzie padali w nim jak muchy, a dzieci oddzielone od rodziców stawały się sierotami. Nazwano je potem Dziećmi Zamojszczyzny.

Ich blade twarze wyrażały obojętność, a spojrzenia – nieufność. Oczy były zapadnięte, skora owrzodzona i w bliznach po nieleczonej ospie czy szkarlatynie. Wiele z nich cierpiało na zanik mięśni, nie miały siły dźwignąć ręki czy nogi. [FOT. 67]

Warunki panujące w Zamościu, choć urągały godności człowieka, i tak były lepsze niż w obozie w pobliskim Zwierzyńcu. Tam nie było nawet stałego dostępu do wody, przywożono ją z zewnątrz. W barakach przeznaczonych na czterysta osób tłoczyło się od dwóch do czterech tysięcy więźniów, a czasem nawet siedem tysięcy. Tamtejsze warunki bytowania były szczególnie dotkliwe dla dzieci poniżej szóstego roku życia, zwłaszcza z powodu panującej wśród nich epidemii odry.

Jednak ponad dwieście z nich udało się uratować dzięki akcji Roży i Jana Zamoyskich. Maluchy, które wydostali z obozu, umieścili w utworzonej przez siebie ochronce. Tam rysowały obóz z przeciętymi drutami i dzieci strzelające do Niemców z ogromnych karabinów, wyśpiewywały ułożone przez siebie piosenki: „W dzień Bożego Narodzenia radość wszelkiego stworzenia, rodzice z obozu wracają, Niemców za męczarnie rozstrzelają”.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Pod koniec grudnia 1942 roku tych, którzy nie zostali wywiezieni na roboty do Rzeszy ani do Auschwitz czy Majdanka – głównie dzieci i starców plus grupkę matek – Niemcy stłoczyli na placu, załadowali do ciężarówek i powieźli na bocznicę towarową.

Upakowani w wagonach zastanawialiśmy się, co z nami będzie. Wybuchła panika, bo ktoś rzucił, że urządzą nam kolejny Bełżec, gdzie niedawno pomordowano Żydów. Nam, dzieciom, nazwa ta kojarzyła się z Bełkiem – rzeką, w której rodzice zakazywali nam się kąpać, bo była niebezpieczna. Wyobrażałyśmy sobie więc, że wiozą nas gdzieś, gdzie nas potopią. Byłyśmy przerażone.

Wieźli nas dwa czy trzy dni – stłoczeni i zmarznięci, nie wiedzieliśmy, czy to noc, czy dzień/…/. Wysadzili nas na stacji w Sobolewie między Dęblinem a Garwolinem i… zostawili. Z obozu w Zamościu można było bowiem trafić do wsi rentowej w dystrykcie warszawskim. I rzeczywiście – ci, którzy przetrwali warunki obozowe, nie zmarli na rampie czy w bydlęcym wagonie, dostąpili takiego „zaszczytu”. Takie Rentendorfer znajdowały się koło Siedlec i Garwolina. Wysiedleńcy sami musieli się tam o siebie zatroszczyć/…/
Oddzielone od rodziców dzieci nieogrzewanymi, towarowymi wagonami wywożono do Niemiec. Wiele z nich nie przeżyło podróży. Fot. PAP/CAF
Mama z naszą trojką zamieszkała razem z panią Nowogrodzką i piątką jej dzieci – tą, co w obronie najmłodszego wpadła w obozie na rozgrzany piec – oraz staruszką opiekującą się wnukami Bolkiem i Julkiem, których imiona wciąż myliła. Chałupka pękała w szwach, a my nie mieliśmy nic. Żyliśmy z tego, co użebraliśmy – czasem jedliśmy kartofel, a czasem budziliśmy się i zasypialiśmy głodni. Do dziś nie przejdę obojętnie wobec kogoś, kto prosi o pieniądze.

Komu dziecko, komu?

Z czasem mieszkańcy miasta zaczęli się do nas przekonywać i nam pomagać. Duża w tym zasługa księdza i kolejarzy, którzy najlepiej znali nasze położenie – wiedzieli, ilu dzieciom z transportu potrzebne są zakwaterowanie w rodzinach zastępczych lub ochronkach i opieka medyczna.

Jeden z nich – młodziutki Henryk Wichetek – mieszkał w Siedlcach. Gdy na jego stację przyjechał pociąg z Grabowca i Uchań, z północno-wschodniej części Zamojszczyzny, otworzył jeden z wagonów. Wówczas wysypały się z niego dzieci, twarde jak kamienie. Wszystkie zamarznięte. Pakował je na furmanki i wywoził na cmentarz, gdzie wykopał dla nich jamę. /…/

Wieść o wagonie zamarzniętych dzieci szybko się rozeszła. Pracownica Warszawskiej Spółdzielni Spożywców „Społem” Maria Fandri zorganizowała z kolegami pomoc. Spakowali do auta czterdzieści koców i pojechali do Stoczka, gdzie także przybywały transporty z Zamojszczyzny.

W obozie nie było dobrego człowieka

Podobno ktoś rozpoznał ją na sali sądowej podczas procesu jednego ze zbrodniarzy wojennych. Przyszła się mu przysłuchiwać.

zobacz więcej
Zastali tam blisko dziewięćset osób: starcy i garstka matek płakali bez ustanku, a otępiałe kilkulatki nie umiały nawet powiedzieć, jak się nazywają. Niemcy pozwolili miejscowym zająć się nimi, ale zakazali udzielać informacji, skąd pochodzą. Na miejscu nie było pomocy medycznej, której większość z nich potrzebowała, dlatego blisko trzydziestkę dzieci znajdujących się w stanie krytycznym chciano zabrać do szpitala w Warszawie.

I wtedy nieufność dorosłych przerodziła się we wrogość. Za żadne skarby nie chcieli oddać dzieci, choć „społemowcy” przekonywali ich, że są Polakami i działają w dobrej wierze. Długo trwało, nim ostatecznie pozwolono im zabrać maluchy.

Okutali je w koce, a wóz z nimi przykryli plandeką. W drodze do szpitala przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie mijali niemieckie „szczekaczki” ostrzegające przed karą śmierci za szerzenie „nieprawdziwych” informacji o dzieciach transportowanych bez opieki w zamkniętych wagonach kolejowych. Wóz zaparkowano od podwórza, a mimo to obległ go tłum gapiów, złorzeczących niemieckim kulturtragerom i obsypujących dzieci jedzeniem, słodyczami i pieniędzmi. Trzyletniego chłopczyka ktoś ukradł na wychowanie. Warszawiacy oferujący pomoc w opiece nad dziećmi zostawiali pieniądze i adresy.

Gdy nazajutrz Maria Fandri pojechała do Stoczka po kolejną grupę dzieci, do szpitala przyszło Gestapo, które dowiedziało się już o przywiezionych tu dzieciach. Kupili informację o panującym wśród maluchów tyfusie, w popłochu opuścili budynek i na jakiś czas zostawili szpital w spokoju.

Jednak kolejnego dnia na oddziale pojawił się niemiecki lekarz z ratusza i dociekał, skąd wzięła się blisko trzydziestka dzieci. Przestał pytać, gdy zobaczył, w jakim są stanie fizycznym i psychicznym, oraz usłyszał ich oskarżenia wobec Niemców. Musiał nie tylko przeżyć wstrząs, lecz także poczuć wstyd, bo zgodził się na wyjazd dwóch lekarzy ze szpitala do Stoczka po kolejne dzieci.

Tamci zahaczyli także o Żelechów, skąd zabrali między innymi moją koleżankę. Lekarze prócz dzieci przywieźli niemieckiemu doktorowi z ramienia ratusza raport z wizji lokalnej, z którym ten udał się do wyższych władz – dopiero po wojnie okazało się, jak wyższych. Napisał do samego Hitlera i sprzeciwił się zbrodniczemu traktowaniu starców i dzieci. Po powrocie nie poruszał już tej sprawy, a wkrótce został przeniesiony z Warszawy do miasteczka powiatowego w Niemczech. Lekarze z Marszałkowskiej trafili do Auschwitz.

– Monika Odrobińska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Tytuł i śródtytuły od redakcji
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa ZNAK.
O książce

Dla Stefci życie rozpoczęło się w 1944 roku w KL Auschwitz-Birkenau, gdzie przyszła na świat – obozowy numer jakaś strażniczka wytatuowała noworodkowi na nóżce, bo rączka byłaby przecież za mała. Janeczek, trzyletni gdańszczanin z polskiej rodziny, musiał błyskawicznie nauczyć się niemieckiego, bo inaczej babcia i dziadek nie mieliby szans go ocalić. Staś i Jerzyk nie mieli czterech lat, kiedy wylądowali w niemieckich obozach koncentracyjnych. Zachudzona i wypędzona z domu Anielka długo po wojnie uważała, że bieda i nędza to jej wina, a i tak była szczęśliwa, bo tata wrócił z wojny. Uratowana przez nianię Marysia dopiero w podeszłym wieku dowiedziała się, że ma jeszcze rodzinę, i to w Izraelu. Hania miała trzynaście lat, kiedy straciła nogę roztrzaskaną w bombardowanym przez Niemców pociągu z Torunia do Warszawy. Proteza nie przeszkodziła jej w konspiracji, ale kiedy trafiła do KL Auschwitz, było już gorzej – Niemcy nie mogli się przecież dowiedzieć, że ta nastolatka jest inwalidką, bo wtedy nie miałaby szans. Boguś nigdy nie zapomniał, że tylko cudem uniknęli z mamą rzezi.

Do nich wszystkich, już sędziwych, dotarła Monika Odrobińska. Jej wrażliwość na wojenne losy dzieci, czyli najmłodszych obywateli RP – autorka sama jest mamą dwóch córek – wielka delikatność w podejściu do bohaterów reportażu obarczonych bolesnym życiorysem i wiedza historyczna wsparte znakomitym warsztatem dziennikarskim sprawiły, że o losach Hani, Janka, Anielki czy Stasia czyta się z zapartym tchem.

Ale nie jest to klasyczny „wyciskacz łez” , nie chodzi o to, żeby się rozczulić i zamknąć książkę. Autorka zręcznie podsuwa dokumenty, cytuje niemieckie rozporządzenia (od których skóra cierpnie) i zestawia fakty. A te są brutalne: niemiecki Generalny Plan Wschodni (Generalplan Ost) zakładał, że nas nie będzie. „Rasa panów” – przypomina Odrobińska – miała władać od Portugalii po Ural, w tym celu zamierzała poddać eksterminacji wszystkich Żydów, a większość Słowian – wyniszczyć lub przesiedlić, ewentualnie zgermanizować.

Niektórych strat nigdy nie da się odrobić – podkreśla autorka – wskutek planowej eksterminacji niemieckiej życie straciło ponad dwa miliony dzieci z polskim obywatelstwem: narodowości polskiej, żydowskiej i romskiej; dwieście tysięcy zostało wywiezionych do Niemiec, wróciło raptem piętnaście procent z nich; siedemset tysięcy straciło zdrowie w wyniku robot przymusowych; dziesiątki tysięcy zostały sierotami, półsierotami lub dziećmi opuszczonymi.

Monika Odrobińska, rocznik 1978, to nowe pokolenie w polskim reportażu, wolne od cenzury i kłopotów z dotarciem do źródłowych materiałów. Już pierwsza „wojenna” książka tej autorki,  „Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II wojny światowej”, wypełniła krzyczące pustką miejsce w polskim reportażu. Autorka pisze dla swoich rówieśników i znacznie młodszych, świadoma, że oni jeszcze bardziej nie wiedzą, skąd przychodzimy.

– Barbara Sułek-Kowalska
Zdjęcie główne: W 2003 roku, w Zamościu w 61. rocznicę wysiedleń z Zamojszczyzny otwarta została wystawa „Wojenne dzieciństwo. Losy dzieci polskich pod okupacją hitlerowską”. Fot. PAP/Mirosław Trembecki
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.