Rozmowy

Ostatni z rodu magnatów

Jest prawnukiem Mieczysława Jałowieckiego, polskiego ziemianina, arkona, dyplomaty i pisarza spokrewnionego z najprzedniejszymi rodami Litwy i Rosji. Andrzej Jałowiecki od dziecka mieszka w Australii, ale popularyzacja literackiej i malarskiej spuścizny wielkiego pradziadka stała się jego życiową misją.

Szczątki Mieczysława Jałowieckiego, który kupił dla Polski półwysep Westerplatte, zostały sprowadzone z Anglii i 5 grudnia 2022 pochowane w alei zasłużonych gdańskiego Cmentarza Srebrzysko.

TYGODNIK TVP: „Nasza rodzina należała do domu Rurykowiczów” – pisze pana pradziadek w tomie wspomnień pt. „Na skraju imperium”. Z kolei jego wnuk we wstępie do tej samej książki dodaje, że protoplastą rodu Jałowieckich był książę Michaił Dawidowicz Pieriejasławski, a na grobie pradziadka w Gdańsku widnieje napis: Mieczysław kniaź na Pieriejasławiu. Powinnam pana tytułować kniaziem?

ANDRZEJ JAŁOWIECKI:
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy nim jestem. Mieszkałem w Australii, daleko od świata, w którym obowiązywały europejskie normy. Tak, mój ojciec mówił mi o tym, że pradziadek był księciem, ale długo nie miałem na to fizycznego dowodu. Dopiero w 1989 roku otrzymaliśmy wszystkie dokumenty świadczące o naszym pochodzeniu. Dla mnie ważne jest jednak to, co Mieczysław [Andrzej Jałowiecki właśnie tak mówi o swoim pradziadku – przyp. red.] zrobił dla Polski. To kim był.

Co panu zostało po przodkach, których wielkie majątki znajdowały się przecież na Litwie, Ukrainie, w Rosji?

Tylko kufer [z kilkudziesięcioma tomami pamiętników Mieczysława Jałowieckiego – przyp. red.] i nazwisko. No i duma, że je noszę.

Nie jest ciężarem?

Trzeba sobie na nie zasłużyć, ale w Australii mam ten luksus, że z polskim nazwiskiem jestem obywatelem drugiej kategorii i tak się mogę zachowywać. [śmiech] W Polsce muszę bardziej uważać i jakoś się prezentować.

Jałowieccy za udział w powstaniu 1863 roku stracili majątek, tymczasem w ich żyłach płynęła litewska, rosyjska, a nawet szkocka krew. Mimo to – jak pisał pana pradziadek – czuli się Polakami. Trudno to dziś zrozumieć.

Ja to rozumiem, bo czuję tak samo.
Książka wydana przez Spółdzielnię Wydawniczą Czytelnik w 2021 roku
Czuje się pan Polakiem? Miał pan tylko 3 lata, kiedy wyjechał pan z rodzicami z Polski.

Całe życie mówiłem o sobie Andrzej i walczyłem o to, żeby ludzie prawidłowo wymawiali moje nazwisko. A przecież łatwo byłoby mówić o sobie Andrew, zaś nazwisko uprościć i zmienić na powiedzmy Jalo [po ang. Dżelou – red.] Miałbym święty spokój.

Świetnie mówi pan po polsku…

Angielski to mój język techniczny, od emocji jest polski.

Dlaczego zajął się pan upamiętnianiem świata, którego już od dawna nie ma i to w języku, którego nie uczył się pan w szkole? Ojciec o to poprosił?

Nie, to był mój wybór. Chociaż dziś myślę, że niczego nie musiałem wybierać. Po prostu urodziłem się Polakiem i nim umrę. Nie było łatwo, bo nie wychowałem się w tradycyjnej rodzinie, to znaczy nie miałem kuzynów, wujków, cioć, którzy mówiliby mi na każdym kroku: jesteś Polakiem.

Jak się pan znalazł w Australii?

Wyjechaliśmy z Polski w 1980 roku. Wcześniej ojciec jeździł do Hiszpanii. Był przedstawicielem Polskiego Rejestru Statków. Nie należał do partii i dlatego musiał meldować się co 6 miesięcy, żeby udowodnić, że nie uciekł. Ostatni raz przyjechał do Polski z powodu śmierci matki. Kiedy wprowadzono stan wojenny, postanowił, że już tu nie wróci. Wyemigrowaliśmy do Australii, najpierw do Adelajdy, potem do Perth.

Pana ojciec – o czym można przeczytać we wstępie do tomu „Na skraju imperium” – nie czuł żadnego porozumienia z dziadkiem. Kiedy w 1957 roku spotkali się w Londynie, dziadek go drażnił „swoimi anachronizmami”, czuli się obco w swoim towarzystwie. Skąd brał się ten dystans?

Michał Jałowiecki, mój ojciec, był jeszcze wtedy nastolatkiem – miał jakieś 18 lat. Zresztą nie pojechał wówczas odwiedzić dziadka, ale miał się spotkać z wujem Tadeuszem Zabłockim. Zadziałała więc stara szkoła nieokazywania uczuć, coś co Anglicy nazywają „stiff upper lip”. Zresztą mój ojciec nie umiał też okazywać miłości. Taka to była tradycja braku rodzinnej bliskości i powierzania wychowania własnych dzieci guwernantkom. Tak wychowano Andrzeja i Krystynę [dzieci Mieczysława – red.]. Może stąd ten dystans między dziadkiem i wnukiem? Nosili to samo nazwisko, ale się nie znali.

A jak pana pradziadek znalazł się w Anglii?

Udało mu się wyjechać z okupowanej Polski dzięki przyjaźni sięgającej czasów carskich, z braćmi Nobel. Z drugą żoną i córką przedostali się do Szwecji, a potem na wyspy.

Wtedy w Londynie, na spotkaniu z wnukiem, pradziadkowi jednak udało się przełamać lody…

Dziadek na samym końcu oddał ojcu list, który jego ojciec napisał do niego przed I wojną światową. I popłakał się. Ta miłość tam była, ale niewyrażona.

Pan lepiej rozumie Mieczysława?

Natchnienie artysty i praktyczność kupca. Nieznana misja Mieczysława Jałowieckiego

Coś gorszego niż utrata wojska i okrętów…

zobacz więcej
Czułem ten sam dystans, ale wobec mojego ojca. Pradziadek spotkał się wtedy z wnukiem w momencie, kiedy wszystko utracił, zabrakło więc ciągłości. Tak samo mój ojciec nie miał mi na emigracji nic materialnego do przekazania. Musiał budować od nowa, żeby mi coś zostawić. Inna sprawa, że największym skarbem, większym niż jakikolwiek majątek, który mógł mi zostawić, było wydanie wspomnień Mieczysława. Niesamowitym zaszczytem jest dla mnie fakt, że jeden z tomów tych pamiętników, „Wolne miasto”, Wanda Półtawska czytała papieżowi przed śmiercią.

I te ziemiańskie historie, które działy się – jak pisał pradziadek – „niegdyś”, mogły zainteresować chłopaka wychowującego się w Australii?

To nie stało się od razu. Pradziadek, wtedy w Anglii, próbował wnukowi opowiadać o świecie, którego człowiek żyjący w komunizmie nie mógł sobie wyobrazić. Tak samo mój ojciec próbował przekazywać mi te stare historie, a ja myślałem: „OK, ale co ja mam z tym zrobić?”. Słyszałem te wszystkie trudne nazwiska i to był dla mnie ciężar. Czasem chciałem być takim Smithem czy Brownem, bo to było proste. Kiedyś powiedziałem mojemu koledze, że dziadek był księciem. Zrobił wielkie oczy i uznał, że czytałem za dużo komiksów. Innym razem wziąłem do szkoły kufer z pamiętnikami i rodzinnymi dokumentami, spuściznę Mieczysława, i byłem przekonany, że zainteresuję tym moją klasę. Wyjąłem list babki królowej Elżbiety do Mieczysława, w którym wyrażała radość, że cało dotarł do Anglii. I nic! Niektóre dokumenty w kufrze były starsze niż Australia, ale moich kolegów to nie ruszało. Furorę zrobiła za to 40-letnia piłka do krykieta.

To kiedy zrozumiał pan, że wspomnienia pradziadka są tak cenne?

Myślę, że zaczęło coś do mnie docierać dopiero w 1989 roku, kiedy mieszkaliśmy przez jakiś czas w Jugosławii. Ojciec dostał kontrakt z norweską firmą klasyfikacyjną Det Norske Veritas i nadzorował budowę statków. Nasza ciotka Krystyna [siostra Andrzeja, córka Mieczysława i Julii Wańkowicz, córki Piotra Wańkowicza, właściciela wielkiego majątku w Mińsku – red.] mieszkała wtedy w Monte Carlo. To ona dała nam kufer pełen pamiętników Mieczysława. Dla niej to był taki wyrzut sumienia, bo przypominał jej o życzeniu pradziadka, żeby kiedyś wydać jego wspomnienia i znaleźć dobre miejsce na przechowanie akwareli, które namalował po wojnie. Ciotka chyba się ucieszyła, że przyjechaliśmy, bo mogła przerzucić ten ciężar na mojego ojca. Bała się „spotkania” z Mieczysławem. Mój ojciec niechętnie zabrał kufer. Jeździł potem z nim po świecie.

Co jest jeszcze w kufrze prócz kilkudziesięciu tomów wspomnień?

Jest np. spis wszystkich majątków Jałowieckich na Litwie, w Rosji i w Polsce, uzupełniony ilustracjami autorstwa Mieczysława. Na jego rysunkach widać wnętrza dworów, poszczególne pomieszczenia, a nawet meble: każde krzesło, szafę czy zegar. Są też szczegółowo opisane [Andrzej Jałowiecki pokazuje rysunki korytarza we dworze w Kamieniu, w którym stało biureczko czeczotkowe, a na ścianach wisiały pałasze – red.]. Nasza rodzina traciła majątek wiele razy. Może chodziło o to, żeby mieć materialny dowód tego, co mieliśmy i być może próbować to kiedyś odzyskać?
Z czego żył pradziadek na emigracji?

Miał szerokie znajomości, a szlachta sobie pomagała. Pewnie wziął też ze sobą złoto, brylanty, a był naprawdę bogatym człowiekiem. Sporządził nawet mapę banków, gdzie trzymał swoje kapitały. Mam jego różne papiery wartościowe, których nie potrafię odczytać, bo są zapisane po rosyjsku. Kto wie, może jestem bogaty?

Co było dalej z kufrem, po tym, jak odebrali go państwo od ciotki?

Bałem się go otworzyć. Przyzwyczaiłem się już do myśli, że jesteśmy spokrewnieni z Piłsudskimi czy Wańkowiczami, ale w kufrze były zapewne informacje o tysiącach innych nazwisk krewnych i znajomych. To mnie przerażało. Poza tym nie umiałem czytać po polsku. Zawartość kufra była takim owocem zakazanym, choć oczywiście mnie fascynowała. Mój ojciec też właściwie nie ruszał kufra. Dopiero kiedy przeszedł na emeryturę zaczął go otwierać i studiować dokumenty dziadka. Opracował kilkanaście tomów wspomnień i z tego powstało „Na skraju imperium”, a później „Wolne miasto”.

A znalazł pan w kufrze tę książkę telefoniczną Petersburga z 1916 roku, którą pradziadek miał w Londynie?

Niestety nie. Dużo takich skarbów przepadło. Ciocia miała np. kopię drzewa genealogicznego naszej rodziny, którego oryginał wisiał w majątku w Kamieniu. Spalił go w czasie okupacji niemiecki oficer. Powiedział wtedy, że to już koniec naszego rodu. Po śmierci ciotki ta kopia najprawdopodobniej zginęła. W normalnej rodzinie takich rzeczy się pilnuje, ale w naszej to niemożliwe, bo nikt się ze sobą nie kontaktuje. Nawet nie wiesz, że ktoś umiera. Zresztą, ja jestem ostatni. Na mnie ta historia się kończy.

Jest taka sytuacja opisana przez pradziadka w „Na skraju imperium”, kiedy trafia do jakiejś mieściny w Inflantach, tereny dawnej Rzeczypospolitej. Estończyk, właściciel pensjonatu, w którym się zatrzymuje, prowadzi go na cmentarz, do grobów dawnych, polskich właścicieli Annopola. Mieczysław Jałowiecki pisze, że wydawało mu się wtedy, że ktoś za nim stoi, dotyka jego ramienia...

Duchy przodków. One ze mną mieszkają. Naprawdę wierzę, że Mieczysław jest ze mną.

Jeździł pan do dawnych majątków?

Tak, byłem w Kamieniu [kaliskie – red.]. Strasznie to bolesne. Kamień to nie jest już piękne miejsce. Komuniści lubili psuć krajobraz, dlatego z okien domu widać blok po PGR.

A przemierzył pan te trasy kolejowe, którymi pradziadek jeździł z Petersburga do swojego majątku w Syłgudyszkach. po litewsku Saldutiškis, ok. 90 km na północny wschód od Wilna?

Witkacy i Rosjanie. Miłość i schizoidalne zahamowania

Krzysztof Dubiński zrekonstruował wyprawy artysty na wschodni front I wojny światowej. W książce opisuje koszary, lazarety, burdele, bitwę nad Stochodem. Spojrzenie Witkacego na zrobionej w tym czasie słynnej fotografii mówi teraz więcej.

zobacz więcej
Nie, ale muszę to zrobić. Jeszcze nigdy nie byłem w Rosji. Dotarłem tylko na Litwę, zresztą za pierwszym razem z ojcem, na spływie kajakowym, na początku lat 90. Zaczęliśmy w Suwałkach i stopem dojechaliśmy do Syłgudyszek. Nasz dwór był zdewastowany. Weszliśmy do środka przez okno. Znaleźliśmy kafle ze starego pieca i wzięliśmy kilka na pamiątkę. Zobaczyliśmy jakiegoś człowieka, ubranego jak rosyjski żołnierz. Okazało się, że to był ksiądz. Przedstawiliśmy się, a on zwołał całą wieś. Nocowaliśmy wtedy w tym, co zostało z drewnianej stacji kolejowej, zaprojektowanej w stylu zakopiańskim przez Stanisława Witkiewicza [brat matki Mieczysława – red.] Góra już nie istniała. Mieszkaliśmy tam z rodziną, która oprowadziła nas po okolicznych domach. Wszyscy nas gościli, a jakiś pan przyniósł nawet rosyjską pieczątkę Mieczysława. Bezzębne staruszki wspominały stare czasy. To wszystko było bardzo miłe. Dopiero kiedy pojechałem tam po latach i zobaczyłem, że ktoś inny urządził się w majątku pradziadka, to mnie zabolało. Czułem, że to moja ziemia. I nie chodzi mi o majątek, pieniądze, ale czułem, że tam powinienem być, tam gdzie są groby moich przodków. Ciągnęło mnie tam. Myślałem sobie, że prowadzenie tego gospodarstwa to powinien być mój styl życia, że to jest wpisane w moje DNA.

„Za oknami dworu syłgudyskiego ciągnęły się ku południowi, w dal, jak morze przesłonięte niebieskawą mgłą, ciemne bory Puszczy Łabonarskiej” – pisał pradziadek. A dziś?

Dom i zabudowania są bardzo ładnie odnowione. Nowy właściciel – bardzo miły Litwin – żyje tak, jak kiedyś Mieczysław, zresztą jest jego fanem. Powiedział mi, że zawsze mam tam swój pokój.

Spytałam o podróże koleją, bo ojciec Mieczysława, generał carskiego Korpusu Inżynierów Wojennych, był na Litwie właścicielem Towarzystwa Kolei Dojazdowych.

Był też generalnym inspektorem podróży carskich. Jego fabryka budowała wagony dla cara Aleksandra III. Były tak solidne, że uratowały carowi życie, kiedy doszło do katastrofy [pod Borkami – red.]. Dlatego Bolesław otrzymał pozwolenie na odkupienie rodzinnego majątku, utraconego w czasie powstania styczniowego. Wykupił wtedy Syłgudyszki, Kukułyszki i inne pobliskie ziemie. Ciekawe, że po 1989 roku też nam zaproponowano odkupienie dworu w Kamieniu [majątek drugiej żony Mieczysława Jałowieckiego, Zofii Romockiej – red.] Nie było mowy o oddaniu majątku tylko odkupieniu. Historia się powtarza. [śmiech]

Taki los pana rodziny. We wstępie do „Na skraju imperium” ojciec wspomina też Andrzeja Jałowieckiego, pana dziadka.

Dlatego chciałbym też upamiętnić jakoś postać dziadka Andrzeja, wybitnie zdolnego ekonomisty. W czasie wojny był dyrektorem Rady Głównej Opiekuńczej [właściwie Biura Zarządu Rady Opiekuńczej Miejskiej w Warszawie, która na żądanie Niemców zmieniła nazwę na Polski Komitet Opiekuńczy w Warszawie – red.] Zatrudnił go Adam Ronikier. Andrzej miał międzynarodowe kontakty i oczywiście umiejętności finansowe i zbierał pieniądze dla rady, ale coś z tego szło także na AK. Pieniądze płynęły m.in. ze Szwecji. Ambasador szwedzki zawsze żądał od dziadka pokwitowań i kiedy go zatrzymano w Berlinie, Niemcy je znaleźli. W końcu dowiedzieli się, czyj podpis widnieje na tych papierach i wysłali dziadka do obozu w Majdanku. Podziemie przygotowało akcję, żeby go uratować. Wszystko było gotowe, ale dziadek – miał 32 lata – zachorował na tyfus i zmarł.
Msza święta pogrzebowa Mieczysława Jałowieckiego oraz jego drugiej żony Zofii Anieli z Romockich Jałowieckiej w bazylice św. Brygidy w Gdańsku, 5 grudnia 2022. Fot. PAP/Jan Dzban
„Poza wspomnieniami, nic nie pozostało z całego, wielowiekowego dorobku rodziny”. Tak podsumował historię Jałowieckich pana ojciec.

Jego też to przeznaczenie dopadło. Całe życie musiał walczyć. W czasach PRL-u już w szkole miał pod górkę, bo pochodził z niesłusznego środowiska. Z takim nazwiskiem trudno mu było dostać się na studia. Potem emigracja, która też go niszczyła. Te wszystkie doświadczenia naszej rodziny przerodziły się w wielopokoleniowe blizny. Nie wiem, czy te blizny odziedziczyłyby moje dzieci, gdybym je miał. Kiedyś myślałem, że te smutne historie rodzinne mnie nie dotyczą, że to głupie przesądy. Teraz już wiem, że we mnie też zostawiły ślad. Czasem myślę, że dobrze, że to się na mnie kończy. Pewne epoki powinny się kończyć.

Czy pana pradziadek mógł się czuć przegrany? Tak to widział pana ojciec.

Ja na to patrzę inaczej, bardziej romantycznie. Rzeczywiście był kiedyś magnatem, ale wszystko stracił i znalazł się w Anglii, na Fox Road, w małym mieszkaniu. Miał 63 lata i swoje już w życiu zrobił, ale nie poddał się. W tym czasie stworzył około 2 tys. akwarel. 1171 z nich znajduje się dziś w posiadaniu Hoover Institution, na uniwersytecie Stanford w Kalifornii. Chciałbym, żeby kiedyś wróciły do Polski. Mieczysław naprawdę dużo pracował na emigracji. Wykładał nawet rolnictwo na uniwersytecie w Glasgow, wydawał książki o rolnictwie. Przegrany? Nie. Stworzył przecież namacalny dowód istnienia świata, którego już nie ma. Świata ziemiaństwa, świata Rzeczpospolitej Obojga Narodów, jej krajobrazów i architektury. Sporządził też spisy mieszkańców dworów i pałaców, których znał, rodziny i przyjaciół. Opisał Piłsudskich, Wańkowiczów, Moniuszków. Był bardzo szczery w tych opiniach, nie koloryzował.

A co myślał o dalekim krewnym Józefie Piłsudskim? W „Na skraju imperium” pisze, że nie wierzy ani w skuteczność konspiracji, ani w socjalizm. Napad na pociąg w Bezdanach komentuje zaś tak: „Przyznaję, że byłem nieprzyjemnie zdziwiony, że Piłsudski, nasz daleki krewny, potomek starego litewskiego rodu, jest zamieszany w sprawie mającej posmak bandytyzmu…”.

Ten fragment to chyba jedyne miejsce, kiedy Mieczysław pisze o Piłsudskim. Bardzo mało go wspomina, a jeśli już to dyplomatycznie, z wielkim szacunkiem, inaczej niż w ostrych często uwagach o innych krewnych i znajomych.

Gdyby była okazja, zamieszkałby pan na stałe w Syłgudyszkach?

Spróbowałbym. Nie, inaczej, to byłby mój obowiązek, żeby się tym zająć, coś z tym zrobić, może muzeum? Nie mógłbym przecież tego sprzedać. [Po chwili zastanowienia] Ale moją prawdziwą spuścizną jest popularyzacja wspomnień Mieczysława i upamiętnienie jego historii. Uparłem się, że Mieczysław ma wrócić tutaj, do Polski, i jak to ma wyglądać, no i dopiąłem swego.

Sprowadzenie szczątków pradziadka do Gdańska to był pana pomysł?

II Rzeczpospolita przed Piłsudskim. Ostatnie Królestwo Polskie. Do korony aspirował Habsburg z Żywca

Rada Regencyjna przeżyła zamach stanu, którego dokonał premier jej własnego rządu.

zobacz więcej
Mój. Długo szukałem sposobu uhonorowania Mieczysława. Z początku myślałem o wystawieniu mu pomnika na Westerplatte, ale tak się złożyło, że w międzyczasie dostałem informację o odnalezieniu jego grobu w Beckenham pod Londynem. Wtedy pomyślałem, że trzeba Mieczysława pochować w Polsce.

Dlaczego w Gdańsku?

Czułem, że z powodu jego pracy w Gdańsku [po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Mieczysław Jałowiecki został pierwszym przedstawicielem rządu polskiego w Wolnym Mieście Gdańsku – red.] w ogóle w Polsce o nim usłyszano. Otworzył Rzeczpospolitej drzwi do Gdańska. Bez tej misji byłby po prostu ziemianinem z Litwy. Myślę, że wyjeżdżał jednak z Polski z żalem, że nikt tej pracy nie docenił, dlatego chciałem go pochować w Gdańsku. Ma najwyższy możliwy pomnik na cmentarzu, z najpiękniejszego kamienia. Z tego samego materiału jest obelisk Gustawa III przed pałacem królewskim w Sztokholmie. Moim zdaniem to, co się niedawno dokonało w Gdańsku, to „rebirth” – odrodzenie Mieczysława.

I co teraz?

Pogrzeby są postrzegane jako koniec pewnej epoki, a w tym przypadku doprowadzenie do ponownego pochówku pradziadka to dopiero początek.

Jakie ma pan plany?

Wydawać kolejne książki. Jedna jest już gotowa – „Ludzie, których znałem”. To alfabet wszystkich osób, które Mieczysław znał i jego opinie o nich. Potem warto wydać cały ten inwentarz majątków sporządzony przez dziadka, bo to jest coś genialnego. Chciałbym też wydać albumy akwareli Mieczysława, no i wspomnienia ze studiów na politechnice w Rydze i członkostwa w korporacji Arkonia, do której należał też m.in. Władysław Anders. Ta książka również jest gotowa. Ludzie chcą też wiedzieć, co się z Mieczysławem działo w Anglii. Nie wiem, czy mam na to odpowiedź. Pradziadek wolał pisać o przeszłości. On miał tak bogate życie przed wojną, że emigracja w Anglii musiała być dla niego banalna. W każdym razie jego wspomnienia są jak oliwki i można z nich jeszcze wytłoczyć z pięć książek.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Domyślam się, że to nie koniec.

Zawsze marzyłem, żeby książki Jałowieckiego zostały włączone do listy lektur szkolnych. Wiem, to trudne, ale ludzie piszą o tym w komentarzach w mediach społecznościowych i dodają, że z tych wspomnień powinien też powstać film. I będzie. Film i serial. Teraz tak się robi. Trzy odcinki „Na skraju imperium”, trzy na „Wolne miasto” i trzy na „Requiem dla ziemiaństwa”.

To „mission impossible”. Nie takich historii nie udało się w Polsce sfilmować.

To będzie wielkie wyzwanie, ale mam nadzieję, że znajdę współpracowników, którzy będą tak samo czuli ten temat. Właściwie to już się dzieje. Kiedyś pukałem do drzwi wielu instytucji i nic, a teraz po prostu się otwierają. Nie chciałbym tylko kolejnej „hiszpanki”… Od dawna myślałem też o stworzeniu fundacji im. Mieczysława Jałowieckiego i myślę, że właśnie teraz trzeba kuć żelazo póki gorące. Jest czas na fundację wspierającą zdrowie psychiczne dzieci, a z drugiej strony finansującą nagrodę literacką imienia mojego dziadka. I jeszcze jedno marzenie: chciałbym, żeby pamięć o Mieczysławie zbliżała ludzi, żeby Litwin, Łotysz, Białorusin i Polak mogli stanąć w jednej sali i popatrzeć na akwarele pradziadka, zapomnieć o polityce i zobaczyć, jaki ten ich wspólny świat był kiedyś piękny.

Czyli historia pana rodziny jednak ma też bardziej optymistyczną stronę?

Pewnie, że ma. Przez większość życia byłem emigrantem tułającym się po morzu bez steru, dopiero, kiedy dobrze poznałem historię Mieczysława Jałowieckiego, naszego rodu, dowiedziałem się kim jestem, skąd pochodzę i dokąd zmierzam. Mieczysław dał mi tożsamość, której długo nie miałem. Teraz jestem Andrzejem Jałowieckim urodzonym w Gdańsku, w rodzinie, która pochodziła z Syłgudyszek na Litwie, która przed wojną znalazła się w Kamieniu i mam z czego być dumny. Mieczysław dał mi też cel w życiu – popularyzowanie jego spuścizny jest najlepszą pracą, jaką sobie mogłem wymarzyć. Dzięki niemu mogę zostawić ślad, jakoś się w tę historię rodzinną wpisać. Bo jestem ostatni. I to jest piękna rzecz. Mogę dziś umrzeć wiedząc, że przodkowie będą ze mnie dumni.

– rozmawiała Anna Gwozdowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Ślub Mieczysława Jałowieckiego z Julią Wańkowicz, 1910 rok, Mińsk. Fot. arch. Andrzeja Jałowieckiego
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.