Kultura

Popkulturowi tropiciele zbrodni. Prawdziwi gliniarze nie na wszystkich powinni się wzorować

Detektywi byli, są i będą. Nawet jeśli niektórzy stali się świrami, a reputacja innych zawsze była naganna, nadal poszukują prawdy, łamią zagadki i tropią złoczyńców.

„Komisarz Montalbano” w każdą sobotę w TVP HD. Emisja pierwszego odcinka 4 lutego o godz. 20.

Telewizja Polska pokaże serial włoskiej telewizji RAI „Komisarz Montalbano” (albo „Inspektor Montalbano”, nie sposób się połapać w tłumaczeniach). To adaptacja popularnych policyjnych powieści Andrei Camilleriego. Dla niektórych znajomych to hit. Dla mnie dobra okazja, aby się zastanowić nad własnym, całkowicie subiektywnym rankingiem detektywów. Bez wątpienia Salvo Montalbano, szef policji w wymyślonym mieście Vigata na Sycylii, jest jednym z nich.

Istnieją detektywi policyjni i są detektywi prywatni. Jedni i drudzy bywali bohaterami książek i filmów setki razy. Są nawet rozliczni detektywi amatorzy – kim w końcu była panna Marple, produkt Agaty Christie? A kim jest nasz ojciec Mateusz z Sandomierza?

Na dobrą sprawę detektywem amatorem, choć pomagającym ochotniczo brytyjskiej policji, był także najsławniejszy bohater powieści kryminalnej Sherlock Holmes. Sir Arthur Conan Doyle zaczął o nim pisać w roku 1887. W roku 1893 go uśmiercił, ale był zmuszony przywrócić do życia z powodu protestów czytelników. Mistrz gry na skrzypcach i morfinista, zadziwiający swojego przyjaciela doktora Watsona dedukowaniem z jego niedogolonego policzka, gdzie tamten był i co robił, wystąpił podobno w 153 filmach i serialach.

Poza tym, że próbowałem go poznać z lektury, oglądałem naturalnie niektóre z tych adaptacji. Przeraził mnie tak naprawdę filmowy „Pies Baskerville’ów”, jedna z kilku jego wersji, nakręcona w latach 50. przez Hammers Films. Dla nieotrzaskanego jeszcze z filmami grozy dziecka, zwłaszcza, że do Polski docierały one rzadko, potworny zwierzostwór to było naprawdę coś (choć na końcu okazywał się iluzją, sztuczką). Ale choć doceniałem błyskotliwą sofistykę osobnika z fajką z Baker Street, nie zaprzyjaźniłem się jakoś z Holmesem. Będzie jeszcze okazja do niego wrócić.

Poirot i Maigret: zbrodnie nieukarane

Drugą postacią będącą dla mnie synonimem „detektywa” był naturalnie Hercules Poirot Agathy Christie. Pojawiał się w jej powieściach i opowiadaniach 30 razy, w realiach dawnego świata – między 1920 a 1975. On z kolei był nim z zawodu, ale jako prywatna inicjatywa. Skądinąd pisarka nadała temu jego zajęciu szczególny status – to bogaty i wpływowy obywatel świata. Skądinąd jednak uśmierciła go w ostatniej powieści na jego temat.
„Morderstwo w Orient Expressie”, brytyjski film z 1974 roku w reżyserii Sidneya Lumeta, zrealizowany na podstawie powieści Agathy Christie pod tym samym tytułem. Albert Finney jako Herkules Poirot. Fot. mat. pras.
Wprawdzie jego także specjalnie nie polubiłem, wydawał mi się nadęty, zbyt bombastyczny ze swoimi belgijskimi recytacjami. Ale zawdzięczam mu jedno z ciekawszych doświadczeń pierwszego etapu życia. To były czasy, kiedy przy każdym poznawanym dziele literackim i filmowym zadawałem sobie pytanie: którzy to są ci dobrzy, a którzy ci źli?

Sidney Lumet nakręcił „Morderstwo w Orient Expressie”, adaptację jednej z ważniejszych powieści z Poirotem, w roku 1974 – w koncertowej obsadzie. Detektywem był Albert Finney. Ja pewnie oglądałem to kilka lat później, filmy docierały do PRL ze znacznymi przestojami. Nie chcę streszczać intrygi zbrodni dokonanej w luksusowym pociągu, gdzieś w śniegach przedwojennej Jugosławii. Możliwe, że ktoś jeszcze nie wie, kto zabił.

Ten finał wydał mi się porywająco pomysłowy. Dopiero później przyszła refleksja, że konstrukcja jest tyleż koronkowa, co kompletnie nieprawdopodobna. Tak jest zresztą z większością powieści i opowiadań z Poirotem. To są matematyczne układanki, takich mechanizmów żywi ludzie nie byliby w stanie uruchomić.

Ale ważniejsze było co innego. Zbrodnia powinna być ukarana. Sam Poirot powtarzał to do znudzenia w każdej książce, w każdym filmie o sobie. A jednak tu, choć taka tyrada również padała, jeden jedyny raz rezygnował ze sprawiedliwości. To dawało do myślenia. W pełni przyznawałem mu racje, ale to korygowało moją wizję świata. Otwierało mnie na komplikacje moralnych osądów.

Dziś nie lubię Poirota jeszcze bardziej niż wtedy, tak często odmawiał innym empatii. Ale ten jeden jedyny raz… Cóż. Widziałem potem jeszcze dwie filmowe wersje „Morderstwa…”. I choć Poirota nieco w nich upłaczliwiono, za to dodano czarnoskórych bohaterów (mało prawdopodobnych jako pasażerowie Orient Expressu w tamtych czasach), w tej zasadniczej konkluzji nic się nie zmieniło.

Tylko epizodycznie otarłem się za to o zawodowego policjanta, jakim był komisarz Maigret Georgesa Simenona, kolejny, ale tym razem francuski fajczarz. I tu znów ciekawe doświadczenie. Przeczytałem w czasach dzieciństwa powieść o Maigrecie, w której jego kariera się kończy. Idzie na emeryturę. Nie zapamiętałem tytułu: Simenon napisał na temat flegmatycznego filozofującego gliniarza 75 powieści i 28 opowiadań. Niech pomoże mi odtworzyć tytuł ktoś z czytelników!

Maigret próbował rozwikłać sprawę zabójstwa. Ofiarą był włamywacz. Sprawcą ktoś bardzo wpływowy, kto chciał uciszyć świadka swoich grzeszków. Tym razem konkluzja była odwrotna. Policjant chciał wyjścia prawdy na jaw, ale miał świadomość, że nikt mu nie uwierzy. To była kolejna, bardzo wczesna lekcja, że nawet w świecie rytualnych kryminałów, w zachodniej cywilizacji, generalnie mniej opartej na fikcji niż PRL, zbrodnia może pozostać nieukarana.

Nie całkiem dobrzy prywatni detektywi

Jeszcze innym doświadczeniem było zetknięcie się z amerykańskim kryminałem „noir”. Pamiętam, że bardzo wcześnie widziałem „Sokoła maltańskiego” Johna Houstona. To kolejna adaptacja powieści Dashiella Hammetta nakręcona w roku 1941. No tego to już całkiem nie umiałem zaakceptować. Detektyw Sam Spade, grany przez Humphreya Bogarta, w ogóle nie szuka przestępców, a wdaje się w niejasne kombinacje z podejrzanymi typami. Tyle, że był to klasyczny prywatny detektyw, jeden z potężnej galerii ludzi ślizgających się gdzieś na pograniczu prawa, zaludniających obskurne biura i tanie knajpy.

Wino, spaghetti i krew. Koniec mitu „Ojca Chrzestnego”

Mafiozi teatralnie symulują jak piłkarze squadra azzurra na boisku.

zobacz więcej
Początkowo Hollywood potrafił kręcić kryminały, których bohaterami, w zasadzie podziwianymi, bywali przestępcy. Prezydent Franklin Delano Roosevelt i szef FBI Edgar Hoover po roku 1933 zaczęli naciskać, aby zrezygnowano z takich praktyk. Ulubionym bohaterem stał się z kolei dzielny federalny agent albo policjant.

„Sokół maltański” był zapowiedzią kolejnej fali, powrotu do dwuznaczności, choć nie posuwającej się wprost do flirtu z przestępcami. Wojna sprzyjała jednak pesymizmowi w opisywaniu świata. W finale Sam Spade wydawał policji przestępców, z którymi wcześniej się targował. Także kobietę, z którą romansował. Głównie dlatego, że jedną z ofiar był jego wspólnik, przenosząc to na realia policyjne – partner. A partnera nie należało zdradzać.

Nie uwalniało to jednak tego czarno-białego obrazu od swądu dwuznaczności. Byłem tamtym obrazem zafascynowany i równocześnie buntowałem się przeciw niemu. Skądinąd nie ja jeden doznawałem rozterek. Renomowane amerykańskie gwiazdy nie chciały grać Spade’a uważając, że będzie to skaza na ich reputacji. Podjął się Bogart. To wtedy zaczyna się jego wielka kariera.

Potem – piszę nie o latach 40., a o 70. – poznałem Philipa Marlowe’a, bohatera powieści Raymonda Chandlera. Najpierw z książkowych odcinków drukowanych w „Słowie Powszechnym”, dzienniku Stowarzyszenia PAX, a potem i z adaptacji. Z nim godziłem się już łatwiej, czy był nim charyzmatyczny Robert Mitchum („Żegnaj laleczko”), czy swojski Jerzy Dobrowolski (polski teatr telewizji: „Kłopoty to moja specjalność”).

Trzecim ich bratem był oczywiście kolejny prywatny detektyw Jake Gittes, błąkający się po bezdrożach skorumpowanej Kalifonii, niczemu się nie dziwiący, a jednak na końcu doznający przerażenia bezmiarem zła. Mowa oczywiście o „Chinatown” Romana Polańskiego, filmie z 1974 roku, ale dziejącym się w epoce „Sokoła maltańskiego”. Charyzmatycznego brzydala Jacka Nicholsona, przez znaczną część filmu z plastrem na skaleczonym nosie, polubiłem najbardziej. Był samą istotą nieco marnego, ale przecież zdolnego do podniesienia głowy człowieczeństwa.

Kojak i nemesis z Los Angeles

To wszystko były postaci z dawnego świata. Pojawili się wszakże nowi bohaterowie. Po pierwsze, serialowy porucznik Kojak w wykonaniu Telly’ego Savallasa. Nie jestem dziś w stanie odtworzyć żadnego z jego banalnych, nowojorskich dochodzeń. Oglądało się to z ciekawości, jak działa amerykańska policja. Także z sympatii do łysego Savallasa. Czy realia były dobrze oddane? O takich filmach mówiło się już wtedy, że nawet jeśli lukrują bohaterów i zdarzenia, jest nadzieja, że prawdziwi gliniarze będą się wzorować choć trochę na swoich popkulturowych wyobrażeniach. Kojak był dobroduszny i nieprzekupny. Znał życie.
Telly Savals w tytułowej roli w serialu „Kojak”. Fot. arch. TVP
Po drugie, naturalnie porucznik Columbo w wykonaniu Petera Falka, niepozornego człowieka ze szklanym okiem (prawdziwe usunięto aktorowi w dzieciństwie na skutek choroby). Grał go w wielu sezonach serialu z lat 1968-2002. Nie miał imienia, opowiadał o żonie, której nigdy nie pokazano, ubierał się niechlujnie, miał mnóstwo słabości i wad, co potrafiło skutecznie mylić kolejnych zabójców.

Był nieuważny, rozlazły, powtarzał się i zamęczał swoich rozmówców. Budził lekceważenie w sprawcach, dodajmy, że nam znanych od początku, bo w pierwszych seriach zawsze najpierw odtwarzano przebieg morderstwa. Pytanie nie brzmiało: kto zabił. Pytaniem było, jak Colombo tego dowiedzie. Może nie operował tak skomplikowanymi obserwacjami i technikami jak Sherlock Holmes, ale był dla niego pokrewną duszą.

Był zarazem swoistą nemesis dla rozmaitych postaci z elit, bo to one bywały najczęściej sprawcami. Wszystko działo się w realiach kapiącego bogactwem Los Angeles. Nie było w tym zbyt dosłownych akcentów społecznych. Ale była surowa pedagogika filmów policyjnych, który to klimat – dodajmy – przetrwał bardzo długo, pośród fali powszechnego permisywizmu. Doceniałem to. Columbo zamykał przestępców, ludzi ulegających różnym pokusom, także w moim imieniu. Choć w kilku przypadkach żałowałem, że nie poszedł drogą Poirota z „Morderstwa w Orient Expressie”. O ile pamiętam, przynajmniej w tych dziesiątkach odcinków, które widziałem, nie zrobił tego ani razu.

A tak naprawdę w czasach dzieciństwa i wczesnej młodości zaprzyjaźniłem się z dwoma detektywami przez duże „d”. Dziś w dużej mierze zapomnianymi.

Credeck i Cattani – moi bohaterowie

Serial, który najwcześniej mnie kształtował, był dla mnie teraz jak archeologiczne wykopalisko. Pamiętałem jego polski tytuł: „Wielki napad”, ale gdyby nie przypadkowo znaleziony wpis w internecie, nie wytropiłbym jego danych, bo go nigdy nie powtarzano. To „The Gold Robbers”, 13-odcinkowa brytyjska produkcja z 1969 roku, w Polsce pokazywana kilka lat później (moja rodzina telewizor kupiła dopiero w roku 1970). Każdy odcinek zaczynał się od dramatycznych scen napadu na transport złota na lotnisku. Strzelec wyborowy wypuszczał zapalający pocisk, wybuchał pożar, zaczynała się akcja.

Ale „Wielki napad” był zapisem śledztwa. Brytyjski komisarz Credeck przez wiele lat łapał kolejnych sprawców grających różne role w tym przedsięwzięciu – od płotek do grubych ryb. Jedni byli kanaliami, inni – nieszczęśliwymi ludźmi uwikłanymi w przestępstwo. Pamiętam klimat roztrząsania ich indywidualnej winy, razem z mamą ułożyliśmy nawet listę kar, jednych obdarzając łaską, innych – nie. Dla ówczesnych filmów kryminalnych ten klimat etycznego niepokoju, pytań o ludzką odpowiedzialność, był niezwykle istotny. Zarazem każda historia była ciekawa, a finał, gdy sięgnięto do samej góry, zaskakujący i pesymistyczny. Znowu kolejna zbrodnia nie całkiem ukarana.
W brytyjskim serialu „Wielki napad” („The Gold Robbers”, 1969) komisarza Credecka zagrał Peter Vaughan. We włoskiej „Ośmiornicy” („La Piovra:, 1984-2001) w komisarza Corrado Cattaniego wcielił się Michele Placido. Fot. plakaty
Ale ten film był też mocny urokiem aktora Petera Vaughana, grającego Credecka. To mistrz wielu ról filmowych i telewizyjnych (w sławnych „Okruchach dnia” Jamesa Ivory’ego grał starego lokaja, ojca Harry’ego Hopkinsa). Tak brytyjski jak tylko się da. To charakterystyczne, chociaż od dzieciństwa byłem przekonany o potędze kina amerykańskiego, w dziedzinie seriali korzystałem najwięcej z Brytyjczyków. Credeck, zwykły człowiek, jak najdalszy od hollywoodzkiej urody, pełen zwątpień i rozterek, a jednak trzymający się policyjnego kodeksu, nawet w momentach zwątpienia czy irytacji, był jednym z moich pierwszych wzorców.

No i jest inny bohater: komisarz Corrado Cattani z włoskiego serialu „Ośmiornica”, kręconego przez wielu reżyserów między rokiem 1984 i 2001, z muzyką Ennio Morricone. Policjant o urodzie playboya, kochliwy, bardzo ludzki, a równocześnie uosabiający wszystko co najlepsze na froncie walki z włoską mafią. Grał go Michel Placido. Tu nie chodziło o zagadkę. Kiedy Cattani przyjechał do Trapani na Sycylii, zetknął się od razu z duszną atmosferą zmowy milczenia. Świetny jest tam obraz skorumpowanych, albo zastraszonych włoskich elit. Ten serial nie idealizował także dołów społeczeństwa. Był sprzeciwem wobec społecznego nowotworu. Krzykiem protestu.

Cattani jest postacią tragiczną, kiedy giną wokół niego po kolei wszyscy, źli i dobrzy. Łącznie z jego żoną i kochanką. Dalsze sezony rozszerzały akcję na całe Włochy. Pokazywały trąd trawiący także sam Rzym. Na tym polegała tytułowa piovra – ośmiornica. Z końcem szóstego bodaj sezonu zginął sam Cattani. Akcję ciągnięto dalej, dzieło podjęli współpracownicy. Robiło to wrażenie koszmaru, który nie może się skończyć. Kryminał stawał się apokalipsą.

Detektyw, czyli freak

Nie sposób opowiedzieć historii wszystkich książkowych i filmowych detektywów, bo to wielki kawał dziejów popkultury. Zbliżając się do czasów współczesnych, jestem zmuszony do coraz mocniejszej syntezy. Ale podkreślam, to ranking subiektywny.

Dzisiejsze opowieści, zawarte głównie w serialach, wiele pozmieniały w wizerunkach bojowników o sprawiedliwość. Bywają nimi genialni profilerzy, trochę upozowani na Sherlocka Holmesa (bohater amerykańskiego serialu „Mentalista” grany od 2008 roku przez Simona Bakera), albo nawet spece od badania zwłok. Wszak w serialu „Kości”, którego znaczna część dzieje się w sekcyjnych laboratoriach, główna żeńska bohaterka nosi malowniczy przydomek „Bones”.

Historie stają się coraz bardziej fantastyczne, jak w serialu „Zabójcze umysły” (2005-2020), gdzie specjalna grupa jednej z amerykańskich służb specjalnych, złożona w dużej mierze z freaków, ugania się po całym kraju w pogoni za najbardziej wyrafinowanymi zabójcami (w ostatnich sezonach nawet po całym świecie). Rozbijają tajemnice tak przekombinowanych, technicznie lub psychologicznie, zbrodni, że trudno w nie uwierzyć. Ale w końcu koronkowe zwody Agathy Christie też budzą po latach przynajmniej moje wątpliwości. A sięgając bliższych nam długości geograficznym, czy wierzymy, że ojciec Mateusz niemal tydzień w tydzień staje w obliczu zbrodni w niewielkim Sandomierzu?
Benedict Cumberbatch podczas kręcenia czwartej serii serialu BBC „Sherlock”, Charles Street w Cardiff w Południowej Walii. Fot. Matthew Horwood/GC Images
Właśnie – pełno tu freaków. Profilują zbrodniarzy i zbrodnie, ale sami są coraz bardziej specyficzni. Serialowy detektyw Monk, tropiący zabójców między rokiem 2002 i 2009, grany przez Tony’ego Shalhoube’a, cierpiał na nerwicę natręctw. Można się do woli zastanawiać nad osobowością genialnego, ale egocentrycznego Sherlocka Holmesa. Ale kiedy w roku 2010 stał się bohaterem serialu przeniesionego w czasy współczesne, Benedict Cumberbatch grał regularnego charakteropatę. Skądinąd w filmie Guy’a Ritchiego zmienił się z kolei, w wykonaniu Roberta Downeya jr, w nadczłowieka niestroniącego od walki wręcz.

„Detektyw”, czyli o smutku policji

Ciężko w tym tekście nie napisać o amerykańskim cyklu „Detektyw”, złożonym z trzech niepowiązanych ze sobą sezonów (od roku 2014). Pierwszy to opowieść o dwóch policyjnych partnerach, tropiących latami po pustkowiach amerykańskiego Południa tajemnicę skazanej na zapomnienie zbrodni. Stopień mojej antypatii do pary bohaterów (Woody Harrelson i Mathew McConaghay) przekraczał chyba nawet toksyczność ich wzajemnych relacji. Ale była w tym jakaś głębia, choć znowu to freaki walczyły o prawdę.

Drugiego „Detektywa” obwołano słabszym. A ja byłem zainteresowany nie tylko jedną z najlepszych scen strzelanin, jakie w życiu widziałem, ale i traktacikiem o ludziach połamanych, wstydzących się samych siebie. Wygrał to dla mnie m.in. Colin Farrell, dawny amant, tu roztyty i zaniedbany. True detective? Taki jest tytuł oryginalny. Raczej true man.

To wszystko już w kinie było. Przebłyski godności ludzi upodlonych. Paląca niczym kwas solny toksyczność świata zbrodni, przywierająca zmęczonym policjantom do twarzy i ubrań. A jednak opowiedziano to zajmująco, ze sporą dawką suspensu, pomimo wolnego tempa. Nic Pizolatto, twórca serialu, ma niepowtarzalny styl.

W trzecim sezonie powrócono do schematu z pierwszego. Znowu są dwaj policyjni partnerzy. Znowu badają tajemnicę, której wyjaśnienia nikt nie chce, wędrując po bezdrożach południowego stanu Arkansas. Znowu nie mogą spać po nocach, rozlatuje im się życie prywatne. I sami bywają jeśli nie podli, to zbyt brutalni, nieuważni, zniszczeni przez rutynę. Jest poważna różnica: jeden z nich jest Murzynem. To daje okazję do obserwacji na temat stosunków rasowych.

Ta seria ma wyrafinowaną konstrukcję. Dzieje się na trzech planach: roku 1980, kiedy zniknęła dwójka dzieci, braciszek i siostrzyczka. Planem drugim jest rok 1990 – powrót do śledztwa. Plan trzeci to rok 2015, kiedy starzy już detektywi zostają wciągnięci w powrót do odległej przeszłości. Oglądamy całą historię niejako naprzemiennie, po części od tyłu, poszczególne elementy układanki odsłaniają się nie po kolei. Nie wszystko nawet pojmiemy do końca.

To opowieść o tylu rzeczach naraz. O naturze systemu policyjnego nie nastawionego na wyświetlanie prawdy. O okrucieństwie reguł społeczeństwa wciąż na poły feudalnego, choć niby nowoczesnego. O przyciąganiu się i odpychaniu par: białego i czarnego partnera. O tym, że nierozwiązana tajemnica może zaciążyć na życiu śledczych. Ale i o tym, że jej rozwiązanie będzie połowiczne, choćby przez kruchość organizmu starego, pogrążającego się w demencji człowieka. Gdzieś zza męczącego, niemiłego klimatu wyłania się wzruszenie, choćby siłą niełatwej, rwanej przyjaźni, wbrew wszystkiemu.

Wino i zbrodnia. Czyli porucznik Columbo idzie śladem trunku

To właśnie pełne tego napoju flaszki stają się ostatecznie dowodem winy i dzięki niemu Peter Falk puszkuje Donalda Pleasence’a za morderstwo.

zobacz więcej
Wielkie kreacje Mahershali Alego (Hays) i Stephena Dorffa (Roland West) czynią ten serial diabelnie wiarygodnym. Nie można się oderwać, a potem pozostaje się ze smutkiem.

Nie zmienia to faktu, że mnóstwo tu dziwności na pograniczu wiary w zjawiska paranormalne. Ale w końcu nawet serial „Z archiwum X” był w jakiejś mierze opowieścią o parze detektywów. Agenci Mulder (David Duchowny) i Scully (Gillian Anderson) ścigali a to kosmitów, a to postaci z horroru, prowadząc regularne śledztwa.

Tradycyjna gliniarska ballada

Zarazem cały czas mamy też regularną, tradycyjną policyjną balladę. Gliniarz jest wciąż bohaterem masy powieści, filmów i seriali w normalnej codziennej pracy. Zawsze się zastanawiam, na ile są to zapisy rzeczywistości choć trochę podobnej do prawdziwej. Nie zmienia to faktu, że detektyw Mac Taylor z „Kryminalnych zagadek Nowego Jorku”, klasycznego serialu CSI, kręconego od roku 2004 i wciąż obwarowanego swoistym policyjnym rygoryzmem, to mój kolejny ulubiony bohater. Choć nie wiem, czy stała troska malująca się na twarzy Gary’ego Sinise’a jest typową miną prawdziwego nowojorskiego gliny. Nie sposób też nie pamiętać tego filmu jako krwawego, malowniczego widowiska. W innych tego typu serialach, jak „NCIS”, funkcjonariusze dowcipkują i plotkują na miejscach zbrodni (pewnie tak jest naprawdę). Mac Taylor-Sinise się martwi naszym upadkiem.

Jest trochę takich bohaterów i poza Ameryką, że przypomnę brytyjskich detektywów granych przez Davida Tennanta i Olivię Colman w świetnym, dwusezonowym serialu „Broadchurch”, w którym okazywało się, że pewne rzeczy są niezmienne. Przy rozlicznych zmianach obyczajowych, prowincja także ta współczesna nadal skrywa rozmaite robaczywe tajemnice.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Na koniec pytanie, na ile za tym wszystkim nadąża Polska? Wszak kapitan milicji Sowa grany przez Wiesława Gołasa był na tropie już w latach 60. XX wieku.

Pierwszą sprawną próbą stworzenia własnego serialu detektywistycznego było bez wątpienia „07 zgłoś się” Krzysztofa Szmagiera. Dobrze nakręcone, niestety przestało dla mnie istnieć podczas stanu wojennego, kiedy między mną a Milicją Obywatelską wyrosła przepaść nie do zasypania.

Potem były ciekawe próby takich własnych gliniarskich ballad. Pamięta się do dziś znużoną twarz komisarza Olgierda Halskiego z serialu „Ekstradycja” Wojciecha Wójcika, nawet jeśli Marek Kondrat dziś kojarzy się już tylko z reklamowaniem banku i sprzedażą win. Ciekawe postacie policjantów zarysowano nam w trzech seriach: „Oficer”, „Oficerowie” i „Trzeci oficer” Macieja Dejczera (według scenariusza Wojciecha Tomczyka). Gdzieś w tle w obu serialach dobrze oddawano rozmaite patologie III RP (w „Ekstradycji” z lat 90., w „Oficerach” z początku wieku XXI). Ale poza wszystkim to było o walce detektywów z oporem przestępczej materii.

Dziś został nam naiwniutki, acz popularny „Ojciec Mateusz”. Nota bene historie detektywów-amatorów to znowu poważny kęs naszej popkultury, a i kultury wysokiej. Kim w końcu był zakonnik William z Baskerville badający w XIV wieku tajemnicze zbrodnie w pewnym klasztorze w północnych Włoszech? To bohater „Imienia róży” Umberta Ecco i dwóch ekranizacji tej powieści: filmu, a potem serialu.

Powieść jest naturalnie głębsza, mocniej wchodzi w dylematy polityczne i religijne średniowiecza. A jednak William, używający nawet szkła powiększającego, będzie miał dla mnie zawsze twarz Seana Connery’ego z wersji filmowej Jeana Jacquesa Annauda z 1986 roku.

Detektywi więc byli, są i będą. Nawet jeśli niektórzy stali się świrami, a reputacja innych zawsze była naganna, nadal poszukują prawdy, łamią zagadki i tropią złoczyńców.

– Piotr Zaremba

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Humphrey Bogart jako prywatny detektyw Sam Spade i Peter Lorre jako Joel Cairo w filmie Warner Bros „Sokół maltański” z 1941 r. Fot. Donaldson Collection/Michael Ochs Archives/Getty Images
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.