Kultura

Dziwne powieści polskie

Arcydzieło? „Ten się śmieje, kto ma zęby” Zyty Rudzkiej. Świadectwo? „Jeśli przecięło cię na pół” Łukasza Barysa. Ideologia na XXI wiek? „Empuzjon” Olgi Tokarczuk. Tęsknota, którą przed wyborami powinni usłyszeć politycy? „Bella, ciao” Piotra Siemiona.

Czytanie jest oczywiście jednym z najwspanialszych zajęć, czytanie, jeśli zajmować się nim zawodowo, bywa zajęciem czasochłonnym, energochłonnym i wyczerpującym emocjonalnie, bywa sportem ekstremalnym. Staram się w tej dziedzinie pozostać półamatorem, a przynajmniej średniodystansowcem, podziwiam tych, którzy mają jeden fach: krytyka. Dopiero oni są w stanie uporać się nie z dziesiątkami, lecz z setkami tytułów rocznie, skupić na wybranym gatunku, formacie czy języku (niech mi wolno będzie złożyć w tym miejscu niski ukłon Juliuszowi Gałkowskiemu, pisującemu o współczesnej poezji polskiej w „Nowych Książkach” czy zespołowi Karolina Felberg – Marcin Bełza – Piotr Kieżun biorących na warsztat młodą prozę na łamach „Kultury Liberalnej”).

Sam obawiałbym się wskazać „Dziesięć najwybitniejszych polskich książek roku 2022” . Nie dlatego, bym nie posiadał kandydatur do takiego zestawienia, lecz że zbyt się obawiam „tej jedenastej”. Czyli – autorów i tytułów, których mogłem przeoczyć, których nie podsunęła mi niczyja inna przyjazna recenzja. Rynek wydawniczy w Polsce, choć poddany wielu ciśnieniom i ograniczeniom, szczęśliwie się decentralizuje – siedząc pod Warszawą i przeglądając oficyny krakowskie czy wrocławskie, wiem, po prostu wiem, jak bardzo „w kratkę” znam tegoroczny dorobek szczecińskiego Formatu, Instytutu Mikołowskiego czy Wydawnictwa Poznańskiego…

Zamiast rankingu i miejsc medalowych zaproponuję więc (była to kiedyś, za sprawą prof. Marii Janion, modna formuła wśród filologów) formę bardziej otwartą. Chciałbym wskazać kilka zjawisk, kilka postaw i sposobów nazywania świata, które zrobiły na mnie szczególne wrażenie w polskich powieściach wydanych w ciągu ostatniego roku. Literatura nie jest oczywiście tylko „zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu” – ta pyszna formuła Stendhala, świetnie oddająca ambicje i możliwości rodzącego się XIX-wiecznego realizmu, nie oddaje jednak sprawiedliwości tym wszystkim, którzy mają ambicje kreacyjne raczej niż reporterskie, którzy chcą powoływać do istnienia nowe byty i światy, a nie katalogować istniejące. Ale, za wyjątkiem prac najbardziej zakręconych wizjonerów i postmodernistów (choć przecież i oni bywają jeśli nie odbiciem, to negatywem dominujących wokół nich przekonań, wiar i urazów) – literatura jest także tym: lustrem i świadectwem. „Bo jest epoki sól w poezji” – można by sparafrazować wers z „Traktatu poetyckiego”. I w prozie, i w prozie również.

Język, który nami rządzi

W tej kwestii tak naprawdę królowa jest jedna, w tym akapicie najbliższy jestem namaszczenia konkretnego tytułu na „Książkę Roku” (nominacji takich już się zresztą kilka pojawiło). Zyta Rudzka , i jej „Ten się śmieje, kto ma zęby” (W.A.B., 2022). No tak, to jest arcydzieło.
W powieści Wera opowiada, a nawet przegaduje swoje małżeństwo i żałobę
Autorka jest z nami od lat 90., ja jestem jej wierny co najmniej od czasów „Ślicznotki doktora Josefa” z 2006. Wszystkie zresztą wątki, obolałości, leitmotivy Rudzkiej są, co najmniej od czasu „Ślicznotki…”, obecne w kolejnych jej powieściach – i w „Krótkiej wymianie ognia” (2018) i w „Tkankach miękkich” (2020), ba, powracają w tych książkach czasem ci sami bohaterowie. Nieodmiennie towarzyszy im starość, a przynajmniej – zbliżanie się starości (już samo to zjawisko stało się znakiem rozpoznawczym Rudzkiej i mógłbym je wymienić w sporządzanej teraz „wyliczance wrażliwości”). Nieodmiennie są cieleśni (dla cielesności starość jest wyzwaniem), do bólu twardzi (i z pokładami wrażliwości, której w żaden sposób starają się nie dać ujścia, zamknięci jak muszla), nieraz – z cieniem (odległym, rozmytym, ale nie sposób go nie dostrzec) wojny i Zagłady, świadomi są życia w cieniu śmierci.

Ale może dopiero w „Kto się śmieje…” sposób, w jaki to jest napisane, tak bez reszty przesłonił wątek fabularny – przejmujący zresztą, prosty i należący do rzeczy ostatecznych: zmarł Dżokej (i dżokej z zawodu), mąż fryzjerki męskiej Wery, i ta – osuwająca się, po odebraniu jej zakładu, z ubóstwa, przez biedę, coraz bliżej nędzy – krąży, organizując tani pogrzeb, desperacko szukając butów.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Tyle że myli się ten, kto w tę fabułę wpisywałby ostentacyjną rozpacz, polskie lamenty, gorzkie żale. Wera jest, jak gdzieś już napisałem, kobietą zdesperowaną, owszem, owdowiałą, ale też dumną, niezłomną, brutalną nie tylko w swym języku, wychowaniu i obyczajach, lecz i w dążeniu do niezależności od każdego, a szczególnie od tych, którzy ośmieliliby się okazać jej litość.

I „Kto się śmieje…” jest zapisem monologu wygłaszanego przez zaciśnięte zęby, ale i – przelewającego się. Wera opowiada, a nawet przegaduje swoje małżeństwo i żałobę, skoro nie potrafi ich opłakać, i w tym monologu uderza w różne rejestry, które mógłby indeksować socjolingwista: jest w tym żargon półinteligencki, małomiasteczkowy, są frazy ciężkie i solenne, jakby grudy ziemi, wyniesione na butach ze wsi, skąd Wera się wywodzi, są ślady polszczyzny oficjalnej i urzędowej lat 70. i 80., polszczyzny reklam i transformacji – ale nie jest to po prostu „dziennik języka”, zapis szumów i dialogów.

Posiekać powieść na drobne

Zyta Rudzka przetwarza ten zapis w niezrównany sposób, fryzjerka Wera mówi frazami tak skondensowanymi i olśniewającymi, że tę powieść można by szatkować, strona po stronie, i rozdawać poetom i retorom: fortunę by się zrobiło na takim rozprzedawaniu w detalu tego, co dostało się w hurcie. Wera chlasta ustami jak nożycami, tnie ten język, polszczyznę, jakby szarpała się z nieułożoną czupryną, albo jakby przycinała drzewko bonsai (mogłaby być ogrodniczką). To jest zapis jak orkiestra symfoniczna.
Między kościołem na Siekierkach a Biblioteką Narodową dużo się nałapie fraz.
A jej dopełnieniem – jakby kwartet fletnistów, grający lekko, ptasio i drwiąco – jest zbiór „obrazków językowych”, not, impresji Elizy Kąckiej. Nad „Strefą zgniotu” (Lokator, 2022) można zachłysnąć się śmiechem, można wzdychać.

To wielkomiejska publiczność się wypowiada, choć nie z najwyższych półek: studenci, emeryci, licealistki, często z linii 167, między kościołem na Siekierkach a Biblioteką Narodową dużo się nałapie fraz. „Strefa zgniotu” to świadectwo dla inteligentnego obcokrajowca, który chciałby się wgryźć w polszczyznę, gotowy nabór dla konkursów na młodzieżowe i staruszkowe słowo roku.

Matka siedzi na Orlenie

Kto ciekaw jest doświadczenia „ludowego”, prawdy o życiu samym, już nie zapośredniczonym przez język i jego gry, lecz prostego świadectwa czasów, reklam, śmieci, wielkiego – jak mawiali dawni poloniści – „fresku obyczajowego” – też go znajdzie. Z tym że dziś taką prozę piszą 25-latki, wśród nich Łukasz Barys . Jego pierwsza powieść „Kości, które nosisz w kieszeni” (Cyranka, 2021) otrzymała na początku 2022 roku Paszport Polityki; koniec roku przyniósł niemal-sequel, „Jeśli przecięło cię na pół” (Cyranka, 2022): niemal-sequel, tak podobne są rozterki narratora, jego nastoletniość, niedopasowanie, palące doświadczenie biedy.

Główną bohaterką „Kości..” była dziewczyna z małego miasta, w „Jeśli przecięło cię na pół” opowieść przejmuje chłopak ze wsi przeciętej A-ileśtam, jedną z autostrad, odciętych od reszty Polski wysokim, brudnym dźwiękochłonnym ekranem – ale to nic nie zmienia, jedna mama siedziała na kasie w Biedronce, druga – na Orlenie, jedna i druga rodzina odcinane są kolejnymi ekranami i barierami od „Polski A”, od zamożniejszych dzieci w klasie, od jakiegokolwiek kapitału kulturowego.

Nie, nie jest to modna i zawsze dobrze się sprzedająca „proza o patologii”: w tych rodzinach szanuje się babcie (nawet, jeśli trudno się z nimi dogadać), posyła się dzieci do szkoły, mało się pije (albo wcale), odwiedza się groby bliskich i próbuje modlić, sprząta się małe mieszkanie, a po domu plącze się nierasowy, wierny pies. Ale smutek i ubóstwo biją z tych powieści większe niż z reportaży Magdaleny Okraski, niż z przedwojennych powieści o dzieciach z Polesia i z Zagłębia Dąbrowskiego.
Żadne blokowisko, żadne małe miasteczko w prozie polskiej lat 60., 70. ani 90. nie wydawały mi się tak wyzbyte nadziei
Bohaterom Barysa nie grozi głód ani chłód – zawsze stać ich będzie na (niezdrowego) kurczaka w panierce z marketu i jaskrawe albo rozłażące się po drugim praniu spodnie i T-shirty z secondhandu („dostawa w każdy czwartek”, niemal jak muli w knajpach na Zbawiksie). Ale nie mają niemal żadnych szans, by wyrwać się z otępiającego kręgu wulgarnych dzieciaków w szkole, znużonych i odwalających swoją robotę nauczycielek, skonanych i zrezygnowanych rodziców, kalejdoskopu świata podglądanego przez Instagram w komórce i dwóch mżących, zaklejających zmysły źródeł bodźców: telewizora i szemrzącego radia babci, obu włączonych non-stop, biały szum przelewający się w przegrzanych pokojach.

Ta uderzająca, wszechobecna brzydota i banalność świata otaczającego kontrastują z oczywistą wrażliwością głównych bohaterów – którzy, obdarzeni ogromną wyobraźnią uciekają w fantazje – dzikie i jałowe, bo nie posiadające niemal żadnej pożywki w ich lekturach (których nie miał im kto podsunąć) ani w widokach świata (bo otacza ich krajobraz zdewastowany: bohaterka „Kości…” wyprowadzała psa nad zarastającą śmieciami, cuchnącą i wysychającą rzekę na obrzeżach miasteczka, bohater „Jeśli…” brodzi po gruzie, szmatach, stłuczce szklanej i pampersach, wywożonych przez miastowych i miejscowych na obrzeża wioski).

To dziwne, ale żadne blokowisko, żadne małe miasteczko z antyutopijnych obrazków w prozie polskiej lat 60., 70. ani 90. nie wydawały mi się tak zbyte nadziei (ani tak przykuwające do siebie na zawsze, bez szans ucieczki), jak te domy wzniesione przecież już w wolnej Polsce – z plastikowymi oknami, plamami oleju na jezdni, lastrykowymi cmentarzami i bez jednej książki.

Nadchodzi cicha zagłada

Ten rys „cichej zagłady”, katastrofy ekologicznej i demograficznej nadchodzącej na łapkach kota (wysychanie rzek i lasu, bezśnieżne zimy, leżące odłogiem pola, których nie opłaca się uprawiać, hałdy śmieci, betonoza, samochodoza i baumizacja zatłoczonych uliczek, rozpadające się, bezdzietne związki dorosłych z kolejnymi „partnerami”) czytelnicy bardziej konserwatywnych przekonań albo po prostu bardziej nieufni gotowi pewnie będą uznać za powierzchowną modę, za hołdowanie gustom, za „pisanie pod krytykę”. Tyle że to nie takie proste jak zwykle przemiany świadomości: łatwo jest postrzegać czyjąś (cudzą) świadomość jako „narzuconą” czy skonstruowaną, skąd jednak wiemy, jak jest w rzeczywistości?

Sto tysięcy procent przesady. Jego rozterka, wściekłość i przegrana są tak współczesne

Mickiewicz jest „brudny, karczemny” – pisał Koźmian. Ich spór to przestroga przed zacietrzewieniem.

zobacz więcej
Opisywany kiedyś na tych łamach Kajetan Koźmian mógł się pienić na Mickiewicza i jego koleżków, niechlujnych, niedouczonych i „małpujących Bajrona” – ale koleżkowie ci (i ich polityczne losy) sprawili, że polska myśl i wrażliwość na dwa pokolenia stały się bez reszty podporządkowane kanonom romantyzmu, a Koźmian mógł sobie pisać pamiętniki (zresztą świetne).

Zapis świata u Barysa (i tuzinów innych młodych autorów, wydawanych przez Cyrankę, Warstwy, Filtry, Ha!-Art, Format i W.A.B.) może zdumiewać, gorszyć i alienować odbiorców po 50-tce: byłoby nawet dziwne, gdyby tak nie było.

Co to za świat, w którym jakieś niepodległości, papieże, herberty i miłosze to szeleszczące dźwięki, tematy nudnych ćwiczeń szkolnych, a żywa jest tylko komercha z najniższej półki (parówki w promocji, małpka malinowej wódki w promocji, pampersy w promocji)? No cóż: taki jest, tak jest widziany. Doświadczenie „nadciągającej katastrofy”, tandeta materii wokół, poczucie zatarcia barier między gatunkami, bliskości ze zwierzętami, łatwość i „bezproblemowość” prób homoerotycznych (choćby tak błahych, jak dotknięcie ukradkiem włosów kolegi w szatni) – takie są składowe wyobraźni pokolenia Łukasza Barysa.

A sacrum? Wraca „dzikie”, tylnymi drzwiami, kalekie, ale wraca: jeszcze jeden trademark prozy Barysa to zmarli przodkowie, w najzupełniej naturalny sposób wkraczający do przegrzanych pokojów – na kilka godzin, tyle, żeby się ogrzać i zjeść zupkę instant, małomówni, ale nie budzący grozy.

Ci obrzydliwi mężczyźni w swoich latających patriarchatach

Z innej, o wiele wyższej półki pochodzą przemyślenia i idee (szczególnie te suflowane nie wprost) Olgi Tokarczuk. Pierwsza książka po Noblu to wyzwanie równie wielkie (może większe) niż druga książka w dorobku początkującej prozaiczki. Na „Empuzjon” (Wydawnictwo Literackie, 2022) czekano, mimo, że OT przyzwyczaiła swoich czytelników, że działa często ścichapęk, że stroni od deklaracji czy manifestów, że w miejsce „wielkiej prozy”, której się od niej oczekuje, chętnie sięgnie po pastisz czy wręcz pozwoli sobie na żart literacki.
Podstarzali i chorowici jegomoście, zaludniający pensjonat i dom zdrojowy są nieodmiennie odrażający i żałośni.
Tym jest po części „Empuzjon”. „Horror przyrodoleczniczy” (jak brzmi podtytuł powieści) nie jest naturalnie frontalną polemiką z „Czarodziejską górą” Tomasza Manna ani próbą sprostania jej, jak chcieliby naiwni i nieżyczliwi Tokarczuk pierwsi czytelnicy. Naturalnie, opowieść o sanatorium przeciwgruźliczym na Dolnym Śląsku w przededniu pierwszej wojny światowej odwołuje się do napięć i typów ludzkich obecnych w wielkiej panoramie Manna – przede wszystkim jednak po to, by je szyderczo przekosić, ironicznie unieważnić, pokazać, jak dalece w sto lat później nie da się napisać takiej powieści.

Tym, co rzuca się w oczy przede wszystkim, jest wszechobecny, ostentacyjny, można by niemal uznać, że – jak na Tokarczuk – deklaratywny mizoandryzm „Empuzjonu”. Autorka tej klasy bez trudu mogłaby nakreślić drwiące, demaskatorskie czy szydercze portrety mężczyzn w sposób zniuansowany, operując światłocieniem. W miejsce tego wybiera karykaturę, podstarzali i chorowici jegomoście, zaludniający pensjonat i dom zdrojowy są nieodmiennie odrażający i żałośni.

Jak każda karykatura, muszą jednocześnie wiernie oddawać rysy oryginałów (by być rozpoznawalni) i zarazem czynić to w sposób przerysowany: i czynią to, groteskowi niczym kukły z cyrku „Trumanillo”, rozważający, czy kobieta posiada duszę, postulujący upaństwowienie matek i wybierający się ukradkiem na wiejskie dziwki – a że tego rodzaju kukły trzeba wypchać papierem, by były lekkie, i by nie zapadały im się brzuchy, Tokarczuk futruje ich kilkoma tuzinami „antykobiecych” cytatów, pozbieranych z wypisów szkolnych, od św. Augustyna po Yeatsa i starannie wyliczonych pod koniec powieści.

Nieludzkie, pozaludzkie

Czy Olga Tokarczuk wielką pisarką jest?

Apel Filipa Memchesa do noblistki.

zobacz więcej
Ma jednak „Empuzjon” rdzeń ideowy dużo głębszy niż drwinę z patriarchatu. W największym skrócie – nasza noblistka odwołuje się, moim zdaniem, do dorobku mało jeszcze znanych filozofów początku XXI wieku takich jak Donna Haraway i Timothy Morton, wzywających do konsekwentnego porzucenia perspektywy antropocentrycznej, otwarcia się na (i zbratania z) to, co „nie-ludzkie”, „poza-ludzkie”, a nawet (z antropocentrycznej perspektywy) budzące odrazę. To spójna koncepcja: jeśli uznać, że wyniesienie człowieka, nadanie mu ludzkiej godności, sformułowanie postulatu „czynienia ziemi sobie poddaną” jest owocem kultury patriarchalnej, opresyjnej, podporządkowującej sobie „inność” (psychologiczną, obyczajową, gatunkową) – to jedyną szansą na uzdrowienie świata jest odrzucenie podobnych wyobrażeń i opartych o nie koncepcji kulturowych czy cywilizacyjnych.

Kultura kobieca, inkluzywna, przekraczająca bariery tożsamości (indywidualnej, gatunkowej czy genderowej, nie mówiąc już o kulturowej czy narodowej) – jawi się w takiej logice jako pożądane, właściwie jedynie możliwe rozwiązanie. „Empuzjon” formułuje takie postulaty nie wprost, lecz dość wyraźnie, tym wyraźniej, im dobitniej ukazuje kompromitację „kultury patriarchalnej”. Skutki lektury i przyswajania tej powieści będą dalekosiężne – jak zwykle zdarza się w przypadku książek naprawdę wybitnych bądź bodaj tylko trafiających w rozbudzone oczekiwania.

Póki jednak poruszamy się jeszcze w kręgu dotychczasowych tożsamości (kulturowych, narodowych i genderowych) – dwie jeszcze książki, z początku i końca roku, które są w moich oczach świadectwem podobnej tęsknoty i przemian.

Dystopia i pulp fiction

To książki bardzo różne. Pierwsza, pochopnie ochrzczona przez recenzentów „dystopią” (czasem z dodatkiem słowa „apokaliptyczna”) to literatura wysokiej próby: świetnie skonstruowana (szczególnie w pierwszych rozdziałach), fantastycznie i precyzyjnie operująca słowem, ale też – konstruująca opowieść i charakterystykę postaci bardzo delikatnie, bardzo mimochodem, raczej z klimatów i odwołań kulturowych niż wprost.

Druga wydaje się na pierwszy rzut oka powieścią sensacyjną – fantastycznie żywą, skrzącą się, po mistrzowsku trzymającą w napięciu, choć opowiadaną (to nieuchronne w przypadku tego gatunku) pospiesznie i z lekceważeniem dla szczegółów czy niuansów: główny bohater ma mieć dwie-trzy cechy osiowe, za tło historyczne starczy trochę śniegu, parę czołgów, kilka grepsów, wszystko maźnięte jak akwarelą.
Jedna i druga powieść grają na naszej najbardziej obolałej pamięci historycznej.
Pierwsza z tych książek to „Bella, ciao” Piotra Siemiona (Filtry, 2022), druga – „Plan Kiszczaka” Wojciecha Czabanowskiego (Novae Res, 2022). Jedną i drugą przyjdzie mi odrobinę streścić i zaspojlerować, co jest o tyle wybaczalne, że „Bella, ciao” ukazała się na wiosnę, więc wszyscy zdążyli już ją omówić, a przynajmniej przekartkować, a „Plan Kiszczaka”, jeszcze ciepły (grudzień) obfituje w zapowiedzi zwrotów akcji i jej streszczenia już na skrzydełkach i ostatniej stronie okładki.

„Bella, ciao” traktuje o kilku dniach wiosny po długiej, wyniszczającej i przesiedlającej miliony wojnie. Jesteśmy na Ziemiach Zachodnich, poniemieckich, mamy eszelon z bieżeńcami z głębi kraju, wojsko, które niby współdziała z Sowietami i jest im podporządkowane, choć skrycie ich nienawidzi, i grupę „wyklętych”, którzy nienawiści ukrywać nie muszą, muszą za to ukrywać się sami, jeśli chcą przebić się na Zachód.

Z tym, że Zachodu właściwie nie ma, są ziemie niczyje i sowieckie transporty wojskowe, bezlitosne w piciu, gwałceniu i kradzieży. To mógłby być rok 1945, to mogłaby być jakaś proza Konwickiego albo „Pieszo” Mrożka, „Pierwszy dzień wolności” albo „Prawo i pięść” – gdyby nie sugestia niedawnego uderzenia bomby jądrowej (której jednak Sowieci w '45 nie mieli) i inne tropy pokazujące, że to nie prosty remake roku 1945, lecz raczej kolejna odsłona tej samej tragedii.

„Plan Kiszczaka” to cudowne szaleństwo, odwrócenie wszystkich świętości i znaków niczym w karnawałowym orszaku przebierańców, z osłem, który strzyże uszami spod biskupiej tiary, którą mu nasadzono: dość powiedzieć, że historia ta zaczyna się od wypowiedzenia przez Wojciecha Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 r… – wojny Związkowi Sowieckiemu; a następnie nabiera rumieńców, w miarę jak miejsce akcji (i teatr walk) przenosi się na Wołyń i pod Kijów, a do zmagań dołączają niedobitki Wyklętych z lat wojny, Solidarność, CIA i UPA.

Gdzie jest „odwieczna polskość”?

Morderczy cocktail, niczym „biały niedźwiedź” (wytrawne wino musujące, do którego wlano kieliszek dobrze zmrożonego spirytusu) – a u Siemiona to samo, tylko lepiej przegryzione i mniej stężone, więc najpierw odejmuje nogi, potem przytomność. Ale jedna i druga powieść grają na naszej najbardziej obolałej pamięci historycznej, najżywszych identyfikacjach (my z Wyklętych, my z AK, my z Solidarności i konspiry) i – PRZEKRACZAJĄ JE.

W jednej i drugiej powieści (przepraszam, to już ostatnie spoilerowanie) niby-wyklęci i niby-żołnierze Polski Ludowej, milicjanci Kiszczaka i zagończycy z Podkarpacia – w sytuacji, gdy świat staje na głowie i przesuwają się bieguny magnetyczne – ostatecznie łączą siły, odrzucając swoje quasi-partyjne, a w każdym razie polityczne identyfikacje na rzecz sprawy polskiej starszej (i większej) niż jakakolwiek organizacja, choćby i bliska.

Jeśli to nie jest wyraz śmiertelnego znużenia zastygnięciem Polski w dwóch wrogich okopach, tęsknoty za tym, co Klub Jagielloński kilka lat temu nazwał „polskością inkluzywną”, polifoniczną, łączącą i spajającą – to nie wiem, jakiego jeszcze sygnału potrzebowaliby czytelnicy, by tę tęsknotę dostrzec.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Tegoroczne Jesienne Targi Książki w Arkadach Kubickiego i Ogrodach Zamku Królewskiego w Warszawie. Fot. PAP/Leszek Szymański
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.