Po sznurku na Parnas i… za mur milczenia. Przypadek Magdaleny Abakanowicz
piątek,
17 lutego 2023
Któregoś dnia położyła się do łóżka i straciła ochotę na jakąkolwiek aktywność. Dopuszczała jeszcze grono najbliższych, jednak poza tym zapadała się we własne myśli czy wspomnienia. Domyślam się, co było powodem: nie mogła zrozumieć przyczyn, dla których nagle stawiano przed nią same przeszkody. Więcej – otoczył ją mur milczenia.
O Magdalenie Abakanowicz (20.06.1930 – 20.04.2017)
Najpierw spostrzeżenie ogólne.
Jest kilka powodów, dla których pogrzebana sława ponownie nabiera gwiazdorskiego blasku: napisana na nowo jej biografia, obfitująca w dramatyczne (i dodatkowo udramatycznione) wydarzenia; zwrot mody i wywołane tym poszukiwanie pionierów trendu; skandal odkryty po latach…
Ale jeśli ktoś za życia prowadził się poprawnie i osiągnął szczyt powodzenia na własny rachunek, powrót do zbiorowej świadomości może dokonać się tylko za sprawą kasy, która budzi szacunek.
Jesienią 2021 roku rekord na polskim rynku aukcyjnym ustanowiły rzeźby Magdaleny Abakanowicz.
„Bambini”, czyli grupa 83 betonowych figur dziecięcych, została wylicytowana na 13,6 mln złotych.
Wróciła.
Dzieciaki
„Bambini” to zespół prawie setki postaci dziecięcych (powtarzanych od lat 80. do późnych 90. zeszłego wieku w różnych materiałach, mniej lub bardziej trwałych, od workowego płótna, poprzez ceramikę do brązu). Jak zwykle u Abakanowicz – bez cech indywidualnych, bez rąk i głów. Działają na wyobraźnię dopiero prezentowane w zespole. Warto jednak im się uważniej przyjrzeć. Nie ma dwóch takich samych sylwet. Owszem, wszystkie powtarzają ten sam gest, czy raczej pozę: rozstawione nogi, pochylone plecy, sztywność karku. Wyczuwa się w nich strach, pokorę, obawę przed wychyleniem się poza rytm, poza narzucony porządek, poza reżim. Tak tresuje się młode pokolenia – w posłuszeństwie wobec odgórnych wytycznych.
Autorka mawiała, że jedna postać mogłaby mieć działanie dekoracyjne lub symbolizować jakieś wydarzenie.
Zbiór jednostek, tłum, hurma, stawiają widza WOBEC. Niosą niepokój – czy to mordercza potęga, czy podlegli komuś niewolnicy albo – ludzie zniewoleni przez system?
Ta sama praca „Bambini” pokazywana była w 2010 roku na Zamku Królewskim w Warszawie – ale nie przyciągała większej uwagi. Nikt też nie odnotował obecności tej instalacji kilka lat temu, gdy prezentowano ją w Berlinie podczas Gallery Weekend. A było to w szczególnym anturażu: w bocznych nawach ewangelickiego kościoła świętej Elżbiety. Tam nabierały sakralnej wymowy.
Tłum w bibliotece
Pisano o niej tomy – i to żadna przesada. Mam tylko część albumów, katalogów, ulotek, które wydawano z okazji jej wystaw, co zajmuje sporo miejsca na półce. Ale ze wszystkich publikacji plus filmów dokumentalnych i spektakli baletowych, a także własnych zapisków Abakanowicz mogłaby powstać osobna biblioteka.
Już sama lista miejsc, gdzie prace Abakanowicz wystawiała, przypominałaby powtórkę z geografii – w tak wielu punktach na kuli ziemskiej gościły jej dzieła. I często ona osobiście.
Obecny triumfalny powrót Abakanowicz też zawdzięczamy zagranicznej wystawie. W londyńskiej Tate Modern trwa (do 21 maja 2023) prezentacja wczesnych, tekstylnych arcydzieł naszej artystki, o czym z dumą donoszą polskie media. Niemal równocześnie w stołecznym Zamku Królewskim odbywa się znacznie skromniejszy pokaz („Abakanowicz. Konfrontacje” do 19 lutego 2023).
Można tylko spekulować, dlaczego tak się dzieje. Sądzę, że warszawski Zamek przyciąga publiczność sztuką z minionych epok i mało kto spodziewa się spotkać tu sztukę współczesną. Może też wybór sali, gdzie umieszczono wybór prac naszej artystki nie należał do szczęśliwych: Biblioteka Królewska to jedyna zamkowa przestrzeń, zachowana w oryginalnym kształcie, lecz… zbyt „agresywna” wizualnie z uwagi na biało-ciemnoszarą posadzkę i kandelabry, obiekty niejako konkurencyjne wobec eksponatów. Wprawdzie autorzy monografii usiłowali wykorzystać układ płytek marmurowej podłogi jako narracyjny atut, jednak wywołuje to wrażenie nadinterpretacji. Choćby zamykający pokaz „Tłum” (1989), ustawiony w wojskowym szyku, w dwuszeregu perspektywicznie zwężającym się ku ostatniej, silnie oświetlonej figurze – to próba wykreowania jednej z postaci na kogoś w rodzaju wodza, bohatera, prowodyra. Autorce w „Tłumach” chodziło o coś innego: o siłę uderzeniową ludzkiej masy, zdalnie sterowanej przez ideologię, chęć zemsty, chciwość i inne negatywne cechy ludzkiej natury.
I jeszcze coś: prace Abakanowicz najsilniej działają na emocje i wyobraźnię odbiorców w neutralnych pomieszczeniach bądź tam, gdzie ona sama dobierała formy i surowce, wpisując je w otoczenie, w plener. Różne konteksty, podobnie jak historia miejsc inspirowały ją, dopowiadały nowy sens jej poszukiwaniom.
Rzeźbiarka zawsze starała się samodzielnie nadzorować ustawianie obiektów, pilnując aranżacji od początku do końca, co do centymetrów. W zależności od usytuowania, zmieniało się znaczenie jej prac. Czasem skupiska postaci zdawały się bezrozumną, atakującą ludzką masą – tą, której się tak obawiała w czasie i po wojnie, za stalinizmu. Niekiedy poszczególne figury nawiązywały między sobą dialog – ale to było w późniejszych, „lżejszych” inscenizacjach, kiedy już upadła komuna.
Czy byłaby zadowolona ze stłoczenia kilku serii figuralnych plus dwóch obiektów z cyklu „Gry wojenne” w jednej przestrzeni?
Teraz jest wojna
Skoro o „Grach wojennych” mowa. Inne obiekty z tego cyklu, wystawione w Tate Modern, stanowią swoisty łącznik między obecnymi monografiami. Z tym, że w Londynie skupiono się na tekstyliach, a w Warszawie – na ludzkich „skorupach”.
„Gry…” powstały pod koniec lat 80. Wtedy właśnie sądzono, że Abakanowicz wreszcie zdecydowała się na zmianę kraju i adresu. Tymczasem ona… wyjechała na Mazury, gdzie pracowała nad „Grami wojennymi”. Tam właśnie zobaczyła wielkie ścięte pnie lip, leżące przy drodze. Nie mogła ich zostawić „na stracenie”. Dostrzegła w nich nowy materiał, bodziec do otwarcia nowego rozdziału w swej twórczości.
Pozostała długo na Mazurach. Pnie okorowywała i obrabiała samodzielnie, przycinała, rzezała, gładziła, miejscami przyciemniała. Potem uzupełniała twardym materiałem – stalowymi obejmami, „dziobami”, obręczami czy innymi metalowymi elementami. W rezultacie drewniane, leżące (zawsze w poziomie!) cielce wydają się miękkie, podczas gdy części ze stali przydają rzeźbom siły i sprawiają, że wydają się groźne.
Jedni postrzegają je jako metafory poranionych i zmasakrowanych wojną kończyn, ratowanych amputacjami, zastępowanych protezami; inni wyczuwają ich bojowy potencjał. I znów biograficzne skojarzenia: matka Abakanowicz była postrzelona w czasie wojny w ramię. Czy to reminiscencje?
Jak wiadomo, artystka urodziła się w podwarszawskiej miejscowości Falenty. Jej dawny dom mógłby stać się lokalną atrakcją, gdyby zadbać o schedę po niej, eksponat, a nade wszystko – o remont. Jak na razie budynkowi grozi wyburzenie. O dom rodziny Abakanowicz w Falentach toczy się walka – ale zanim to się rozstrzygnie, oddajmy głos jego małoletniej (wówczas) mieszkance.
Miała dziewięć lat, „gdy usłyszał o niej świat” – choć dla świata byłoby lepiej, gdyby nie.
Ona tak to zapamiętała: – Miałam dziewięć lat. Była jesień. Drogą, co szła od młyna do olszowej alei, samym skrajem parku, jechały niemieckie czołgi. Staliśmy na tarasie, patrząc zaskoczeni. Oni patrzyli też, wychyleni, jak na defiladzie. Widziałam ich pierwszy raz, twarze, mundury. Nie umiałam nienawidzić. Nie wierzyłam. Nie rozumiałam, dlaczego mieli nienawidzić nas czworga, stojących na tarasie. Strzelili, mierząc chyba umyślnie w ścianę.
Potem przypominała sobie doświadczenia z czasu studiów w dobie stalinizmu:
– Człowieka kształtuje pierwszych dziesięć lat życia. Ja ten czas spędziłam w wielkiej samotności. Kiedy znalazłam się wśród rówieśników, po powstaniu warszawskim, nie znałam żadnych gier grupowych – na przykład „w dwa ognie” – i nie umiałam poruszać się w grupie. Byłam straszliwie nieśmiała. Każdy rówieśnik stanowił dla mnie kolosalny problem, który próbowałam rozszyfrować. Takie doświadczenie zostaje na zawsze. Z okresu studiów pamiętam lęk mówienia o sobie, o przeszłości rodziny. Mieszkałam w akademiku w szesnastoosobowym pokoju z piętrowymi łóżkami. Trudno było tam coś ukryć. A jednak nic o sobie nie wiedziałyśmy. Po czterdziestu latach spotkałam koleżankę z tamtego pokoju i dopiero wtedy okazało się, że obie przeżyłyśmy podobne doświadczenia – byłyśmy dziećmi ziemiańskich rodzin.
Z tamtych czasów datuje się jej strach przed niemym, bezmyślnym tłumem – tym, którego obawiała się po sowieckiej rewolucji:
– Zastanawia mnie kolosalna niszczycielska siła człowieka, być może popychająca go ku samozagładzie, nakazująca zabijać i niszczyć wbrew intelektowi… To są zagadnienia, które mnie oblegają. Człowiek, o dziwo, nie zmienia się – od momentu, kiedy opuścił raj; po tym, kiedy Kain zabił Abla. Może każdy z nas jest potencjalnym mordercą?
Dziś, w kontekście wojny na Ukrainie, „Gry wojenne” nabierają nowej, ponurej wymowy. Jak inni wybitni artyści, tak Magdalena Abakanowicz miała dar jasnowidzenia – nie tyle przewidywania faktów, ile ludzkich zachowań. Bo znała naturę człowieka.
Abakan to imię własne
Był czas, i to długi, kiedy listę rozpoznawalnych w świecie polskich twórców otwierało jej nazwisko – zaczynające się na literę „a”. Abakanowicz.
Potem „szli” Kantor i Opałka. O sukcesach Fangora nikogo nie informowano – długo miał przechlapane, nielegalnie został za granicą kraju.
W dobie PRL-u rzadko byliśmy obecni w międzynarodowym artystycznym obiegu. W dodatku wokół tych, którym udało się rozmaitymi metodami opuścić ojczyznę na dłużej czy na zawsze, trwała zmowa narzuconego polityką milczenia. Nawet Józefa Czapskiego, osobę wielu talentów i mnóstwa zasług, wygumowano na długo z historii.
Dopiero w latach 90. zaczęliśmy poznawać nazwiska i dokonania „uciekinierów”, którzy po transformacji ustrojowej wracali z podniesionym czołem.
Ona była zawsze na miejscu (choć często w podróży) – bo nigdy nie zdecydowała się na emigrację, pomimo że miała po temu wiele okazji. Dlaczego nie? Bo… „nienawidziła rzeczy łatwych”. A ona chciała sprawdzić, czy da radę, startując z pułapu biednego socjalistycznego kraju, sprostać wyzwaniom i dorównać twórcom z Zachodu.
Na jakim trzeba być poziomie, żeby tym z Zachodu sprostać, dorównać, nawet prześcignąć?
Magdalena Abakanowicz samodzielnie przedarła się do światowego peletonu, zaczynając od tego, co w latach 60. ubiegłego stulecia wydało się domeną kobiecą: tkanina artystyczna.
Od tej dziedziny szybko się „odbiła”. Doszła do rzeźbiarskich monumentów, wieloelementowych instalacji (jak podarowana Tate Modern, obecnie tam eksponowana „Embriologia”), potem do realizacji plenerowych. Przeszła tę drogę… jak po sznurku, czy raczej linie. Sizalowej.
Jej nazwisko przeszło do historii sztuki właśnie za sprawą „Abakanów” – gigantycznych konstrukcji utkanych z sizalowego włókna, z lin, z wełen. Z bliska nie rozróżnia się surowców, lecz dostrzega chropawą, nierówną fakturę, którą można podziwiać i smakować; z niedużej odległości „Abakany” przygniatają człowieka skalą i ciężkością; z większego dystansu zachwycają perfekcją kształtów – wspaniale rozłożone w proporcjach kompozycje, połączenie spontaniczności i witalności natury z niemal matematycznie wyliczoną równowagą. Jak jej się to udało, bez podglądania na bieżąco efektów?
Star is born! Nie tylko w Polsce. Wkrótce w Lozannie reprezentują nas dwie wspaniałe i nieszablonowe artystki: Abakanowicz i Owidzka.
zobacz więcej
Powiedziała mi kiedyś: – Człowiek rodzi się z pewnym zasobem konieczności. Miałam własną wizję tkaniny, musiałam wyjść poza mury pracowni. Marzyłam o działaniu w przestrzeni, o zespoleniu prac z plenerem. „Abakany” przyniosły mi niesamowitą sławę, ale to był punkt wyjścia. Chciałam uwolnić sztukę od estetycznego działania – bo my tu w Europie uważamy sztukę za zdobienie – chciałam przekazać rzeźbą coś awerbalnego. Jedna figura ludzka, pojedyncza rzeźba nie działa tak silnie jak zespół figur, tłum. Zrobiłam więc wielofiguralne instalacje.
W przeciwieństwie do większości artystów, nie poprzestała na koncepcji, która przyniosła jej międzynarodowy rozgłos w połowie lat 60. (1965, Grand Prix na Biennale w Sao Paulo). Odważyła się do każdego cyklu zmieniać surowce, opanowywać kolejny warsztat.
Można wyliczyć te najważniejsze: od utwardzanego żywicami jutowego płótna, poprzez drewno, kamień, aż do żeliwa i brązu. Ba, Abakanowicz ośmieliła się wejść w architekturę, proponując dla paryskiej dzielnicy La Défense – na przedłużeniu wielkiej osi Paryża – ciąg domów w kształcie pni drzew. Wygrała konkurs, lecz do realizacji nie doszło. Na szczęście zachowały się makiety świadczące o wizjonerstwie koncepcji.
Czy można więcej osiągnąć, startując od tradycyjnego, stopniowo wzbogacanego i komplikowanego, ale jednak warsztatu tkackiego? Od farbowania włókien w pralce frani? A wszystko to w niewielkiej przestrzeni kawalerki socjalistycznego bloku.
Swoją drogą, gabaryty mieszkania spowodowały, że jeden z jej najsłynniejszych „Abakanów” – ten z rozcięciem pośrodku, przypominający powiększony egzotyczny kwiat; ponad trzy metry wysokości, jeśli podwiesić „z luzem”, to wymaga co najmniej pięciu metrów – owo pęknięcie zyskał z powodów… praktycznych.
Otóż na ścianie, na której Abakanowicz rozwieszała (w elementach) swe gobeliny, znajdował się kontakt, pstryk do elektryczności. Żeby mieć do niego dostęp, trzeba było przebić się przez materię tkaniny lub ją podnieść. Nierealne! Rozcięcie ułatwiało kontakt z kontaktem.
Rozmiary i waga tekstylnych kompozycji też sprawiały same kłopoty: autorka nie miała szans obejrzeć dzieł w całości, zanim nie trafiły do galerii. Także ich transport nastręczał problemy – nie mieściły się do windy i trzeba je było spuszczać na linach przez okno najwyższego piętra w bloku. Ot, proza PRL-owskiego życia.
I nieporównywalny z nim światowy sukces.
Odchodzenie za życia
Pamiętam czas, kiedy Magdalena Abakanowicz… zniknęła. Za życia.
To było we wczesnych latach dwutysięcznych, jeszcze zanim dopadła ją choroba, o której mówiono, że to alzheimer. Czy na pewno? Myślę, że jej intelektualną zapaść przyspieszyła rozpacz.
Któregoś dnia położyła się do łóżka i straciła ochotę na jakąkolwiek aktywność, także na kontakty z ludźmi. Dopuszczała jeszcze grono najbliższych, nawet zasiadała z nimi do wspólnych posiłków, jednak poza tym zapadała się we własne myśli czy wspomnienia.
Domyślam się, co było powodem: nie chciała, nie mogła zrozumieć przyczyn, dla których nagle stawiano przed nią same przeszkody. Więcej – otoczył ją mur milczenia.
Jak w efekcie tajnego spisku, przestano wystawić jej prace, nie przyznano w Warszawie przestrzeni na magazynowanie jej wielkich obiektów, nie zaakceptowano projektu Parku Rzeźby na skarpie nieopodal domu artystki, odwołano decyzję o ustawieniu instalacji przestrzennej przy Placu na Rozdrożu, usuwano z gremiów decydujących o sprawach istotnych dla naszej sztuki. W ogóle, w stolicy, gdzie większość życia mieszkała, nie zakupiono ani nie przyjęto żadnego jej obiektu do muzealnych zbiorów.
Trudno powiedzieć, że się rodzimej widowni „przejadła” – wcale nie wystawiała w kraju zbyt często, a na pierwszą plenerową realizację w Poznaniu musiała czekać aż do roku 2002. Jednak „Nierozpoznani”, ustawieni w parku na Cytadeli poznańskiej, nie mają prawie wcale publiczności…
Nie sposób też jej zarzucić, że flirtowała z komunistyczną władzą – przeciwnie, nigdy nie była pieszczoszką „czerwonego”, a do zagranicznych sukcesów doszła własnym talentem i tytaniczną pracą.
No, ale „my już pani dziękujemy”.
„Jej portret”
Twórczość Magdaleny Abakanowicz analizowało, opisywało i interpretowało wielu ludzi sztuki oraz intelektu. Ją samą też umieściłabym w tych dwóch dziedzinach ludzkiej aktywności. Zapomina się, że znakomicie władała słowem i zostawiła po sobie wiele zapisów, które być może doczekają się opracowań. Zdawała sobie sprawę ze swych literackich potrzeb i uzdolnień – jednak uważała, że najmocniej jej uwagi o świecie wybrzmią przełożone na sztukę wizualną.
Chciałabym ocalić od zapomnienia ją samą – kobietę niezbyt monumentalnej postury, choć takową się wszystkim obserwatorom jawiła. Jak to osiągała?
Charyzmą. Powściąganiem słabości. Panowaniem nad organizmem i chorobami. Jednocześnie umiała gospodarować potrzebami – harmonijnie poruszała się między byciem osobą publiczną a intymnością. To jeszcze w czasach przed mediami społecznościowymi, ale już nawet w dobie wczesnego internetu. Widziała, że po miesiącach aktywności potrzebuje samotności – do tego stopnia, że nie czytała niczego, chcąc pozostać sam na sam ze swymi myślami.
Potem łapała wiatr w żagle. Potrafiła dogadywać się nie tylko z ludźmi sztuki, również z pomocnikami, pracownikami fizycznymi. Zyskiwała ich szacunek niezniszczalnymi – jak się wydawało – siłami oraz znajomością fachów. Bywało, jej współpracownicy padali ze zmęczenia po dalekich, zaoceanicznych wojażach – ona podczas wielogodzinnych lotów znów pracowała, projektowała, prowadziła korespondencję. A nazajutrz po wyczerpujących podróżach zdawała się nie odczuwać jetlagu – z werwą zabierała się za następny projekt.
Niedawno, przy okazji jej obecnych wystaw, przeglądałam stare katalogi, w których na wielu zdjęciach była uwieczniona obok swych instalacji. Nie wynikało to z próżności – najczęściej pozowała jako „ludzki element”, dla wyobrażenia skali jej prac.
Porównywałam, na ile widoczne były zmiany w jej statusie i pozycji; te niezliczone nagrody i zaszczyty, głównie zagraniczne, tym bardziej wzbudzające zawiść.